"Pierwszym fanem twojego zespołu jesteś ty sam." Z okazji premiery "Safehaven" zespół Tides From Nebula podzielił się z nami spostrzeżeniami na tematy związane z nowym albumem oraz wyjaśnił, co w życiu i muzyce jest najważniejsze.
"Safehaven" jest płytą, która stanowi o waszej tożsamości. Jest połączeniem trzech muzycznych twarzy zespołu, wszystkich poprzednich płyt.
Adam Waleszyński: Coś w tym jest. Czujemy, że się rozwijamy. Nie chcemy też odcinać się od przeszłości i koniecznie tworzyć coś nowego, bo zawsze robimy muzykę tak, by wypływała z nas naturalnie.
Przemek Węgłowski: W przypadku dwóch poprzednich płyt czuliśmy większą presję. Na "Safehaven" jest kilka utworów bardziej spontanicznych, w stylu "Aury". Jesteśmy też dojrzali muzycznie. Wiemy, ile dodawać i ile odejmować. Utwory na "Safehaven" wydają się być nieco uboższe, ale to jest ich siłą.
Maciej Karbowski: Patrząc od środka na ten album, widzimy sporo zmian, jakich parę lat temu byśmy nie dokonali. Po 10 latach gry trzeba więcej kombinować, by była ta sama ekscytacja, co kiedyś, by siebie samego usatysfakcjonować.
Swoboda i brak producenta daje wam większą odwagę, czego przykładem jest debiutancka "Aura", czy nowy "Safehaven".
Ja jestem zadowolony ze wszystkich naszych płyt. Trudno powiedzieć, kim jest producent w dzisiejszych czasach. Bob Rock, czy Rick Rubin nic wspólnego ze sobą nie mają, każdy z nich pracuje w inny sposób. Tak naprawdę zawsze produkowaliśmy nasze płyty. Demówki mieliśmy dobrze przygotowane przed wejściem do studia. Non stop nagrywamy, produkcja toczy się cały czas. Jestem zaskoczony brzmieniem "Safehaven" na plus. Jest ładnie wyprodukowana przy jednoczesnym "brudzie". Przy nagraniach najważniejszy jest czas.
Nie do końca się zgodzę, że ostatnia płyta dała nam większą wolność, czy odwagę. Praca z producentami w przypadku "Earthshine" i "Eternal Movement" otworzyła nam pewne ścieżki. Te płyty nie miałyby takiego charakteru, gdyby nie połączenie zespół-producent, bo to o to chodzi w pracy z producentem. Nie jest tak, że producent narzuca, co powinieneś zrobić. Przy czwartej płycie zdecydowaliśmy się na samodzielną produkcję ze względu na czas. Nie było problemu z czasem, jednak jakieś terminy nas obowiązywały, bo musieliśmy przesłać płytę do Australii na miksy. Nad gitarami siedzieliśmy z 15 dni.
Najwięcej pracy było z sekcją rytmiczną. Przemek nigdy tak długo nie pracował nad basem. Mało zespołów przywiązuje uwagę do basu. Przemek jest u nas fundamentem, zwłaszcza, że w ogóle nie gramy riffów. Nie gramy też na stackach, jak kiedyś, tylko na combach. Nie odczułem, że utraciliśmy choć trochę ciężaru.
Nie gramy riffów, by brzmieć najmroczniej jak tylko się da. U nas chodzi bardziej o intensywność.
Po raz pierwszy pojawił się u was wokal. W utworze "Safehaven" partie Beli Komoszyńskiej (Sorry Boys) nie brzmią do końca, jak partie wokalu, a raczej jak kolejny instrument.
O to właśnie chodziło. Ludzie zawsze nas pytają, kiedy pojawi się u nas wokal. Przyszedł ten czas i znalazł się utwór, w którym wokal może zadziałać. Zależało nam na tym, by wokal Beli był kolejnym instrumentem w zespole.
Utwór "Home" zadedykowaliście Piotrowi Grudzińskiemu.
Piotrek nam bardzo kibicował, chodził na nasze koncerty już w początkach naszej działalności. Podchodził do nas, rozmawialiśmy, a ja wtedy nie miałem świadomości, że to on grał w Riverside. Od początku nam kibicowali.
Riverside zabrali nas w trasę. Mariusz mówił, że Piotrek był jednym z tych, który zawsze nas wspierał i zależało mu, byśmy grali razem z nimi. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wygląda trasa z prawdziwego zdarzenia.
To była jedna z naszych fajniejszych tras. Riverside ma ugruntowaną pozycję, jeździliśmy nightlinerem, skupiliśmy się na samym graniu. Wszystko było doskonale zorganizowane.
Czy "Safehaven" jest albumem marzeń?
Nie. To jest po prostu kolejny nasz album. Tworzymy muzykę, którą lubimy, która daje nam satysfakcję. Pierwszym fanem twojego zespołu jesteś ty sam. Tak kiedyś powiedział Rob Flynn. Nie chodzi o samozachwyt. Jeżeli nie podoba ci się to, co robisz, to znaczy, że w to nie wierzysz. A jeżeli nie wierzysz w to co robisz, twoja twórczość jest nieszczera.
Jeżeli jest coś takiego, jak płyta marzeń, to wszystko jest przed nami. Jednak nie o to chodzi, by dążyć do albumu marzeń.
Czy coś was ogranicza?
Przez pierwsze lata grania na gitarze byłem sfrustrowany tym, że średnio gram i są dużo lepsi ode mnie. Od jakiegoś czasu już tak nie mam. Każda z płyt pozwala nam się rozwijać od strony kompozytorskiej. Każda płyta jest krokiem do przodu, czymś, czego nie zrobilibyśmy wcześniej.
Jak zaczęliśmy pracować nad "Earthshine", pojawiły się tematy elektroniczne. Mówiłem, że jesteśmy rockową kapelą i nie ma mowy na takie odskocznie. W pewien sposób podejście do komponowania kiedyś nas ograniczało. Mam nadzieję, że głowa będzie otwierać się coraz bardziej. Maciek czasem lubi wrzucić do harmonii "złą nutkę", co mnie skręca. Prawdopodobnie te złe nutki kiedyś mi się spodobają. Mam nadzieję, że nic nie będzie mnie ograniczać.
Mamy świadomość, że muzyka instrumentalna wymaga poszukiwań, by grać ciekawiej. Mamy godziny niewykorzystanych motywów. Jest sporo partii w stylu "Aury", które spodobałyby się słuchaczom. Po tych czterech płytach mam ochotę nagrać coś zupełnie od czapy. Potrzeba odwagi.
Jak nauczyliście się ze sobą żyć w niezmienionym składzie przez 10 lat?
Poznaliśmy się, jak byliśmy dzieciakami. Cały czas uczymy się siebie. Każdy z nas jest zupełnie inny. Wiemy, które guziki wciskać, a których nie. Wiadomo, że czasem wciśnie się te, których nie powinniśmy, ale zaraz wszystko wróci do normy, jak to u facetów. Największa chemia między nami jest wtedy, gdy tworzymy muzykę. Jeżeli działa to w studio, to będzie działało na innych płaszczyznach. Nauczyliśmy się rozwiązywać nasze problemy między sobą.
Potrafimy sobie ustępować na polu muzycznym i prywatnym. Takie coś trzeba sobie wyrobić. Mam wrażenie, że między nami jest coraz łagodniej. Z każdą trasą lepiej odnajdujemy się w tym środowisku.
W jakim miejscu aktualnie jesteście? Wyszliście z niszy post-rocka, która jest nota bene spora i zbliżacie się do mainstreamu?
Na to pytanie odpowiemy sobie po aktualnej trasie. Spojrzałem na plakat Dunk! Festival, gdzie jesteśmy zapisani dużą czcionką, wśród Russian Circles czy This Will Destroy You grających jako headlinerzy. Coś mnie wtedy tknęło, że dzieje się coś fajnego, że chyba się wybiliśmy lub też wybijamy coraz bardziej.
Możliwe, że nowa płyta pomoże nam dotrzeć do nowych słuchaczy. Pojawiają się dobre recenzje, które zaostrzają apetyt. Okazać się może, że po trasie w Chinach trafimy na kolejne kontynenty. Myślę, że po drugiej europejskiej trasie okaże się, w jakim miejscu tak naprawdę jesteśmy. Ludzie, którzy słuchają takiej muzyki, poszukują. Nie ma tej atakującej mocy, gdzie chwyci cię refren, nie jest to muzyka do radia. Przed nami długa droga. Zaraz obok muzyki wizerunek to podstawa. Chodzi o aurę wokół zespołu.
Co jest dla was najważniejsze?
Miłość jest ważna, jak nie najważniejsza. A w kwestiach muzycznych, mam nadzieję, że pozostanie komfort, że nie będziemy musieli brać udziału w żadnym wyścigu i możemy żyć po swojemu, robić to, co ma dla nas sens. Nie spędzamy przecież połowy życia na czynnościach, które nie wiadomo po co wykonujemy.
Cieszę się, że możemy brać w tym udział. Myślę, że mamy duże szczęście. Ważne jest , by to docenić.
Ważny jest spokój.
Sprzętologia - Maciej:
Gitary: Gibson SG Special, Fender Telecaster Standard, Fender Jazzmaster AVRI
Wzmacniacze: Fender Twin Reverb
Efekty: Digitech Whammy, Fulltone OCD, Fulltone Full-Drive, ProCo Turbo Rat, Ernie Ball Volume Pedal, Boss DD-20, MXR Phase 90, Strymon TimeLine, Strymon BigSky
Sprzętologia - Adam:
Gitary: Fender Telecaster AVRI, Gibson Les Paul Studio
Wzmacniacze: Fender Twin Reverb
Efekty: EHX POG, Visar Distortion, kopia TS9, Ernie Ball Volume Pedal, Strymon TimeLine, Strymon BlueSky
Rozmawiał: Wojciech Margula