W tym miesiącu naszym rozmówcą jest Ron "Bumblefoot" Thal, niezwykle utalentowany gitarzysta i oryginalny twórca. Czemu wciąż jest tak mało znany? To pytanie zadawali sobie jego fani i krytycy jeszcze kilka lat temu. Sława jednak w końcu go dosięgnęła, choć długo na nią czekał. Stało się to, kiedy do współpracy zaprosiła go ikona rocka - zespół Guns N’ Roses. Razem z tą formacją nagrał płytę "Chinese Democracy"...
Po tym, jak ten nowojorski gitarzysta zagrał na płycie jednego z najsłynniejszych zespołów rockowych wszech czasów, wiele osób doszło do wniosku, że tym samym zdetronizował on gitarzystę, który był gwiazdą rocka przez ostatnie trzy dekady, czyli Slasha. Nie każdy mógł stawić czoła takiemu wyzwaniu. Ron wykonał jednak kawał dobrej roboty. Wystarczy posłuchać dziewięciu solówek, jakie znalazły się na płycie.
Ron Thal udowodnił, że dysponuje nie tylko perfekcyjnym warsztatem, ale i olbrzymim talentem. Jego wyjątkowe zdolności, dzięki którym wyczarował zupełnie niesamowite zagrywki, przysporzyły mu sporo lojalnych fanów. Jego tapping, urzekające solówki, imponujące kostkowanie czy niezwykle płynne zagrywki robią olbrzymie wrażenie, tym silniejsze, że
Ron Thal to wszystko grał jakby od niechcenia i jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Współpraca muzyka z zespołem rozpoczęła się w 2006 roku. Wtedy to dostał telefon z zaproszeniem na wspólne jamowanie. Nagrywanie płyty trwało już dwanaście lat i muzycy znowu utknęli w martwym punkcie...
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z jedną z największych gwiazd rocka?
Wszystko zaczęło się latem 2004 roku. Dostałem maila od Joego Satrianiego, którego znam od lat, bo jest nowojorczykiem tak jak ja. Pisał, że muzycy z Guns N’ Roses szukają nowego gitarzysty i że właśnie polecił im mnie. Niedługo później dostałem maila od jednego z członków zespołu. Zaczęliśmy rozmawiać z menadżerem i producentami, by zaplanować współpracę. Ale później wszystko ucichło na jakieś dwa lata. Na początku 2006 roku znowu się ze mną skontaktowali. Okazało się, że są już gotowi z trasą koncertową i chcieliby zacząć intensywne próby. Spotykaliśmy się regularnie i graliśmy razem po trzy piosenki. Wszystko szło zgodnie z planem, czyli następnego dnia zajmowaliśmy się kolejnymi trzema kawałkami. Trwało to jakieś dwa tygodnie. Potem ruszyliśmy w trasę i zagraliśmy w dwudziestu siedmiu krajach na całym świecie przed milionem ludzi. Nieźle, co?
Czy ta trasa różniła się od tych, w których wcześniej brałeś udział?
O tak! Moja ostatnia trasa wyglądała następująco: upakowani w siódemkę w vanie jeździliśmy po Francji, przy czym kaszleliśmy i kichaliśmy, bo akurat wszyscy byliśmy mocno przeziębieni. Mało co jedliśmy. Graliśmy koncerty dla najwyżej kilkuset osób. A tu sześć miesięcy później całkowita odmiana! Podróżuję z sześćdziesięcioosobową ekipą, wszędzie latam i gram koncerty dla 150 tysięcy ludzi. Co dziwne, kiedy jestem na scenie, zupełnie nie czuję różnicy - dla mnie nie ma znaczenia, czy gram dla stu czy dla stu tysięcy osób. Po prostu gram tak, jak umiem najlepiej. Taki już jestem - wciąż twardo stąpam po ziemi.
Czy z trudnością przyszło ci granie muzyki Guns N’ Roses? Ile czasu potrzebowałeś, żeby przestawić się na ich brzmienie?
Kiedy miałem osiemnaście lat, grałem w zespole Leonard Nimoy. Zajmowaliśmy się coverami takich zespołów, jak AC/DC, Aerosmith i KISS. Zrobiliśmy też kilka piosenek z płyty "Appetite For Destruction" Guns N’ Roses: "My Michelle", "Mr. Brownstone" i "Welcome To The Jungle". Można powiedzieć, że w pewnym sensie wychowałem się na kompozycjach Guns N’ Roses i zawsze miałem duży szacunek do ich osiągnięć. Czy musiałem zmienić styl gry, wstępując do zespołu? Staram się nie odbiegać od tego, co robił Slash, szczególnie w przypadku znanych wszystkim melodii. Za to w szybszych partiach pozwalam sobie na więcej swobody.
Jak zaczęła się praca nad "Chinese Democracy"?
W przerwach między koncertami wpadaliśmy do studia, żeby nagrywać poszczególne ścieżki. Piosenki były napisane już wcześniej, wszystkie utrzymane w stylu industrialnego rocka. Jedyne, co mogłem dodać od siebie, to było rockowe brzmienie i odpowiedni klimat. To zabawne, bo większość ludzi uważa mnie przede wszystkim za shreddera i zwraca uwagę na moje solówki. A na tej płycie właśnie pomogłem stworzyć wersję rytmiczną i ogólny klimat płyty. Na przykład przy niektórych partiach rytmicznych używałem gitary bezprogowej, między innymi w utworze tytułowym - myślę, że uzyskane dzięki temu brzmienie pozytywnie wpłynęło na całość.
Czy czułeś się zobligowany do tego, żeby zachować napisane przez poprzednich gitarzystów partie gitarowe? Mogłeś coś pozmieniać, przecież nie było ich już w zespole...
Starałem się w jakiś sposób do nich odnieść. Nie odrzuciłem ich całkowicie. Chciałem zagrać coś pośredniego, dać coś od siebie, ale jednocześnie nie psuć istniejącej już całości, czyli bez zbytniego wychylania się stworzyć sobie jak najwięcej możliwości, jak najwięcej opcji. Do końca też nie wiedziałem, jaka będzie ostateczna wersja utworu, które partie będą ciche, które głośniejsze, i co zostanie po ostatnim miksie. Postanowiłem więc, że zagram im wszystkie możliwe wersje, by potem mogli sobie to zmiksować i wybrać najlepsze ich zdaniem fragmenty.
Teraz wiemy, że ścieżki Briana Maya nie zostały wykorzystane w wersji ostatecznej, z czego muzyk nie bardzo był zadowolony. Co stało się z tymi ścieżkami?
Brian May nagrał całe mnóstwo materiału, który niestety nie został wykorzystany. Solówkę do kawałka "Catcher In The Rye" nagrał wiele lat temu, ja nagrałem swoją wersję później. Po prostu zespół wybrał moją wersję i czułem się nawet z tego powodu trochę winny. Przecież status Briana w świecie gitary jest o wiele większy niż mój. Brian! Jeśli to czytasz, pozwolę ci zagrać na mojej nowej płycie. W sumie możesz zagrać wszystkie partie gitarowe, a ja odłożę swoją gitarę w kąt. Obiecuję!
Teraz pomówmy o twoich projektach solowych. Gdy już grałeś z Guns N’ Roses, udało ci się nagrać dwie płyty: "Normal" i "Abnormal"...
Album "Normal" odzwierciedla to, co działo się w moim życiu w 2004 roku, czyli wtedy, gdy zaczęła się moja przygoda z Guns N’ Roses. To było istne szaleństwo, nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Inspiracją do napisania kilku piosenek był menadżer zespołu, z którym ciągle się kłóciłem. Postanowiłem napisać o nim kilka kawałków. Do tego doszły jeszcze moje problemy osobiste. Byłem rozdarty pomiędzy tym, czy brać leki psychotropowe i być normalny, ale niezdolny do tworzenia muzyki, czy je odstawić i być sobą. Być normalnym czy być muzykiem i nieustannie zmagać się z tym zamętem w głowie. Właśnie takich kwestii dotyczy w większości ten album. Kiedy ruszyłem w trasę z Guns N’ Roses, poczułem, jakbym wsiadł na jakąś szaloną karuzelę. Jakby ktoś wziął pokrętło z napisem "intensywność życia" i podkręcił je o kilka punktów na skali. Wszystkie nowe doświadczenia, które wówczas były moim udziałem, zaowocowały kolejnymi piosenkami. Dlatego album jest niezwykle autobiograficzny. W moim życiu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Przede wszystkim chodzi o sławę. Nagle ludzie zaczęli mnie rozpoznawać na ulicy. Do tego doszły doświadczenia związane z koncertowaniem. W trasie panuje dyscyplina, wszystko jest dokładnie zaplanowane, dosłownie jak w wojsku. Jest tylko jeden cel: zagrać następny koncert. Czułem, jakbym był częścią wielkiej machiny. Oczywiście ma to też swoje złe strony. Kiedy wracasz do domu, to kompletnie nie wiesz, co ze sobą zrobić. Czujesz wszechogarniającą pustkę. Po każdym powrocie z trasy coś we mnie wstępowało. Po prostu szalałem. Prowadziłem samochód dużo szybciej niż zwykle albo zabierałem się za prace elektryczne w domu, chociaż nie miałem o tym zielonego pojęcia! Potrzebowałem kilku tygodni, żeby dojść do siebie. Kiedy wróciłem z ostatniej trasy, żeby uniknąć kłopotów zamknąłem się w studiu i nagrałem album "Abnormal".
Twój styl gry jest bardzo oryginalny i rozpoznawalny. Jak pracowałeś nad swoim brzmieniem?
Sam się dziwię, jak to się wszystko potoczyło. Gdy zaczynałem, słuchałem tylko Ace’a Frehleya i Jimiego Hendriksa. Poza tym byłem zainspirowany grą Eddiego Van Halena. Po prostu wyrażam siebie i nie analizuję muzyki, która wychodzi spod moich palców. Myślę, że jestem pewnego rodzaju mieszanką okropnego gitarzysty rockowego i gościa, który za dużo myśli. Byłem łebskim dzieciakiem. Lubiłem się uczyć, miałem pęd do wiedzy i chłonąłem wszystko jak gąbka. To dotyczyło przede wszystkim nauki gry na gitarze. Zacząłem się uczyć, kiedy miałem sześć czy siedem lat i brałem lekcje nieprzerwanie przez osiem lat. Uczyłem się jazzu, czytania nut, teorii, a potem skupiłem się na graniu solówek. Przez pierwsze cztery lata była to nauka bardziej książkowa, typowo teoretyczna. Zainteresowałem się gitarą na poważnie, kiedy usłyszałem album zespołu Kiss, "Kiss Alive", co było dość niesamowite, zważywszy na fakt, że miałem wtedy zaledwie pięć lat. Kiedy miałem sześć lat założyliśmy z dzieciakami z sąsiedztwa zespół i nawet pisaliśmy piosenki. W tym wieku trudno jest mówić o jakimś doświadczeniu życiowym, dlatego pisaliśmy tylko o Układzie Słonecznym. Jedna z piosenek była zatytułowana "Jupiter Is Nice". Nauczyliśmy się nawet robić dogrywki za pomocą dwóch kaseciaków i w ten sposób nagraliśmy kilka demówek. Wciąż mam te nagrania, ostatnio nawet przegrałem je na płyty CD.
Więc to był też początek twojej kariery producenckiej? (śmiech) Myślę, że tak (śmiech).
Teraz mam tylko o wiele lepszy sprzęt. Najpierw kupiliśmy sobie mały mikser, potem ośmiościeżkowy magnetofon szpulowy. Po pewnym czasie przerzuciliśmy się na format ADAT, kupiliśmy cyfrowy recorder Tascam DA-88, który był podłączony do komputera z aplikacją Logic. Później przyszła kolej na sam komputer uzbrojony w Cubase’a, zabawa w większe rozdzielczości (nawet 32 bity) i tak dalej... Wciąż jestem tym sześcioletnim dzieckiem, tylko mam teraz lepsze zabawki!
Długo byłeś związany z marką gitar Vigier. Twoja gitara "Flying Foot" stała się dla ciebie znakiem rozpoznawczym. Dlaczego już na niej nie grasz?
Po prostu przyszła jej pora na odpoczynek. O jej odejściu na emeryturę zadecydował mały wypadek na koncercie w Istambule. Grałem przed dziesięciotysięczną publicznością i kiedy uderzyłem w mostek tremolo, gitara po prostu się rozpadła. Kawałki żółtego i brązowego drewna spadły na podłogę i odpadło całe dolne skrzydło. Byłem załamany. Spojrzałem w stronę publiczności i nie wiedziałem, co dalej robić. To był moment, w którym stwierdziłem, że nadszedł czas, by dać biednej staruszce odpocząć. Zagrałem na niej niezliczoną ilość koncertów - to była moja najważniejsza gitara od roku 1998. Przez osiem bitych lat wyciskałem z niej siódme poty. Myślę, że odsłużyła swoje. Na swojej stronie internetowej zorganizowałem konkurs na gitarę dla mnie. Wygrał lutnik Jason Miskimins z Ohio. Owocem naszej współpracy jest dwugryfowa gitara w stylu Jimmy’ego Page’a o korpusie podobnym do Gibsona SG. Co ciekawe, jeden z gryfów jest bezprogowy. Najważniejsze jednak, że jest to naprawdę świetny instrument o wyjątkowym designie. Vigier konstruuje tylko dwie te gitary - jedną dla mnie i drugą dla Jasona. Nie mogę się doczekać, kiedy ją dostanę. Poza tym gram jeszcze na sygnowanej przeze mnie gitarze Vigier Excalibur, przy której majstrowaliśmy tyle, ile się tylko dało. Ma małą dziurkę z przodu, gdzie trzymam swój magiczny naparstek (śmiech). Jeśli chodzi o przetworniki, gitara ma DiMarzio Tone Zone przy mostku i Chopper przy gryfie. Jest do tego przełącznik 5-pozycyjny, dzięki któremu możliwe są różne konfiguracje: przetwornik przy mostku może pracować jako humbucker lub single-coil albo oba mogą być w przeciwfazie, co pozwala na uzyskanie takiego brzmienia, jak lubię. Mostek typu Floyd Rose jest oparty na korpusie i można go używać bez obawy o to, że gitara przestanie stroić. Poza tym nie ma nic gorszego niż pęknięta struna podczas koncertu, bo wtedy cała gitara traci strój. Rzeczą, która najbardziej mi się podoba w gitarze Vigier, jest gryf wyłożony cienką warstwą grafitu, dlatego nie trzeba go ustawiać. Jest wręcz perfekcyjny, i to niezależnie od klimatu. Na gitarach Vigier zawsze grałem tak, że leciały wióry, i nigdy nie miałem problemów z gryfem.
Jestem ciekaw, jakie będą kolejne przygody Bumblefoota. Czy ruszy w trasę promującą płytę "Abnormal"?
Zaraz po nagraniu "Abnormal" zaczęła się moja przygoda z "Chinese Democracy". Wtedy jeszcze nie byliśmy pewni, czy płycie będzie towarzyszyć trasa koncertowa. Postanowiłem więc, że nie będę planował żadnych swoich koncertów, żeby potem nie musieć ich odwoływać. Już raz zdarzyła mi się taka sytuacja. Zamiast ruszać w trasę, udałem się do studia, gdzie nagrałem akustyczną EP-kę pod tytułem "Barefoot". Wybrałem pięć utworów z poprzednich moich płyt i nagrałem ich nowe wersje, bardzo oszczędne aranżacyjnie - tylko akustyczna gitara rytmiczna i prowadząca, bas oraz wokal. To było bardzo fajne doświadczenie, tak po prostu wejść do studia i na nowo zinterpretować stare piosenki. Zorganizowałem kolejny konkurs na mojej stronie internetowej, w którym ludzie mieli wypowiedzieć się, którą piosenkę powinienem wybrać na płytę jako piątą. Podjęcie decyzji zostawiłem całkowicie moim forumowiczom. Piosenką, która otrzymała największą ilość głosów, była "She Knows". Nagrałem ją około dziesięć lat temu, ale odrzuciłem, wybierając materiał na płytę "Uncool". Utwór ostatecznie nie trafił na żadną moją płytę. Żeby uzupełnić przestrzeń na tym krążku, nagrałem też instrumentalne wersje utworów, takie typowe karaoke.
Jakie plany na przyszłość ma zespół Guns N’ Roses? Ruszacie w trasę koncertową, a może macie zamiar nagrać nową płytę?
Jak na razie nie mamy żadnych planów. Zdziwiłbym się, gdybyśmy nie ruszyli w trasę, ale na razie nic mi na ten temat nie wiadomo. Mam szacunek do tych muzyków, bo oni ustalają swoje własne reguły. Robią, co chcą, kiedy chcą i jak chcą. Kiedy się im powie, że powinni coś zrobić, to zrobią coś wręcz odwrotnego, żeby ci tylko pokazać środkowy palec. Ja jestem bardzo podobny. Większość ludzi nie pakowałaby się w taką sytuację - przecież cały czas nie wiadomo, co cię czeka. Fani czekają na stadionie, niecierpliwią się, zaczynają dawać czadu, a my wychodzimy dosłownie w momencie, kiedy mają już eksplodować. Porównałbym to do przejażdżki kolejką górską. Co mogę zrobić... podnieść ręce do góry i jazda! (śmiech)
TEKST: CHARLIE GRIFFITHS
ZDJĘCIA: JESSE WILD