To stylowy, szwajcarski gitarzysta, zafascynowany amerykańskim bluesem rodem z Delty Mississippi. Obok Sonny Landretha, Dereka Trucksa i Erica Sardinasa to najważniejszy obecnie slajdzista na współczesnej scenie bluesowej, słusznie uważany za mistrza tej techniki.
Jego autorska dyskografia sięga roku 2002 i liczy kilka albumów, w tym wyjątkową kompilację dedykowaną Hendrixowi (Voodoo Crossing:A Tribute to Jimi Hendrix), gdzie wystąpił obok takich mistrzów gitary jak: Steve Lukather, Robben Ford, Hiram Bullock, Larry Coryel, Tony Spinner, Pat Travers, Mike Onesko, Scott Finch. Zasadniczo jego żywiołem jest formuła Power Trio, ale też nie stroni od akustycznych brzmień w których wypada równie wiarygodnie. Rozmawiamy o jego nowej płycie nagranej z wokalistką Kasią Skoczek, starych i nowych inspiracjach, o życiu muzyka między Szwajcarią, USA i Krakowem, a nawet o shreddingu...
Rozmawiał: Victor Czura
Zdjęcia: Kuba Bednarek
Joe, sporo wody upłynęło w Mississippi od ostatniego wywiadu, jakiego udzieliłeś Magazynowi Gitarzysta - co przypomnę miało miejsce w 2010 roku. Wówczas to po raz pierwszy przyjechałeś do Polski na festiwal Satyrblues, by promować swój nowy projekt "Deltachrome", który był wówczas mocno brzmiącym kwartetem. Od tamtego czasu trochę się pozmieniało w twoim życiu muzycznym i prywatnym, więc może zacznijmy od lokalizacji. Gdzie teraz mieszkasz?
Od roku dzielę swój czas pomiędzy Szwajcarię i Kraków. W tym momencie mogę już powiedzieć, że to piękne polskie miasto jest moim miejscem. Ale tak naprawdę to droga jest moim domem...
Rok 2010 był pod wieloma względami trudny bo, Polskę nawiedziła wielka powódź i mało kto myślał wtedy o muzyce, a mimo to udało się wspólnymi siłami zrealizować unikatowy box koncertowy (CD/ DVD), a nawet nagrać profesjonalny teledysk, który wciąż cieszy się sporą oglądalnością na portalu YT. Pod względem wizerunkowym wyprzedzasz nawet Erica Sardinasa, który do tej pory nie dorobił się teledysku. A zatem można podsumować ten intensywny czas mówiąc, że Polska okazała się dla ciebie gościnnym miejscem.
Jak w większości przypadków zdarza się to niespodziewanie, muzyka sprawia, że odwiedzasz i poznajesz nowe kraje i zakątki świata. Jak widać, Polska, stała się dla mnie jednym z najważniejszych miejsc, w których mogę rozwijać swoją muzykę i gdzie czuję się wyjątkowo, doceniony przez polskich fanów bluesa. To właśnie w Polsce moje dwie, poniekąd wykluczające się, przeciwności (ciężki blues Delty i intymne akustyczne brzmienia) są akceptowane i spotkały się ze wspaniałym przyjęciem. Polska publiczność nie szufladkuje artystów! Osobiście i oficjalnie zapraszam Erica Sardinasa do wycieczki tutaj i nakręcenia swojego pierwszego profesjonalnego teledysku! (śmiech)
Niedługo po wydaniu albumu "Live at Satyrblues" (OKO 2011) i jego uszczuplonej szwajcarskiej reedycji "Borderlive" formacja "Deltachrome" przestała istnieć. Czy w związku z tym faktem na dobre wróciłeś do instrumentalnej formuły tria wypracowanej na debiutanckim albumie "Natural Born Slider" (2002)?
Trio zawsze było i nadal jest tym, co mnie reprezentuje, jako gitarzystę. Wszyscy moi idole z młodzieńczych lat (Johnny Winter, Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan) wywodzą się z formatu power trio. Czasy Deltachrome były jednorazowym eksperymentem, który miał przedstawić czwarty element w zespole. Moim zdaniem ten projekt był interesujący i nie żałuję, że powstał, ale niestety nie do końca czułem się komfortowo w tym zestawieniu.
Gdy twój wokalista Franco Campanella odchodził z zespołu "Deltachrome" na horyzoncie pojawiła się Kasia Skoczek, z którą dzisiaj tworzysz duet. Nie pierwszy to tandem w twojej zawodowej działalności, bo od dawna jesteś przecież etatowym gitarzystą Terry Evanasa (Ry Cooder, Eric Clapton, John Lee Hooker, Hans Theessink), ale pierwszy raz przyszło ci współpracować z kobietą, która współtworzy wizerunek tandemu. Jak układa się ta artystyczna zależność i kto za co odpowiada?
Jak już wspomniałem, muzyka przywiodła mnie do Polski, gdzie znalazłem także miłość i związek. Kilka lat minęło, zanim dowiedziałem się, że Kasia miała już do czynienia ze śpiewem. Nawet jeśli, w porównaniu do innych imion, które przywołałeś, Kasia była zupełnie bez doświadczenia, udowodniła mi, że posiada właściwą wrażliwość. Koniec współpracy z Franco naturalnie nie ma nic wspólnego z rozwojem nowego projektu - on powstał wiele później i w zupełnie niezależny sposób. Tak naprawdę, pomiędzy Deltachrome i akustycznym projektem wydałem także instrumentalny album "Live at Tacos" (2012). To prawda, że to pierwszy raz, kiedy współpracuję z kobiecym głosem - to zaskakujące, ale nigdy nie wiesz co przyniesie życie i jestem szczęśliwy z tego doświadczenia. Odpowiedzialność za to, tak naprawdę, jest po Twojej stronie Victor i Ty już dobrze wiesz dlaczego!
Tak naprawdę utwory wybieramy wspólnie i wspólnie pracujemy nad ich aranżem i interpretacją. Jestem skorpionem i na pewno praca ze mną nie jest łatwa (śmiech). W ogóle jesteśmy z Joe przeciwnościami - zarówno pod względem charakterów, stylu pracy, jak i muzycznym. Nadal szukamy wspólnego języka i nierzadko jest to burzliwy proces. Ale generalnie nasze indywidualności znajdują punkt, w którym się spotykamy i wtedy właśnie powstaje muzyka. Dużo osób mówi nam, że nasze koncerty są jednocześnie intymne, emocjonalne, ale i energetyczne, z pazurem. I myślę, że te słowa najlepiej opisują także nas samych.
Gdy czytam twoje archiwalne wypowiedzi to z szacunkiem mówisz o swoich mistrzach: "Techniką slide zacząłem się fascynować po tym, jak pierwszy raz zobaczyłem film ‚Paris, Texas’, w którym muzyka Ry Coodera zrobiła na mnie wielkie wrażenie! Potem przyszedł Johnny Winter z piosenką ‚Dallas’ i koncertową wersją ‚Highway 61’, no i oczywiście Muddy Waters z arcydziełem ‚I Can’t Be Satisfied’." Rozumiem i w pełni podzielam twoją fascynację Ry Cooderem i Winterem, ale czy od tego czasu, gdy wspomniani muzycy dominowali na światowej scenie, ktoś wywarł na tobie równie wielkie wrażenie? Może tym nowym jest np. Derek Trucks albo jego mentor Sonny Landreth, którego nie odnalazłem na twojej liście gitarowych autorytetów.
To, że jestem slajdzistą nie oznacza dla mnie, że moi idole też muszą wywodzić się z tej techniki. Tak naprawdę, poza Johnnym Winterem wszyscy pozostali nie mają ze slajdem wiele wspólnego. Technika slide to po prostu sposób grania, w którym czuję się komfortowo. Oczywiście jedyny współczesny gitarzysta, który posługuje się slajdem i którego jednocześnie uważam za absolutnie wspaniałego to Derek Trucks. Niestety, przyznaję się, że wspomniany Sonny Landreth, nigdy nie był na liście moich ulubionych, nawet jeśli nie mogę zaprzeczyć, że jest jednym z najlepszych.
Guthrie Govan (The Aristocrats) kiedy zobaczył, że mam na koszulce nadrukowane zdjęcia takich gitarzystów jak: Scott Henderson, Eric Sardinas, Richie Kotzen, Steve Vai, SRV i Derek Trucks skomentował to krótko: Only Derek! Jak myślisz z czego to wynika, że Derek zgodnie fascynuje cały gitarowy świat i scala gusta ekstremistów gitary (shredderów), rockmanów, jazzmanów nie mówiąc już o bluesmanach? Czyżby był nowym mesjaszem gitary jak niegdyś Hendrix?
Nie, ponieważ Hendrix był także innowatorem. Derek Trucks gra w nieprawdopodobnie poruszający i emocjonujący sposób. Jego dar to umiejętność łapania publiczności za serce. Tego nie można zignorować, bez względu na to, jakim gitarzystą (i człowiekiem) jesteś. Odpowiadając na Twoje pytanie, Derek jest dowodem na to, że shredding nie ma znaczenia w muzyce.
Rozumiem, że wciąż bliżej ci do Buddy Guya niż Vaia i błękitne nuty pozostaną w twojej twórczości dożywotnią wartością constans.
Absolutnie, potwierdzam!
Drążyłem ten wątek dlatego, ponieważ wiem, że twoi znakomici koledzy z zespołu wykazują w tej materii nieco inne preferencje. Powiedz proszę jak ustalacie między sobą priorytet repertuarowy, no i czy jeszcze kiedyś usłyszymy całe Trio na nowej, studyjnej płycie, bo prawdę mówiąc tęsknię za takim ekspresyjnym graniem jak na albumie "Live at Tacos" (2012).
Znalezienie basisty i perkusisty, którzy potrafią komunikować się w instrumentalnym kontekście - który jest zwykle powiązany z jazzem i fusion - jest dla mnie bardzo trudne, ponieważ blues jednocześnie wymaga innego sposobu grania. Zazwyczaj, dopóki czuję się z tym dobrze, zostawiam swoim muzykom wolność w wyrażaniu siebie, nawet jeśli wnoszą elementy, które wychodzą poza granice bluesa. Komunikacja jest najważniejszą rzeczą. Granie razem jest jak wspólna rozmowa. Nowy album trio jest od lat koniecznością ale niestety nie zawsze kontrolujesz, dokąd zaprowadzi Cię życie. To moje kolejne największe życzenie.
Wasza nowa płyta została opatrzona tytułem "Songs That Made Us", a została nagrana w Polskim Radiu Rzeszów we wrześniu 2015 r. Chciałbym się dowiedzieć jakie to piosenki tkwią tak głęboko w Was samych, że jesteście w nich bezgranicznie zakochani?
Jako gitarzysta lubię utwory, które dają mi wolność w wyrażeniu siebie, ale jednocześnie wywołują u mnie emocje dzięki melodii i tekstom. Tak naprawdę jestem singer-songwriterem, który nie potrafi śpiewać, ale używa gitary jako głosu. Stylem zawsze byłem związany z amerykańską muzyką, nawet folkiem, country, bluegrass i americaną. Wszystkie utwory na płycie są częścią mojego muzycznego świata. Kiedy kończę grać piękny folkowy utwór, nie mogę doczekać się 10 minutowego solo w bluesowym shuffle w kolejnym kawałku. I znowu, po 10 minutach intensywnego gitarowego grania, czekam na jakiś wzruszający, pełny tekstu utwór.
Kawałki, które są na płycie to po prostu te, z którymi czujemy się związani, zarówno muzycznie, jak i emocjonalnie. Lubimy ich słuchać i oboje znajdujemy w nich coś innego. Od siebie mogę powiedzieć, że jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest Railroad Boy, stary amerykański utwór tradycyjny, który powala na kolana tekstem, a dzięki gitarze Joe zyskał tak naprawdę nowe życie. "Songs That Made Us" to utwory, które sprawiły, że duo istnieje i prezentuje taką, a nie inną muzykę. Mówiąc prościej - co te utwory mają? Duszę.
Duet Joe i Kasia jest już w Polsce rozpoznawalny, bo z powodzeniem występowaliście na festiwalach jak i w małych klubach więc dorobiliście się już wiernego grona słuchaczy, skoro do niektórych miejsc jesteście zapraszani ponownie. Niemniej jak wynika z waszego koncertowego kalendarza nie ograniczacie swojej ekspansywności tylko do Polski, bo też występujecie w Szwajcarii i Włoszech. Czy dostrzegacie jakieś istotne różnice w odbiorze waszej muzyki?
Muszę przyznać, że w Polsce znalazłem właściwą dla tego projektu publiczność. Granie, jako akustyczne duo wymaga słuchającej widowni i właściwego miejsca koncertu. Mam nadzieję móc znaleźć podobnie zaangażowaną publiczność w innych europejskich krajach. Pracujemy nad tym.
Jedyne, co mi rzuca się dość mocno w oczy to fakt, że polska publiczność jest "głodna" muzyki. Oni nie tylko przychodzą na koncert - oni w nim uczestniczą i długo po nim dają nam o tym znać. Publiczność w Polsce traktuje koncerty, przynajmniej w naszym przypadku, jako doświadczenie i daje to po sobie poczuć. Bardzo to w nich cenię i to właśnie dlatego możemy prezentować często dość liryczne utwory, nie martwiąc się o stukające kufle czy rozmowy w tle. Ale, tak jak wspomniał Joe, gramy w miejscach, które są dla nas odpowiednie - teatrach, domach kultury, klubach jazzowych itp., a nasza publiczność przychodzi tam dla muzyki.
Dziękuję za miłą rozmowę i mam nadzieję na szybkie spotkanie w ramach trasy promującej wasz nowy album. Życzę Wam, aby ten nowy Ro(c)k obfitował dla Was w nowe koncertowe wyzwania i wywołał dużo pozytywnego zamieszania.
Następny album nagrywamy po polsku! (śmiech)
I Joe będzie na nim śpiewał! (śmiech) A tak na poważnie, my też dziękujemy i pozdrawiamy bardzo ciepło wszystkich naszych fanów i osoby, którym nasza muzyka jest bliska.
Rozmawiał: Victor Czura
Zdjęcia: Kuba Bednarek