Po sześciu latach Armia powraca z jedenastym albumem o niejednoznacznym tytule "Toń". Z tej okazji z liderem formacji, Tomaszem Budzyńskim rozmawiamy o okolicznościach powstawania nowej płyty.
Armia powróciła w dobrym stylu. Na taki album czekałem.
Dziękuję, bardzo mnie to cieszy. To już nasza jedenasta płyta studyjna, od ostatniej minęło już sześć lat.
W jakich okolicznościach powstawały teksty na "Toń"?
Moje teksty powstają, gdy muzyka jest już gotowa. Jestem malarzem, świat odbieram poprzez obrazy. Zanim zacznę pisać, musi mnie coś zainspirować. Muzyka sama w sobie już mnie inspiruje do tego stopnia, że podczas słuchania mam przeróżne wizje plastyczne. Można powiedzieć, że moje teksty są ciągiem obrazów. Michał Jacaszek twierdzi, że muzyka Armii jest muzyką ilustracyjną. Ja się z tym zgadzam, bo to właśnie klimat i atmosfera muzyki decyduje tu o wszystkim.
"Toń" nagrywaliście z Marcinem Borsem jako producentem. Czy Marcin w jakiś sposób zainspirował zespół?
On nas, a my jego. Dopiero wtedy wychodzi coś ciekawego. Bardzo lubię pracować z Marcinem. Wcześniej robiliśmy z nim płytę z muzyką do filmu "Podróż na Wschód". Mamy wspólne muzyczne fascynacje. Obaj na przykład bardzo lubimy The Beatles albo Franka Zappę. Ja się na takiej muzyce wychowałem, Marcin również. Bardzo się cieszę, że pracuję z takim producentem, a nie jakimś specjalistą od metalu. Wolę specjalistów od muzyki psychodelicznej, bo taka muzyka jest mi bliższa i o wiele ciekawsza. U Marcina w studiu znajdują się takie cudowne instrumenty, jak stare syntezatory Mooga, piano Wurlitzera, czy Solina. Są to moje ulubione psychodeliczne brzmienia, czyli klimaty wczesnego Pink Floyd.
Mimo dużej ilości brudu i fuzza, "Toń" jest albumem bardziej dopracowanym produkcyjnie, w odróżnieniu od "Moru", który z założenia miał być "brzydką" płytą.
Niektórym się wydaje, że jak gitara brzmi ciężko, to zespół gra metal albo jak gra szybko, to jest punk. Otóż nie! Zespół Armia nie jest zespołem metalowym (nigdy nim nie był i nie będzie!) ani punkowym. Tak prosto nie damy się zaszufladkować. My gramy apokaliptyczny folk i bajkowy czad. Poezję śpiewaną! Taki zespół, jak Trupia Czaszka ma zupełnie inne cele, niż Armia. Mimo tego samego producenta, nastawienie do muzyki jest kompletnie inne. Marcin Bors to bardzo dobrze czuje.
Niewielu ludzi rozumie muzykę Armii. Chęć trafienia do szerszej grupy odbiorców nigdy nie była waszym celem.
Nie chodzi o to, by coś rozumieć. Sztuka nie jest kierowana do intelektu, tylko do duszy. Tu nie ma nic do rozumienia. Ja od ludzi oczekuję otwartości i współodczuwania. To nie jest tak, że specjalnie udziwniamy produkcje i kierujemy naszą muzykę do jakiejś elity, czy wybrańców. To, co robimy jest skierowane do wszystkich, ale współczesne media traktują człowieka, jak małpę. W takich realiach nasza propozycja nie ma najmniejszych szans, bo oni mają ten swój target obliczony na poziom 12-latka. To doskonale widać na przykładzie Programu Drugiego Telewizji Polskiej.
Czym jest tytułowa "Toń"? To słowo jest wielowymiarowe.
Podoba mi się, że to słowo jest niejednoznaczne i posiada taką głębię. To jest wielka otchłań, jak coś, co prawie nie ma końca, jak kosmos. Ten kosmos patrzy na ciebie i robi się trochę nieswojo. Toń ma dość niepokojące i tajemnicze zabarwienie, ta płyta jest bardzo smutna i zadaje niewygodne pytania.
Dużo odrzuciliście materiału?
Bardzo niewiele... Między innymi utwór, o którym można by powiedzieć, że jest to drugi "Niezwyciężony". Nie wszedł na płytę, bo jest zbyt przebojowy. Zupełnie nie pasował do tego monumentalnego i apokaliptycznego nastroju.
Czy ten utwór nie został odrzucony na siłę?
Nie na siłę. Ta płyta jest pewną narracją, jest koncept albumem i ma swoją linearną ciągłość. Ten "wesołkowaty przebój" po prostu wypadł. Kto wie, może wydamy go jako oddzielnego singla i zauważy nas Pan na Liście Przebojów Trójki. (śmiech) Tylko po co?
Niemal każdy Pana projekt wiąże się z koncept albumem.
Ja lubię, jak muzyka trwa, jak wciąga mnie w jakieś głębiny albo zaprasza w daleką podróż. Symfonie trwają nie trzy minuty, a trzydzieści albo i więcej. Nasza muzyka jest długą podróżą na Wschód. W takiej podróży wiele może się ciekawego wydarzyć. Trzeba mieć czas, aby to spokojnie opowiedzieć. Litanie śpiewa się długo.
Czy "Toń" nie wymaga bardziej teatralnego anturażu na żywo?
Oczywiście, że tak. Ostatnie moje solowe projekty tego wymagają. Zaczęło się od płyty "Osobliwości", później Trupiej Czaszki, czy wreszcie albumu "Rimbaud". Koncerty Armii widziałbym jako parateatralne widowiska. Chciałbym grać w teatrach, bo to jest dla nas najlepsze miejsce. My nie jesteśmy zespołem rockowym. Niestety są to tylko marzenia, ale pomarzyć można od czasu do czasu.
"Toń" to płyta apokaliptyczna. Apokalipsa kojarzy się z powrotem Jezusa, czyli czymś pozytywnym. W przypadku nowego albumu, czy "Moru" Trupiej Czaszki, ta apokalipsa jest bardzo negatywna.
Oczywiście, że apokalipsa wiąże się z nadzieją, bo kończy się przyjściem Chrystusa, ale zanim to się wydarzy, nastanie prześladowanie chrześcijan i cierpienie niewinnych. Pojawi się bestia, antychryst i fałszywy prorok. Czas antychrysta już nadszedł, nie trzeba daleko szukać, wystarczy spojrzeć na kulturę współczesnej Europy, żeby zobaczyć to gołym okiem.
Wokal był nagrywany w studio, czy tradycyjnie w domu?
Wokal nagrywam tylko w domu. Nie muszę się nigdzie spieszyć, mam psychiczny komfort. Nagrywam zazwyczaj w porze, gdy dorośli są w pracy, a dzieci w szkole, ale i tak cała klatka słyszy moje wrzaski i wycie. Nie wiem, co oni sobie potem o mnie myślą. Może, że znęcam się nad rodziną. Potwór jakiś. (śmiech) Czasem ktoś jednak wali w kaloryfer.
Czy pomieszczenie do nagrań jest w jakiś sposób wygłuszone?
Ależ skąd. To jest pokój mojej córki Niny. Na "wygłuszenie" składają się obrazy i półki z książkami. Nina jest też autorką okładki płyty "Toń". Płyta jest minimalistyczna, nie ma książeczki z tekstami. Już przy płycie "Rimbaud" zrezygnowałem z tych rzeczy. Ja chcę, by ludzie słuchali, a nie zajmowali się czytaniem i oglądaniem obrazków.
Książeczki mimo wszystko brakuje. Jestem z pokolenia kaset i płyt CD, gdzie wewnątrz zawsze coś było. Brak tekstów kojarzy mi się z erą empetrójek…
Rozumiem. Ja natomiast pochodzę z pokolenia płyt analogowych, kiedy nie było tekstów na płycie. Z reguły była koperta i płyta. Ta barokowa przesada, czyli niemal książki dodawane do płyt CD jest mi obca. Z jednej strony człowiek ma przeświadczenie, że został obdarowany przez artystę wszystkim, a z drugiej uważam, że jest to jakieś odwrócenie uwagi od muzyki. Chciałbym, by dziś płyty były wydawane, jak stare analogi, gdzie z tyłu jest tylko lista utworów i skład zespołu.
Rozumiem, że wiele koncertów nie zagracie.
Nie szykujemy żadnej trasy. Może parę koncertów uda się zagrać. Na razie chciałbym, by ludzie poznali tę muzykę, weszli głębiej w tę toń i utonęli w niej. Na żywo będzie jeszcze większy czad.
Rozmawiał: Wojciech Margula