W czerwcu Arystokraci wydali swój trzeci album, na który niecierpliwie czekali fani gitarowego kuszntu na całym świecie.
Tres Caballeros to album niezwykły ze względu na umiejętnie dobrany miks stylistyczny. Od czadowych riffów po ścianę fusion, od country twangu po topiący progi shred - uzbrojony w Charvela Guthrie Govan daje tu z siebie wszystko. Po wypuszczeniu w eter takiej ilości dźwięków powodujących u gitarzystów kaca, musieliśmy go na chwilę złapać i przepytać.
Jest taki syndrom, powszechnie znany wśród muzyków. Nazywa się "Ta cholerna trzecia płyta". Ale wydaje się, że Arystokratów ten problem nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczy. Wręcz przeciwnie, zespołowi nagranie trzeciego krążka przyszło dość łatwo, a Guthrie twierdzi, że muzycznie reprezentuje on trio lepiej niż cokolwiek dotąd.
Dźwięki zarejestrowano w Sunset Sound, legendarnym studio w Los Angeles, po którego korytarzach przechadzali się wcześniej muzycy zespołów takich jak Led Zeppelin czy Van Halen. Intensywność tej płyty jest taka jakiej moglibyście się po Arystokratach spodziewać, a solówki gitarowe po raz kolejny przesuwają granice tego co spece od progów gitarowych uważają za możliwe do wykonania. Niemniej zauważyliśmy, że na "Tres" mamy nieco więcej nakładek i dogrywek, niż miało to miejsce na poprzednich krążkach trio: "Sprawa nakładek była z góry założoną koncepcją" - wyjaśnia Guthrie - "Przymierzaliśmy się już do tego wstępnie na poprzednich płytach. Szczególnie w utworach Marco, takich jak Dance Of The Aristocrats czy Ohhhh Noooo. Ale tym razem po raz pierwszy wszyscy trzej nie mieliśmy kompletnie żadnych wyrzutów sumienia, by dodawać do ścieżek kolejne warstwy, które naszym zdaniem mogłyby mieć duży wpływ na całościowy wyraz utworów. Niemniej mając świadomość, że kluczowym elementem dla naszego zespołu są występy na żywo, staraliśmy się też upewnić, że tworzony materiał będzie dobrze brzmiał na koncertach. W tym celu spędziliśmy cały tydzień na przygotowaniach do sesji nagraniowej w Alvas, małym ale jarym klubie fusion w San Pedro, w Kalifornii. Tam próbowaliśmy nowe utwory, aranżowaliśmy je, poprawialiśmy, a potem testowaliśmy na żywej publiczności przez kolejne 4 dni. Okazało się to efektywne na tyle, że po jakimś czasie mieliśmy do siebie żal, że nie spróbowaliśmy takiego systemu pracy wcześniej."
Jest taki syndrom, powszechnie znany wśród muzyków. Nazywa się "Ta cholerna trzecia płyta". Ale wydaje się, że Arystokratów ten problem nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczy. Wręcz przeciwnie, zespołowi nagranie trzeciego krążka przyszło dość łatwo, a Guthrie twierdzi, że muzycznie reprezentuje on trio lepiej niż cokolwiek dotąd.
Dźwięki zarejestrowano w Sunset Sound, legendarnym studio w Los Angeles, po którego korytarzach przechadzali się wcześniej muzycy zespołów takich jak Led Zeppelin czy Van Halen. Intensywność tej płyty jest taka jakiej moglibyście się po Arystokratach spodziewać, a solówki gitarowe po raz kolejny przesuwają granice tego co spece od progów gitarowych uważają za możliwe do wykonania. Niemniej zauważyliśmy, że na "Tres" mamy nieco więcej nakładek i dogrywek, niż miało to miejsce na poprzednich krążkach trio: "Sprawa nakładek była z góry założoną koncepcją" - wyjaśnia Guthrie - "Przymierzaliśmy się już do tego wstępnie na poprzednich płytach. Szczególnie w utworach Marco, takich jak Dance Of The Aristocrats czy Ohhhh Noooo. Ale tym razem po raz pierwszy wszyscy trzej nie mieliśmy kompletnie żadnych wyrzutów sumienia, by dodawać do ścieżek kolejne warstwy, które naszym zdaniem mogłyby mieć duży wpływ na całościowy wyraz utworów. Niemniej mając świadomość, że kluczowym elementem dla naszego zespołu są występy na żywo, staraliśmy się też upewnić, że tworzony materiał będzie dobrze brzmiał na koncertach. W tym celu spędziliśmy cały tydzień na przygotowaniach do sesji nagraniowej w Alvas, małym ale jarym klubie fusion w San Pedro, w Kalifornii. Tam próbowaliśmy nowe utwory, aranżowaliśmy je, poprawialiśmy, a potem testowaliśmy na żywej publiczności przez kolejne 4 dni. Okazało się to efektywne na tyle, że po jakimś czasie mieliśmy do siebie żal, że nie spróbowaliśmy takiego systemu pracy wcześniej."
Kompozycje dla trio The Aristocrats przynosicie wszyscy trzej - jak to się sprawdza?
Każdy z nas jest w stanie nagrać dość złożone demo, pokazujące w detalach jak każdy utwór powinien według nas brzmieć i każdy z nas komponuje z myślą o całym zespole, zamiast koncentrować się wyłącznie na własnym instrumencie. Co zaskakujące, Bryan ma tendencję do wymyślania partii typowo gitarowych, a ja z kolei lubię skupić się na liniach basu. W tym trio najbardziej płodnym muzykiem jest Marco, który potrafi przynieść wystarczającą ilość materiału by zapełnić cały album - w przeciwieństwie do mnie i do Bryana, bo my skupiamy się raczej na dopieszczeniu własnych trzech kawałków.
W utworze Pig’s Day Off pierwsze skrzypce gra dynamika. Czy trudno było osiągnąć tu zamierzony efekt?
Nieszczególnie. Marco i Bryan rozumieli doskonale o co mi chodzi po przesłuchaniu demo. Nie tyle proces nagrywania, co miksowania tego materiału wymagał szczególnej uwagi. Również wykonywanie go na żywo jest dość trudne - ciągłe wahania dynamiki w górę i w dół wymagają intensywnej żonglerki w temacie brzmieniowym. Ale w studio mieliśmy komfort dodawania nakładek, więc po prostu dorzucałem kolejne partie gitary tu i tam aż poczułem, że kawałek jest gotowy.
Masz już w głowie konkretne brzmienia, które chciałbyś uzyskać, zanim ustawisz swój sprzęt w studio?
Za każdym razem kiedy mam przygotować swój pakiet utworów dla Arystokratów, próbuję podejść do tematu nieco inaczej, aby uniknąć powtarzania czegoś co już wcześniej zrobiliśmy. Na nową płytę, wszystkie trzy kompozycje stworzyłem na gitarze wyposażonej w przystawki typu single-coil. Mam Charvela Custom Shop z trzema bezszumowymi singlami N3 i właściwie to było moje oficjalne narzędzie pracy przy Tres Caballeros. Różne brzmienia gitarowe zmieniają nieco sposób w jaki gram i komponuję, więc jedynym celowym ruchem z mojej strony było właśnie użycie gitary wyposażonej w single. Ostatnie utwory - Stupid 7 i Jack’s Back - nagrane były na Telecasterze z cedrowym korpusem, którego pożyczyłem z Custom Shopu Fendera. Wykorzystałem też amerykańskiego Strata Deluxe w kawałkach Pig’s Day Off, The Kentucky Meat Shower i Smuggler’s Corridor.
Myślisz, że współpraca z Bryanem i Marco wzbogaciła Cię jako muzyka i kompozytora?
Absolutnie! Przede wszystkim, poczucie wolności daje mi myśl, że nie jestem w stanie napisać niczego, czego ci goście nie byliby w stanie zagrać. Także format trio zmienił mój sposób myślenia o kompozycji. Wcześniej próbowałem już grać w trio materiał ze swojego albumu Erotic Cakes, ale nigdy nie byłem zadowolony z efektu, ponieważ ta muzyka była skomponowana poprzez tworzenie kolejnych nakładek i dogrywek. Jedną z moich misji w Arystokratach jest stworzenie takiej pojedynczej partii gitary, która z pojedynczą partią basu będzie brzmiała harmonicznie kompletnie. Lubię mieć świadomość, że publiczność słuchająca trio na koncercie nie ma poczucia, że czegoś tu brakuje. Więc trio zmusiło mnie do eksperymentowania i szukania nowych sposobów, w jaki gitara i bas mogłyby współpracować, dzieląc funkcje harmoniczne i melodyczne. Ale przede wszystkim, gramy ze sobą tak dużo koncertów, że miejmy nadzieję stałem się lepszym Arystokratą, poznając dogłębnie całość chemii tego zespołu.
Jak podchodzisz do pisania solówek i jak się to zmienia, kiedy pracujesz z innymi artystami?
Wydaje mi się, że mam trochę mentalność jazzową jeśli chodzi o komponowanie tego rodzaju materiału. Lubię mieć zaaranżowane główne części utworu, a miejsce pomiędzy nimi wypełniać momentami, gdzie każdy z nas może zagrać całkowicie swobodnie i nacisk położony jest na improwizację oraz interakcję. Konsekwentnie, nie lubię w ogóle pisać solówek. Trudno mi być obiektywnym w tym temacie - gram chyba lepsze rzeczy, kiedy po prostu daję się unieść strumieniowi spontaniczności, niż kiedy trzymam się sztywno skryptu. Nie mam jednakże oporów przed nagrywaniem kilku podejść solówek, jeśli to konieczne, a wtedy solówka może się sama "napisać", ewoluując z kilku wcześniejszych improwizacji. Czasem otwierająca fraza skrystalizuje się na kamień, a czasem tylko ogólny kształt solówki.
Czy na żywo także wolisz improwizować, zamiast oprzeć się na napisanej solówce?
Po prostu podoba mi się pomysł tworzenia każdego wieczoru czegoś unikalnego i nie przeszkadza mi, że wymaga to trochę więcej wysiłku. Jeśli każda nuta jest sztywno określona w całym secie, czuję się jakbym walił głową w sufit i nie sądzę, aby materiał miał szansę dojrzeć na tyle, by w muzyce pojawiła się magia, jeśli w ogóle chcesz aby się pojawiła. Być może jest to efekt słuchania tych wszystkich blues-rockowych zespołów kiedy dorastałem, ale podejmowanie ryzyka podczas grania solówki jest dla mnie ekscytujące. Prawdopodobnie to właśnie czyni muzykę Jeffa Becka tak zniewalającą - nigdy nie wiesz, co zrobi w kolejnej frazie i czasem masz wrażenie, że on sam tego nie wie!
Co sądzisz o amatorskim rejestrowaniu koncertów na komórkach? Nie wkurza Cię brak kontroli?
Zwykle staram się nie zaprzątać sobie głowy czymś na co nie mam wpływu, ale skoro pytasz - robienie tych filmików wcale mi się nie podoba. Po pierwsze improwizowanie przed publicznością niesie ze sobą ryzyko, a po drugie podoba mi się idea tworzenia czegoś unikalnego i ulotnego. Rozprasza mnie świadomość, że cokolwiek zagram, czy jest to fajne czy nie, parę godzin później wrzucane jest na YouTube bez żadnego kontekstu. A to z pewnością może zahamować spontaniczność - występ rejestrowany przez armię uzbrojoną w iPhone'y z pewnością jest inny niż taki, podczas którego ludzie wyłączyliby te wszystkie iZabawki i całą swoją energię włożyli w muzykę.
Myślisz, że byłbyś takim muzykiem jak teraz, jeśli te wszystkie wszechobecne teraz źródła edukacyjne dostępne byłyby wtedy kiedy zaczynałeś?
Mój rozwój techniczny byłby prawie na pewno wolny od wszelkich ślepych uliczek i kół wynajdywanych na nowo. Jestem pewien, że doszedłbym do różnych technik grania dużo szybciej. Lata temu trzeba było mieć sporo szczęścia i czasu, aby odkryć istnienie tak ekstremalnych gitarzystów jak Shawn Lane czy Scotty Anderson. Obecnie inspiracja tego typu oddalona jest tylko jedno kliknięcie od ciebie, a to bardzo dobra rzecz. Niemniej jednak cieszę się, że uczyłem się w taki a nie inny sposób. Jeśli informacja nie jest zbyt łatwo dostępna to sam proces poszukiwania jej daje ci nowe doświadczenia. Coś w tym jest, że cenniejsza jest ta wiedza, na którą musisz sam zapracować niż ta, którą Cię ktoś karmi jak łyżeczką. Największą potencjalną ofiarą tego nadmiaru wszechobecnej informacji jest rozwinięcie dobrego słuchu. To jest bezcenne dla każdego poważnego muzyka, a jedynym sposobem by słuch rozwinąć jest - niestety - praca nad nim w oldschoolowy sposób.
Dlaczego opanowałeś grę na gitarze w tak wielu różnych stylach? Czy wszystko to Cię interesuje, czy może potrzebne było Ci to do pracy nauczyciela, czy muzyka sesyjnego?
Zawsze postrzegałem muzykę jak język, a różne jej style raczej jako dialekty tego języka, niż coś co jest zupełnie inne. Zawsze też słuchałem rozmaitej muzyki bez sztywnego podziału na style, więc czułem potrzebę opanowania na gitarze rzeczy charakterystycznych dla różnych odmian muzyki, a nie trzymania się tylko jednego stylu. Nie mówię, że jest to dobre czy złe podejście - mam dużo szacunku dla ludzi, którzy mają tyle samozaparcia by poświęcić całe swoje życie np. be-bopowi. Ale wydaje mi się, że wszystkie te rzeczy, jakie postanowiłem opanować są w pewnym sensie wiernym odbiciem tego jak postrzegam muzykę. Pomijając nawet czysto gitarowy aspekt - byłem dość młody kiedy miałem moment "eureka!" i odkryłem, że mogę się wiele nauczyć od innych niż gitara instrumentów na płycie, albo że nic nie jest w stanie mnie powstrzymać od zagrania na gitarze tematu muzycznego z serialu TV lub melodyjki granej właśnie przez vana sprzedającego lody na podwórku.
Którzy gitarzyści ciągle Cię inspirują?
Nadal wszyscy ci, którzy kiedykolwiek mnie inspirowali. Jest szansa, kiedy po długiej przerwie wracam do płyty, która kiedyś robiła na mnie wrażenie, że już z tej muzyki wyrosłem. Ale to się z reguły nie zdarza. Moja znajomość modusów skali melodycznej molowej nie ma żadnego wpływu na umiejętność czerpania przyjemności z niesamowitego 'Electric Ladyland' Hendrixa.
W jednym z ostatnich wywiadów Marty Friedman powiedział, że zaczyna warczeć, jeśli ktoś nazwie go 'shredderem'. Czy dla Ciebie słowo 'shred' także jest obraźliwe?
Myślę, że znaczenie tego słowa ewoluowało i zmieniło się na przestrzeni lat. Moje oryginalne jego rozumienie bazuje na tym, czego próbowało dokonać podziemie gitarowe na początku lat 90. - rozciągnąć granice tego co jest i nie jest możliwe do wykonania na gitarze. W tym sensie nazwanie kogoś "shredderem" byłoby nobilitacją. Niestety obecnie słowo to ma brzydkie konotacje z graniem szybko dla samego grania szybko i powszechnie uważa się, że właściwie ekstremalna technika i robienie muzyki wzajemnie się wykluczają, a to uważam za hańbę. W rzeczywistości szybkie granie może być nudne lub wyszukane. Intrygujące jest, że żaden inny instrument stworzony przez człowieka nie wypracował sobie słowa "shred". Czy Art Tatum był shredderem? A co z Michaelem Breckerem? Eliot Fisk? Paco de Lucia? No cóż, być może ci obdarzeni większą wyobraźnią i techniką gitarzyści powinni odzyskać to słowo, a być może prościej by było wymyślić w jego miejsce jakieś nowe.