"Całe ryzyko, jakie podjęliśmy przy płycie "Demon i Karzeł" nie poszło na marne. Gdy czujesz, że coś, co jest dla ciebie ważne, staje się również ważne dla innych, jest najpiękniejszą rzeczą na ziemi. Po to jest muzyka" - z Maciejem Wasio i Michałem Kalecińskim z formacji OCN rozmawiamy o zmianach w zespole oraz okolicznościach powstawania nowego albumu i jego brzmieniu.
Mieliście okazję, by płytą następującą po "Waterfall" zrobić znacznie większy wyskok.
Maciej: "Demon i Karzeł" nie jest czymś, co powstało w wykalkulowany sposób. Podstawą tej płyty jest wyrzucenie z siebie emocji, które uzbierały się w mojej głowie i nie pozwalały brnąć dalej. Sądzę, że najważniejszym elementem jest warstwa tekstowa. Tutaj dzieje się najwięcej. Wszyscy spodziewali się płyty anglojęzycznej. Gdybym napisał teksty po angielsku, nie oddałyby tego, co wykluło się w mojej głowie. Sporo rzeczy związanych z "Demonem i Karłem" powstawało w sposób bezwarunkowy. Absolutnie nie było mowy, by ta płyta w pierwszej kolejności wyszła w języku angielskim. Jeżeli będzie takie zapotrzebowanie, może pojawić się dodatkowa wersja tego albumu. Wersja polskojęzyczna była absolutnym fundamentem i podstawą. To szczera, bezkompromisowa płyta. Tworząc materiał, nie zastanawialiśmy się, czy osiągniemy medialny sukces.
"Demon i Karzeł" jest najbardziej osobistą płytą w Waszej dyskografii.
Wpadłem w dolinę, zahaczającą o post factum zdiagnozowaną depresję. Jest to smutny fundament tej płyty. Nie można było zrobić w jej inny sposób. Była to pewna forma terapii. Jestem bardzo wdzięczny losowi, że mam coś takiego, jak muzykę i mogę to wszystko z siebie wyrzucić. Mieliśmy za sobą wydawnictwo również osobiste, dotyczące śmierci mojego ojca, ale to jest absolutnie niewspółmierne do obnażenia samego siebie w tak radykalny sposób. Na płycie "Cztery", była piosenka dla niego, którą było mi bardzo ciężko wykonywać na żywo, a teraz może być tak z większością materiału "Demona i Karła". Faktycznie jest to bardzo poważne obnażenie, ale z drugiej strony cenne lekarstwo. Nie każdy ma możliwość, by w taki sposób wyleczyć własną duszę.
Czy to nie jest tak, że OCN mimo funkcjonowania jako trio, jest zespołem jednej osoby?
Trudno powiedzieć, ponieważ chłopaki mieli olbrzymi wkład, w szczególności w warstwę aranżacyjno-muzyczną, wszystkie numery robiliśmy razem. Pracę w zespołach zawsze porównuję do ustrojów politycznych. OCN nazwałbym sytuacją bazującą na demokracji autorytarnej, gdzie każdy z filarów ma wkład, natomiast ktoś musi podejmować decyzje i pełnić funkcję kapitana statku i być finalnie za wszystko odpowiedzialnym.
Czym różni się Twoje podejście do komponowania w OCN, w porównaniu z poprzednimi projektami, w jakich się udzielałeś?
Michał: Właściwie nie różni się. Do grania i komponowania miałem zawsze takie samo podejście. Staram się jak najbardziej zaangażować w całą sytuację. Do tej pory grałem znacznie cięższą muzykę, niż OCN. To byłaby główna różnica. Dla mnie jest to kolejne wyzwanie, dzięki któremu mogę rozwijać się jako muzyk.
Co nowego wniosłeś do brzmienia zespołu?
Na pewno mój styl gry, który jest zupełnie inny od brzmienia Quentina (Piotr Wojtanowski, były basista OCN, przyp.red).
W kontekście tego, że gramy jako trio, które wchodzi do studia i nagrywa płytę "na setkę", bez koloryzowania i sztuczek produkcyjnych, każdy członek zespołu jest bardzo istotny. Nie jesteśmy wieloskładowym zespołem, gdzie partie basu gra dodatkowo klawisz, jest dwóch gitarzystów, a poza bębniarzem grają loopy. Wyznajemy zasadę "prawda czasu i prawda ekranu". Charakter chłopaków i mój jest bardzo łatwy do wychwycenia. Zarówno partie Michała, jak i Radka są z różnych światów. Ta płyta jest różna pod względem pulsacji i rytmu. W sekcji rytmicznej dzieją się interesujące rzeczy.
Mimo że z jednej strony nowy materiał jest różnorodny, to z drugiej "Demon i Karzeł" jest spójną płytą. Czy ową spójność można wypracować?
To jest ciekawe. Tę płytę charakteryzuje tytuł. Jest to album dwuwarstwowy. Z jednej strony mamy bardzo spokojne, liryczne numery, a z drugiej mamy płytę z czadem. Utwory na "Demonie i Karle" są bardziej charakterne, niż na "Waterfall". Spójność to element tekstów, w dość mrocznej atmosferze. Z wiekiem dochodzę do tego, ze teksty są najważniejszym elementem muzyki, szczególnie polskiej. Kolejną kwestią jest nasz sound. Piosenki nagraliśmy na naszym koncertowym sprzęcie oraz w sposób, jaki gramy na żywo. Nawet spokojne utwory nie różnią się, jeżeli chodzi o dobrane instrumentarium. To są fundamenty naszego brzmienia i spójności materiału.
Mieliście przygotowane wersje demo utworów?
Tak, mieliśmy przygotowaną demówkę. Była to konkretna baza, z którą mogliśmy iść dalej i osłuchać się z tymi numerami. Na podstawie demówki doszliśmy do wniosku, że nie potrzebujemy producenta z zewnątrz, bo jesteśmy w stanie wyprodukować płytę samodzielnie.
Czujecie się swobodnie nagrywając na setkę?
Bardzo swobodnie, mimo stresu. Była to moja pierwsza płyta w życiu, którą nagrałem na setkę. Byliśmy dość dobrze przygotowani. Zagraliśmy z trzy próby?
Każdy z nas dobrze odrobił swoje zadanie domowe. Demówka nam w tym pomogła. Na płytę powstało 36 piosenek, z czego 20 rzetelnie zaaranżowanych, z pełnymi tekstami po polsku. Dzięki temu, że mieliśmy dużą ilość materiału, do ostatecznej wersji płyty wybraliśmy numery nieprzypadkowe. Osoby z zewnątrz, m.in. nasz management i przyjaciele byli "papierkiem lakmusowym" i w trakcie pracy weryfikowaliśmy opinie osób z zewnątrz. Ta praca się opłaciła. W czasach, gdy standardem są płyty 10-utworowe, nie byliśmy w stanie odrzucić więcej, niż 8 piosenek. Zaufaj mi, że nie były to słabe utwory.
Jak wpłynęło na Ciebie rozstanie z Quentinem i Bolkiem?
Trzeba zacząć od tego, że jako Ocean graliśmy wiele lat. Z Quentinem w jednym busie spędziliśmy 10 lat, z Bolkiem prawie tyle samo. Były lata, kiedy potrafiliśmy zagrać po 100 koncertów. Nie chciałem doprowadzić do sytuacji, tak, jak w związku, by doszło na marazmu. Miałem poczucie, że jest to wykonywanie pracy. Przy tworzeniu nowej płyty potrzebowałem wsparcia. Miałem poczucie, że muszę mieć świadomość obecności ekipy za mną, gdy się odwrócę. Ta muzyka nie mogła powstawać na odległość bez osobistego kontaktu. Na większe wsparcie ze strony chłopaków nie było szansy. Mamy jednak ze sobą dobry kontakt, widujemy się, więc nie ma absolutnie żadnych animozji. Cieszę się, że możemy być nadal kumplami. Nie jest wykluczone, że w kryzysowych sytuacjach spotkamy się na scenie. Po prostu gdzieś po drodze straciliśmy tę magiczną nić.
Czy z nowym składem ta magiczna nić powróciła?
To jest ciekawostka. Trudno powiedzieć, żeby Radek (Radek Owczarz, perkusista OCN, przyp. red) był dla mnie nowym człowiekiem do muzykowania. Znamy się od 15 roku życia. Niewielu wie, ale to z Radkiem zakładałem Ocean, w fazie teorii. Mieliśmy cały koncept bandu, ale życie pokrzyżowało nam plany. Radek rozpoczął swoją karierę muzyczną i drogi nam się rozjechały. Kiedy Bolkowi pojawiły się problemy z terminami, Radek zastępował go na ostatnich trasach. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Z Michałem znam się nie od dziś. Zanim dołączył do OCN, rozmawialiśmy o wspólnym projekcie.
Wraz z Radkiem odpowiadasz za puls w zespole. Jak Wam się razem pracuje?
Praca z dobrym bębniarzem, a Radek jest wybitny, przebiega zawsze wzorowo. Jest niesamowicie muzykalny, jeżeli chodzi o dynamikę, czy umiejętności. Będąc kiepskim basistą, praca z dobrym perkusistą przebiega łatwiej (śmiech).
Czy jesteście zdania, że odpowiedzialność za rytm nie leży jedynie po stronie perkusisty, a całego zespołu?
W muzyce najważniejszy jest puls. Tak właśnie mówił James Brown. Chodzi o sytuację w filmie biograficznym, gdzie podchodzi do każdego z muzyków i pyta, na czym gra. Gitarzysta odpowiada: "na gitarze", na co James odpowiada: "nie, na bębnach". Na czymkolwiek by się nie grało, trzeba wydobywać z siebie rytm i puls.
Mój ukochany zespół, Stone Temple Pilots, wg wszelkich kanonów grania równo, cały czas pływa. Robią to razem, co jest genialne. Od grania równo rozdzieliłbym pulsowanie razem. To jest bardzo istotne, by w zespole było słychać, że wszyscy płyną na tej samej łódce.
Nadal płyniecie na fali, którą zapoczątkował "Waterfall"?
Czas pokaże. Jeżeli chodzi ci o warstwę promocyjną, to nie mamy na co narzekać. "Na zawsze" ma więcej odtworzeń na YouTube, co "Waterfall". Oddźwięk medialny jest rewelacyjny. Mówiąc bardzo delikatnie, "Na zawsze" jest pewnego rodzaju pomostem między poprzednim, a nowym albumem. Dlatego też wyszła na pół roku przed premierą "Demona i Karła". Jeżeli wysyłam jakąś energię, która pomogła nie tylko mnie, ale też innym w zrozumieniu świata, czy samego siebie, to zdałem sobie sprawę, że są ważniejsze rzeczy od jakichś kalkulacji. Dostaję telefony od przyjaciół, czy fanów, którzy są poruszeni przekazem. Całe ryzyko, jakie podjęliśmy przy płycie "Demon i Karzeł" nie poszło na marne. Gdy czujesz, że coś, co jest dla ciebie ważne, staje się również ważne dla innych, jest najpiękniejszą rzeczą na ziemi. Po to jest muzyka.
Wyrobiłeś własny styl gry na gitarze. Jak to wypracowałeś?
Przede wszystkim nie jestem gitarzystą. Niedawno nauczyłem się dźwięków na gitarze, nie mylić z akordami, których do dziś nie potrafię nazwać. Zawsze byłem kompozytorem. Grę na gitarze zawdzięczam Michałowi Grymuzie, który kiedyś, gdy robiliśmy demo do jednej z płyt Oceanu, zobaczył, jak gram i powiedział, że jestem lepszy, niż połowa gitarzystów, których nagrywa. Tylko dlatego zacząłem grać na gitarze. Najpierw grałem partie "podkładowe" dla Grymka, natomiast gdy powstał OCN, przejąłem wszystkie partie gitar. Nie lubię grać, jak ktoś inny. Mam swój sposób na brzmienie i generowanie przestrzeni przy pomocy gitar. Od gitarzystów słyszę, że kombinuję trochę inaczej, jeżeli chodzi o akordy. W sytuacji jednej gitary byłem zmuszony grać akord z kontrapunktem, czyli pod riffem pojawiało się coś, co ten akord rozszerzało. Tak mi zostało i to jest dość charakterystyczny element mojej gry.
Nie jesteś gitarzystą solówkowym.
Absolutnie nie. Jeżeli gram już cokolwiek związanego z partiami solowymi, są to zazwyczaj tematy melodyjne, a nie typowe solówki.
Czy nie zauważacie tendencji w muzyce, że bas jest często wycofany?
U nas na szczęście nie ma takiej sytuacji. Kiedy jest jedna gitara, która gra akordy, czy plamy muzyczne, jest dużo miejsca dla basu. Lubię grać przesterowane partie, na tym opiera się moje brzmienie w OCN.
Według mnie bas tworzy połowę soundu gitar. Idealna sytuacja jest dla mnie w Rage Against The Machine, gdy nie jesteś w stanie rozkleić brzmienia gitary i basu. To jest rzecz, którą trzeba złapać. W muzyce, teoretycznie każdej, ale w szczególności tej, która wymaga hałasu i przesteru, wiele osób zapomina o tym, jak istotne jest to, jak elementy łączą się ze sobą. Czasem idealnie brzmiące instrumenty osobno, po połączeniu, kompletnie mogą nie działać.
Do jakiego stopnia jest ważna technika, a kiedy chodzi o feeling i emocje?
Dla mnie zawsze liczył się feeling i emocje. Nigdy nie należałem do grupy muzyków-wirtuozów. Nie to jest najważniejsze. Największe kanony muzyki rock ‘n’ rollowej oparte są na kilku dźwiękach. Niektórzy starają się wpleść jak najwięcej patentów. Chyba nie na tym rzecz polega.
Pod względem warsztatowym, musisz mieć jakąś bazę. Jeżeli masz ograniczoną technikę, ale wiesz, jak z niej skorzystać, masz w sobie feeling i swój własny drive, grasz świadomie. Trzeba o tym przypominać młodym adeptom muzyki, by świadomie korzystać ze swoich umiejętności, czy ograniczeń fizycznych. Niektórzy wokaliści, posiadający mikroskalę głosu, śpiewają jednym patentem i są w stanie zakasować resztę. Zagrane "na setkę" trzy akordy, w dobrym timingu, z dobrym soundem zrobią większe wrażenie, niż koślawe "wirtuozerskie" wymiatanie.
Ktoś kiedyś ładnie powiedział, że w muzyce nie jest najważniejsze to, co zagrasz, tylko to czego nie zagrasz.
Czego nauczył Cię Vance Powell?
Nauczył mnie wszystkiego, jako artysty, muzyka. Dowiedziałem się od niego, co w muzyce jest najważniejsze. Chodzi o energię i to, co masz do powiedzenia. Można to nawet uchwycić na iPhone’a w sali prób. Jeżeli będzie brzmiało powalająco i miało w sobie emocje, to nawet w takiej jakości da się to usłyszeć. Niesamowity był system jego pracy, m.in. "fotografowanie chwili". To było coś niewiarygodnego. Otworzyły nam się głowy. Bez tego nie byłoby płyty "Demon i Karzeł". Przynajmniej nie podjąłbym się produkcji bez tej świadomości, którą miałem podczas pracy nad tą płytą.
Co byś jeszcze chciał powiedzieć poprzez swoją twórczość?
Na pewno nie chciałbym wpadać w taki dołek, jak przed "Demonem i Karłem", z którego dzięki tej płycie musiałem się wydobywać. Fajnie by było, gdyby kolejna płyta była weselsza, może jakiś wesoły rap (śmiech)?
Rap jest chyba gatunkiem, którego nie do końca się trzymasz.
Uwielbiam niemal każdy gatunek, jaki istnieje, a muzykę dzielę na dobrą i złą. Zdziwiłbyś się, czego słucham. Uwielbiam np. Miley Cyrus. Dla mnie, jedną z najlepszych płyt w naszym kraju jest "Muzyka Emocjonalna" Pezeta. Jego utwór "Spadam" to jeden z najlepiej zaśpiewanych polskich utworów. Jestem fanem Cypress Hill, House of Pain, Bruce’a Springsteena. W tym samym czasie mogę słuchać Decapitated i Pink. Mi to kompletnie nie przeszkadza.
Czym jest ta zła muzyka?
Zła muzyka to taka, która nie chwyta za serce, tylko jest stworzona w sposób wyrachowany, wykalkulowany, podany słuchaczowi w słaby sposób. Nie lubię nijakości, gdy muzyka przelatuje przez słuchacza, nie pozostawiając w nim żadnych emocji.
Rozmawiał: Wojciech Margula