Pierwszym moim instrumentem były cymbałki. Kiedy okazało się, że potrafię wygrywać na nich ze słuchu melodie, w prezencie komunijnym dostałem organy elektryczne "Student". U zakonnicy zaliczyłem kilkanaście lekcji pianina, nauczyłem się grać oburącz i czytać nuty, oczywiście wszystko w prostych formach. Dźwięki się zgadzały, rytmika również, było sporo zabawy. Gitarą zainteresowałem się przypadkowo. Zanim się obejrzałem, należałem już do kościelnego zespołu. To była późna podstawówka, czasy komunizmu - lekcje religii odbywały się w salkach parafialnych, a prowadzący je ksiądz był strasznie zaangażowany w walkę o niepodległość. Graliśmy na niedzielnych mszach "za ojczyznę", kilka razy przygotowaliśmy odrębne programy poetycko-muzyczne, których oczywiście głównym motywem była wolność. Moim idolem był wtedy Jacek Kaczmarski. Wtedy zrozumiałem, że ważne jest nie tylko co się gra i jak, ale co się przekazuje. No i dynamika! W liceum razem z Gutkiem założyliśmy pierwszy zespół, graliśmy na gitarach akustycznych, bo nie było nas stać na nic innego. Nie było wtedy kasy na dobry sprzęt, ale była mega podjarka i nieograniczona fantazja. Pamiętam, że w kilkanaście dni razem rozpracowaliśmy płytę Hey "Ho". To były strasznie fajne czasy! Pierwszą demówkę nagraliśmy u Dzikiego na Ursynowie w Sali Prób im. Taty, oczywiście na analogu. Ja miałem już Hohnera w kształcie Gibsona Les Paula (z którego sypały się wióry), Gutek szarpał się z zaadaptowaną na wersję leworęczną Luną 22, drugi gitarzysta Medyk wymiatał solówki na białym stracie Merlinie, a na wokalu autentycznie pierwsze kroki stawiał Michał Dziadosz (z późniejszego Iluzjonu). Skład na perkusji zamykał Galek, a wszystko to nazywało się EITZ. Niby nic nie miało prawa stroić i grać, ale stroiło i grało i dało się słuchać. Normalnie czad! (śmiech). Potem były kolejne zespoły i projekty, długi epizod z kapelą Humbert Humbert, z którą nabrałem doświadczenia scenicznego, aż wreszcie znalazłem się w Skowycie.