B.B. King

Wywiady
2006-06-07
B.B. King

B.B. King to prawdziwa legenda bluesa, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli gatunku, nieoficjalnie nazywany "królem bluesa". Jest artystą tworzącym muzykę oszczędną, nacechowaną dużym ładunkiem emocjonalnym. Kiedyś zmagał się z biedą i problemem dyskryminacji na tle rasowym, a dziś jest gwiazdą największego, światowego formatu. Dla każdego muzyka zagranie z nim to wielkie wyróżnienie, stające się prawdziwą przepustką do wielkiego świata showbiznesu.

Z artystą spotykamy się w Bournemouth, brytyjskim miasteczku położonym nad kanałem La Manche. B.B. King odbywała właśnie trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Właśnie zachodzi słońce, w oddali majaczą malownicze klify, kilku niezmordowanych surferów korzysta z pomyślnego wiatru, choć jest dość zimno jak na tę porę roku. B.B. King nie omieszka tego skomentować: "Wy, biali, lepiej tolerujecie taką pogodę. Ja jestem czarny i do tego pochodzę z południa. W niskiej temperaturze nie wytrzymam zbyt długo. Chociaż mój perkusista, Caleb, jest wyjątkiem od reguły - zdejmuje płaszcz wszędzie, gdzie się znajdzie. Nazywam go białasem, bo nie znosi upałów (śmiech). Kiedy zaczynałem karierę, zastrzegłem sobie, że nigdy nie będę grać koncertów w Nowym Jorku zimą. Przykazałem mojemu agentowi, żeby nie organizował mi koncertów na północy o tej porze roku. W końcu zamieszkałem w Nowym Jorku i przyzwyczaiłem się do chłodu. Na szczęście teraz mieszkam w Las Vegas, gdzie jest bardzo gorąco. Ludzie narzekają na te upały, ale ja je uwielbiam".

B.B. King siedzi w fotelu i uśmiecha się jak dobroduszny wujek. Na scenie wydaje się być większy niż jest w rzeczywistości. Jest w dobrej formie pomimo tego, że całe życie spędził koncertując jak świat długi i szeroki. Przyznaje, że ma problemy z kolanami, ale jak na człowieka w wieku lat osiemdziesięciu cieszy się bardzo dobrym zdrowiem. A do tego wygląda na szczęśliwego.

Nazwisko B.B. Kinga jest nierozłącznie związane z Memphis, podobnie jak Elvis Presley czy Sun Records. Wczesne nagrania, które zostały zarejestrowane w Sun Studios Sama Phillipsa, nadały ton wszystkiemu, co miało się wydarzyć w muzyce w latach późniejszych.

Artysta nie schodzi ze sceny grając około dwustu koncertów rocznie. Lubi wracać pamięcią do Memphis i początków swojej kariery: "Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Memphis, przede wszystkim chciałem odwiedzić Beale Street, ponieważ wiele o niej słyszałem. Dla mnie to było magiczne miejsce, tyle się tam działo! Ludzie grali na ulicy na gitarach, jakiś koleś wygłaszał kazania, można było spotkać ulicznych artystów i posłuchać przeróżnych gatunków muzyki. Miałem okazje spotkać takie sławy, jak Muddy Waters, Sonny Boy Williamson czy Duke Ellington. Memphis było największym miastem w obrębie 200 mil i ludzie mieli prąd, dlatego było głośno. To prawda: do czasu, jak skończyłem dziewiętnaście lat w naszej wsi nie było światła" - uśmiecha się artysta. "Wielu muzyków z Delty spotykało się w Memphis, to wszystko działo się zanim John Lee Hooker pojechał do Detroit, a Jimmy Reed i Muddy Waters wyruszyli do Chicago. Energia elektryczna w Memphis symbolizowała coś więcej, my tam generowaliśmy muzyczną energię".

B.B. King dostał swoją szansę, kiedy wziął udział w pokazie młodych talentów na Beale Street zorganizowanym przez Rufusa Thomasa. Odtąd grał koncerty z Parkerem Juniorem, pianistą Roscoe Gordonem i Johnnym Ace, stając się częścią muzycznego gangu Beale Street. Kiedy zabrakło pracy na Beale, muzykom pozostało zachodnie Memphis po drugiej stronie rzeki. "Jak pojawiłem się w Memphis, dyskryminacja czarnych była poważnym problemem. Na szczęście muzycy zawsze trzymali się razem, dzięki czemu byli silniejsi. Inaczej sprawa się miała z zachodnią częścią Memphis. Można tam było spotkać kasyna, surowo zakazane w Memphis" - wspomina muzyk. "Ludzie byli bardziej liberalni, to było otwarte miasto, gdzie na każdym rogu można było kupić alkohol i grać na pieniądze. Wyobraź sobie, że w Memphis nie wolno było nawet grać w bingo". Miasto dało szansę wielkim artystom, takim jak Roscoe Gordon czy Little Milton. W Memphis można było znaleźć pracę w sobotę czy w niedzielę, ale w pozostałe dni tygodnia po godzinie 23.00 obwiązywała cisza nocna, natomiast zachodnia część Memphis tętniła życiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To był muzyczny raj".

Debiutancki album B.B. Kinga ujrzał światło dzienne w 1949 roku. Został nagrany w małej wytwórni o nazwie "Bullet", mieszczącej się w Nashville. Jednak dopiero płyta z 1951 roku, "3 O’clock Blues", odniosła prawdziwy sukces komercyjny. Na jej potrzeby artysta zarejestrował jedenaście utworów z Samem Phillipsem w Sun Studios. Produkcja pozostawiała jednak wiele do życzenia, a jakość nagrań była praktycznie amatorska. Mimo to album przyniósł Kingowi lokalny rozgłos. Muzyk wkrótce dołączył do zespołu Billa Harveya z Memphis, co według niego było raczej małżeństwem z rozsądku: "Bill Harvey przyjął mnie do grupy tylko dlatego, że moja płyta odniosła sukces. W przeciwnym razie nie przyjąłby mnie, z tego prostego powodu, że nie byłem wtedy dobrym gitarzystą. A tak, grałem jako gitarzysta prowadzący (śmiech)".

Okazuje się, że na początku kariery B.B. King nie grał zbyt wielu partii gitarowych w swoich utworach. "Jako gitarzysta rytmiczny też na niewiele się mogłem przydać, o czym zresztą przypominał mi Bill. Mogę powiedzieć, że Bill Harvey był jednym z najlepszych liderów jakiego kiedykolwiek znałem i jednocześnie jednym z najgorszych (śmiech). Siedziałem z dziewczyną, a on podchodził i mówił: ‚Ty tu zabawiasz dziewczyny? Powinieneś siedzieć na górze i ćwiczyć, bo nie masz pojęcia o grze na gitarze’. Bardzo denerwowało mnie jego zachowanie, ale z drugiej strony ceniłem go za to, że miał żyłkę do interesów. Stworzył zespół, który mógł spodobać się każdej publiczności. Ja śpiewałem bluesa, ktoś inny piosenki pop. W tamtych czasach jeśli wokalista potrafił zaśpiewać piosenki białych, na przykład Binga Crosbyego czy Franka Sinatry, można się było załapać na występy do bogatych domów. Ci ludzie lubili być zabawiani i myślę, że to w jakiś sposób mnie ukształtowało. Uwielbiam robić show i, choć jestem piosenkarzem bluesowym, lubię kiedy widownia jest zaangażowana w mój występ. W tamtych czasach wszystkie dobre zespoły w ten sposób zarabiały na chleb" - wspomina artysta. "Tommy Dorsey miał Franka Sinatrę, Count Basie miał Jimmyego Rushinga i Joe Williamsa. Wszyscy wiedzieli, że muszą zrobić doskonałe show. Faceci nie chcieli po prostu oglądać innych facetów na scenie. Za to kobiety miały ochotę oglądać przystojniaków".

Pierwszy koncert dla białej publiczności artysta zagrał w 1968 roku w Fillmore West w San Francisco. Nie można jednak powiedzieć, że w owych czasach odnosił sukcesy. Były to ciężkie lata, podczas których bez skutku walczył o uznanie. Z biegiem lat sytuacja zaczęła ulegać poprawie: "Graliśmy support dla The Rolling Stones w Atlantic City oraz w Baltimore w stanie Maryland. Nigdy przedtem nie widziałem takich tłumów, to było niesamowite. Po koncercie podeszła do mnie biała kobieta z nastoletnimi dziećmi i spytała, czy nagrałem jakieś płyty. Do tego czasu na koncie miałem ich już chyba ze trzydzieści, jednak odpowiedziałem jej, że owszem, mam kilka. Powiedziała, że jej dzieci mnie uwielbiają, i że zamierza kupić kilka moich płyt. To było bardzo miłe".

W filmie dokumentalnym Martina Scorsese z 2003 roku pod tytułem "Road To Memphis" B.B. King wraca w rodzinne strony na doroczną ceremonię wręczenia WC Handy Awards, czyli nagród Grammy muzyki bluesowej. To wzruszający film, który nie skupia się wyłącznie na wielkich sławach bluesa. Widzimy bluesmana Bobbyego Rusha z zespołem, który przemieszcza się z koncertu na koncert zdezelowanym autobusem. Należy do świata, który nie jest obcy naszemu bohaterowi. W końcu on również gał małe koncerty za niewysokie gaże, często w bardzo odległych miejscach. Rush mógłby osiągnąć sukces komercyjny, ale musiałby zacząć adresować swoją muzykę do białego odbiorcy.

B.B. King wiele zawdzięcza muzykom z U2: "Wystąpiłem w filmie o U2, zatytułowanym ‚Rattle And Hum’. Pojawiłem się na wizji może przez osiem lub dziesięć sekund. B.B. King w całej okazałości (śmiech). To było dla mnie ważne wydarzenie, chociaż wcale nie zabiegałem o udział w tym przedsięwzięciu. Dzięki temu usłyszała o mnie szersza publiczność". Przy tej okazji King porównuje się do Lonniego Johnsona: "Lonnie Johnson był jednym z moich ulubionych gitarzystów. Wydaje mi się, że grał jeszcze przed Robertem Johnsonem. Nagrał kilka świetnych płyt z jazzmanem Eddiem Langiem i właśnie dzięki temu świat o nim usłyszał. To co Eddie Lang zrobił dla Lonnie Johnsona było tym samym, co U2 czy The Rolling Stones zrobili dla mnie".

Powróćmy jednak do Memphis... Jak legenda bluesa wspomina swoje młodzieńcze lata spędzone w tym mieście? "Postrzegam Memphis jak szkołę, której mury dawno opuściłem. Brakuje mi ludzi, których nie widziałem od lat, ale ten czas bezpowrotnie minął. To mój dom, zawsze chętnie tam wracam, nawet jeśli nic już nie jest takie jak kiedyś. Czy B.B. King uważa, że miał szczęście? "Chyba nie" - mówi ku naszemu zdziwieniu. "Czy miałem szczęście? Jak byłem w wojsku, mój sierżant mówił, że jeśli widzisz jak zabijają twojego kolegę to żałuj go, ale ciesz się, że to nie ty. W życiu jest tak samo. Tęsknię za moimi przyjaciółmi, ale jestem szczęśliwy, że mi się udało".

Na ulicy Beale blues wciąż wisi w powietrzu, ale to już nie jest Delta blues, na jakim wyrósł B.B. King. Zamiast tego słyszymy jego uładzoną odmianę, cieszącą ucho i graną pod publiczkę. Słychać znane standardy, takie jak "Mustang Sally" czy "Ain’t No Sunshine". Klub B.B. Kinga jest pełen podnieconych turystów, którzy wymuszają komercyjne nastawienie miejscowych. Chcą słuchać "Sweet Home Chicago" czy "Thrill Is Gone". Niedaleko stąd mieści się stary dom towarowy Schwaba, który jest otwarty na okrągło: to miejsce zachowało się w niezmienionym stanie od dziesięcioleci, ma charakter dawnej Beale Street. Na ulicach miasta można znaleźć plastikowe repliki piramid z Memphis, korzenie Mojo, kadzidła czy też stare i tłuste fiolki oleju Black Cat. Mimo upływu lat miasto zachowało swój klimat, dlatego na porządku dziennym jest tu nadal zawodzenie harmonijki dochodzące z bocznej uliczki czy występy kapel odbywające się w barach. Chłopaki grają za napiwki i alkohol. Dokładnie jak za czasów B.B. Kinga...

 

BUNTOWNICY Z MEMPHIS I POMYŁKA ZA 12 MILIONÓW DOLARÓW

Memphis zawsze było miastem renegatów. W tym miejscu nie zajmowano się masową produkcją muzyczną, tak jak w sąsiednim Nashville, dzięki temu pojawiły się tu dogodne warunki do rozwoju prawdziwej sztuki. Z takimi sławami jak Al Green czy Elvis Presley sztuka zderzała się bardziej przez przypadek niż celowo. Sława była produktem ubocznym autentycznej twórczej energii, która rodziła się w duszach tych artystów. Nikt nie był tego bardziej świadomy niż Sam Phillips z Sun Studios przy Union Avenue 706. Phillips mawiał: "Gdyby udało mi się znaleźć białego muzyka, który czułby bluesa tak jak artyści czarnoskórzy, najprawdopodobniej zostałbym milionerem". Choć jako odkrywca talentu Elvisa Presleya nie powinien mieć powodów do narzekań, nigdy nie mógł sobie odżałować tego, że za kontrakt Presleya z RCA zainkasował 40 000 dolarów. "Jeśli robić błąd, to przynajmniej taki za 12 milionów dolarów!" - mówił z goryczą.

SCOTTY MOORE

Bohater rockabilly, grający z Elvisem Presleyem. Kiedy Moore wziął do ręki swojego złotego Gibsona ES-295 i pewnego poniedziałkowego popołudnia 6 lipca 1954 roku stanął przed mikrofonem, rozpoczął się nowy rozdział w historii muzyki. Stał się inspiracją dla wszelkiej maści gitarzystów, od Keitha Richardsa do Jeffa Becka. Nigdy wcześniej nikt nie miał tak innowacyjnego podejścia do gry na gitarze.

CARL PERKINS

To człowiek, który napisał "Blue Suede Shoes"i był najlepszym kolegą Sama Phillipsa po tym, jak Elvis opuścił Sun Studios. Perkins, tak jak Scotty Moore, wychował się na muzyce bluesowej przyprawionej odpowiednią dawką dźwięków w stylu Chucka Berryego. W muzyce stawiał na oryginalność. Wczesne fotografie pokazują Carla grającego na złotym Les Paulu z 1952 lub 1953 roku. Później muzyk zmienił instrument na Fendera Telecastera i Stratocastera, a w końcu na Gibsona ES-5 Switchmastera.

PAUL BURLINSON

Prawdziwy heros muzyki rockowej. Rock ’N’ Roll Trio - zespół, który Paul założył wraz z muzykiem o nazwisku Johnny Burnette - był na tyle punkowy, na ile to było możliwe w roku 1956. Przez nieopatrzne poluzowanie lampy we wzmacniaczu Fendera, Burlinson był jednym z pierwszych gitarzystów, którzy zastosowali efekt distortion. Słychać to między innymi w utworze "Train Kept A Rollin’" (którego covery nagrały grupy The Yardbirds i Aerosmith). Do wielkiej fascynacji talentem Burlinsona przyznaje się Jeff Beck.

Skarby Króla

B.B. King jest od wielu lat wierny jednej gitarze. Jego instrument, "Lucille", to Gibson Custom Shop, który został wykonany na bazie instrumentu ES-355. Muzyk przyznaje, że w przeszłości nie był tak wierny gitarom: "Kiedy zaczynałem, bardzo trudno było zdobyć dobry sprzęt. Jak już udało się dostać dobrą gitarę, nie można jej było nikomu pożyczać, gdyż groziło to ryzykiem utraty instrumentu. Wtedy tylko harmonijkę łatwo było zdobyć". Na jednym ze zdjęć z początków kariery B.B. King pozuje podczas radiowego występu z czarną gitarą elektroakustyczną Gibsona. Na innym zdjęciu, zrobionym podczas występów z zespołem Billa Harveya, B.B. King grał na dużym Gibsonie z trzema przetwornikami P-90. "Człowieku, miałem wtedy bzika na punkcie T-Bone Walkera i musiałem mieć taką gitarę jak on, koniecznie z trzema przetwornikami. Ta gitara to Gibson ES-400. Prawdopodobnie ją od kogoś pożyczyłem!" - B.B. King śmieje się do swoich wspomnień.

Blonde Telecaster

"Jak zaczynałem występować na scenie, a było to około 1953 roku, miałem Telecastera. Podobno Fender dał gitarę Wesowi Montgomery i jego bratu Monowi, który był wspaniałym basistą. Zwróciłem się do Fendera, żeby również sprezentowali mi gitarę, niestety nie zgodzili się, dlatego musiałem kupić ją sobie sam. Lubiłem ten sprzęt, ale byłem zmuszony wprowadzić w niej kilka modyfikacji, gdyż podczas gry raniłem się w wewnętrzną część dłoni o wystające elementy mostka. W instrumencie tym nie podobało mi się również to, że nie miał wmontowanego pręta wewnątrz gryfu, przez co po jakimś czasie zaczął się on lekko wyginać."