Wywiady
The Thrill is Gone. B.B. King (1925-2015)

Żegnamy największego bluesmana, jakiego zrodziła ziemia. Odszedł Riley B. King - człowiek, którego muzyka potrafiła zmienić ciężkie chwile w radość, ukojenie oraz stanowiła wielką inspirację dla tak wielu z nas.

2015-08-10

Garść dźwięków. To wszystko, co wystarczało B.B. Kingowi, żeby dzielić się z ludźmi tym, co nosił w sercu. Wystarczało mu kilka dźwięków, żeby głęboko związać się z obcymi, którzy nagle czuli, że dzielą z nim jego bóle i przemyślenia. To rzadki i niezwykły dar, którym obdarzony był największy z bluesmanów. Dar tak wielki, jak wielka jest strata dla muzyki i nasz smutek wywołany wiadomością o jego odejściu.

Riley B. King zmarł 14 maja 2015 roku, w wieku 89 lat, po okresie pogarszającego się stanu zdrowia. Jego korzenie sięgają głębokiego południa Stanów Zjednoczonych, gdzie urodził się 16 września 1925 roku w ubogiej rodzinie, pośród plantacji bawełny leżących w stanie Mississipi, w okresie ciągle panującej, ostrej segregacji rasowej. Jego matka zmarła kiedy był małym chłopcem, a już jako nastolatek pracował na swoje utrzymanie, zbierając ponad 400 funtów (około 200 kg) bawełny dziennie.

A jednak, w jakiś sposób jego wewnętrzna siła nakazała mu chwycić za gitarę i wyruszyć w drogę. Pchany silnym nurtem muzycznej rzeki pozostawił za sobą błotniste brzegi Mississipi i wpłynął na wielkie sale koncertowe świata. Rzadko kiedy potrafił pozostać długo w jednym miejscu - przez większość życia grał ponad 300 koncertów rocznie. Nie mógł poszczycić się powszechnie uznaną stabilizacją, jednak zamiast tego miał swoje mieszkanie w sercach milionów fanów, gdzie ze spokojem mógł czuć się, jak u siebie w domu.

Wśród jego fanów znaleźli się gitarzyści tacy, jak Eric Clapton i Peter Green. W latach sześćdziesiątych, dzięki muzyce tych Brytyjczyków, dla których blues był miłością życia, duch twórczości B.B. Kinga i jego współczesnych takich, jak Albert King, zagościł w krainie odległej od miejsca narodzin tego gatunku o tysiące kilometrów. Inni gitarzyści po drugiej stronie Atlantyku zainspirowani B.B. Kingiem, jak chociażby Mike Bloomfield, przyczyniali się do przebudzenia Ameryki, która na nowo odnajdywała swoje muzyczne dziedzictwo i kierowała swoje zainteresowanie w stronę bluesa. W ten sposób muzyka pól bawełny oraz wiejskich osad stała się duchowym źródłem muzyki rockowej - muzyki, która już wkrótce wypełniła fale radiowe całego świata słodkim brzmieniem karmiącym duszę.

Z charakterystyczną dla siebie hojnością B.B. King obejmował myślą i sercem tych wszystkich, dla których jego styl grania był inspiracją. Być może w ten sposób chciał spłacić swój dług wobec tych muzyków, którzy byli dla niego samego źródłem natchnienia, na przykład wobec T-Bone Walkera."Wszyscy mamy swoich idoli" - powiedział kiedyś B.B. King. "Graj, jak wszyscy, których muzyka ci się podoba, jednak cały czas staraj się pozostać sobą" - dodawał.

To niezwykła historia, której bohater był pokornym, choć niezwykłym i godnym zapamiętania człowiekiem. Świętujemy życie B.B. Kinga: niespotykaną żywiołowość i hojność ducha, którą zachował do końca swoich dni. Kiedyś B.B. King wydał utwór zatytułowany To Know You Is To Love You (pl.: Znać Cię Znaczy Kochać). Dowiedziawszy się o jego śmierci możemy powiedzieć, że poznaliśmy go naprawdę dzięki jego muzyce. Riley, spoczywaj w pokoju.

fot: Jim McCrary / gettyimages.com

 

OD RILEYA DO B.B. KINGA


Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy z B.B. Kingiem, na backstage'u Royal Albert Hall w 2011 roku, artysta sprawiał wrażenie człowieka nieprawdopodobnie ciepłego i współczującego. Wydawał się szczerze wdzięczny za wszystko, co widział, osiągnął i czym cieszył się w czasie swojej kariery. W jego poglądach czy postawie nie można się doszukać krzty cynizmu czy negatywnych uczuć. Być może bycie osobą światową i pełną mądrości jest domeną osiemdziesięciolatków; być może upływ czasu sprawia, że człowiek nabywa coraz więcej roztropności i dystansu. Jak sam jednak przyznał, wszystko to, co pokazuje światu jest jedynie częścią długiej historii jego życia. Dzieciństwo, wychowanie i lata dojrzewania przyniosły Rileyowi więcej trudnych doświadczeń, tragedii i lęku, niż przeciętnemu człowiekowi, a jednak - pomimo niewątpliwie głębokiego wpływu, jaki to wszystko miało na jego życie - nie przemieniły go w zgorzkniałego i gburowatego starca. Różne źródła mogą podawać różne daty i chronologię wydarzeń, jednak historia B.B. Kinga pozostaje niezmienna.

✥ NARODZINY

Riley B. King przyszedł na świat 16 września 1925 roku, niedaleko miejscowości Itta Bena, ponad 30 kilometrów od Indianola, jako syn Nory Elli i Alberta Lee Kinga (nie mylić ze słynnym bluesmanem Albertem Kingiem). Kiedy Riley B. miał cztery lub pięć lat, jego rodzice się rozstali, a Nora Ella przeniosła się z synkiem jakieś 80 kilometrów na wschód, na wzgórza Kilmichael, gdzie mieszkała jej rodzina. Podjęła pracę na farmie zwierząt położonej w górach, której właścicielem był niejaki Flake Cartledge. W okresie gdy rodziny Afro-Amerykanów żyły nękane przejawami rasizmu, który w naszych czasach wydałby się ekstremalny, Flake Cartledge był jak najbardziej przyzwoitym i sprawiedliwym człowiekiem, również według Kinga. Niewolnictwo, którego doświadczyli dziadkowie chłopca było dla niego już czymś odległym.

Jednak mając sześć, siedem lat Riley zaczął pracować na polach kukurydzy i bawełny, a długie marsze do szkoły, znajdującej się naprzeciwko Kościoła Baptystów w Elkhorn, łączył z dojeniem krów. To właśnie dzięki temu miejscu i nauczaniu, jakie słyszał w kościele, poznał z bliska instrument, który miał zdefiniować jego dalsze życie. Żona jego wuja, Williama, miała brata, który nazywał się Archie Fair, a właściwie Wielebny Fair. Ten człowiek grał na gitarze. Niemal 80 lat później, King wspominał odległe dni wizyt Wielebnego Faira z żoną. "Zanim zasiadali do obiadu w kuchni," - wspominał - "Fair kładł swoją gitarę na łóżku". Mały Riley nie był w stanie powstrzymać się od pokusy delikatnego dotykania tego fascynującego przedmiotu - chciał zobaczyć i poczuć czym jest gitara.

Kiedy Wielebny Fair spostrzegł to zachowanie, nie zbeształ, ani nie dał lania chłopcu - jak właściwie można by się spodziewać. Zamiast tego zachęcił dziecko do gry i sam nauczył go pierwszych akordów. Już w tamtym momencie Riley zdecydował - zostanie śpiewającym kaznodzieją tak, jak Wielebny Fair. Można zaryzykować stwierdzenie, że jego marzenie się spełniło, choć niewątpliwie został kaznodzieją trochę innego rodzaju.

Oprócz śpiewu bluesowego, które słyszał, jako dziecko na polach (King twierdził, że często były to piosenki, które miały specyficzne znaczenia i były formą komunikacji i wzajemnego ostrzegania się pracowników), innym wczesnym źródłem poznawania muzyki był nakręcany na korbkę gramofon cioci Mimy. Na nim usłyszał po raz pierwszy dźwięki Blind Lemona Jeffersona i Lonniego Johnsona. Muzyka pierwszego była rozkwitającym cudem bluesowym, podczas gdy drugi muzyk prezentował wytworny i subtelny styl. Nie bez przyczyny własny styl B.B. Kinga oscylował między tymi dwoma autorytetami - mniej pod względem bezpośredniego brzmienia i techniki, a bardziej pod względem doboru dźwięków, struktury utworów oraz ich różnorodności. Trzecią częścią tej muzycznej układanki z wczesnych lat życia Rileya był Booker T White - Bukka White - kuzyn matki, który wywierał na chłopcu ogromne wrażenie dzięki swoistemu stylowi ubrań, jakie nosił oraz zachwycającej gitarze slide.

✥ SAMOTNIK W LESIE

Riley dość wcześnie zaczął szukać pociechy w muzyce z czysto osobistych powodów. Dwie tragedie, które spotkały go jedna po drugiej, sprawiły, że niespełna dziesięcioletni chłopiec został praktycznie sam na świecie. Najpierw stracił matkę, a niedługo potem zmarła jego babcia (niektórzy historycy twierdzą, że babcia zmarła znacznie później). Riley doświadczył śmierci bliskiej mu osoby już wcześniej - jego młodszy brat zmarł w wieku dwóch lat, podobno po zjedzeniu szkła.

Riley mógł wprowadzić się do ciotki Mimy, jednak na długo przed ustanowieniem opieki społecznej (rodziny Afro-Amerykanów w tamtych czasach rzadko kiedy miały dostęp do podstawowej opieki zdrowotnej) ten mały chłopiec zamieszkał w leśnej chacie, gdzie pracował i starał się utrzymać samego siebie. Nikt dokładnie nie wie, jak długo Riley mieszkał sam w lesie, jednak to miejsce pozwalało mu na egzystencję, odcięcie się od świata i przejście żałoby. Nie miał łatwości w porozumiewaniu się z ludźmi, często się jąkał i czuł niezręcznie. W związku z tym życie z dala od ludzi było mu na rękę. Sam kiedyś wspomniał, że w tamtym okresie dalece bardziej niż towarzystwo ludzi wolał towarzystwo zwierząt, traktując je jak przyjaciół, z którymi rozmawiał i którym się zwierzał. Z niespodziewaną pomocą przyszedł mu Cartledge, który zgodził się dać mu zaliczkę (odliczaną potem z tygodniówek zarabianych na farmie), żeby Riley mógł sobie kupić pierwszą gitarę - czerwonego akustyka firmy Stella. B.B. wspominał później, że musiał mieć około 12 lat kiedy ją kupił i, że cieszył się z niej ogromnie. Niestety, już w następnym roku - jakby chłopcu brakowało powodów do smutku - gitara została skradziona z chaty.

W międzyczasie, w Lexington, około 80 kilometrów dalej, Albert Lee King dowiedział się, że jego syn żyje praktycznie sam. Pojechał na farmę i zabrał chłopca "do domu", gdzie zamieszkał on z nową rodziną ojca. B.B. King zawsze wypowiadał się z szacunkiem o swoim ojcu - zapracowanym i niewiele mówiącym mężczyźnie - jednak w tamtym środowisku nigdy nie czuł się szczęśliwy. Pewnego dnia wsiadł więc na rower i wrócił do miejsca, które uważał za swój prawdziwy dom: najpierw na farmę Cartledge'a, a jakiś czas później do Delty. Tam zamieszkał z ciotką i wujem. Pracował zbierając bawełnę, belując siano i orząc pole.

Wracając do Delty wciąż pamiętał w sercu o swojej gitarze. Regularna praca na farmie umożliwiła mu jednak odłożenie pieniędzy, za które mógł kupić sobie kolejny instrument. Dołączył też do grupy zwanej The Famous St John Gospel Singers. Warto zauważyć, że w zależności od tego z kim rozmawiasz, możesz usłyszeć, że istniał ścisły rozdział między muzyką gospelową a bluesową. Ta pierwsza była muzyką Boga, nabożna i niosąca dobro - coś, co można zaśpiewać w grzecznym towarzystwie. Ta druga, jednak, była nazywana muzyką szatana, śpiewaną na polach, z dala od żon i matek. We wspomnieniach B.B. Kinga nie odnajdziemy jednak tego rozdźwięku - dla niego każda muzyka była po prostu muzyką i była dobra.

✥ JEŻDŻĄC TRAKTOREM

Nadszedł czas na kolejną dużą zmianę. Riley załatwił sobie pracę, jako kierowca traktora, co przyniosło mu wyższe zarobki. Każdego dnia pracował na farmie, a w weekendy jeździł do Indianola, gdzie mógł posłuchać cudownej muzyki, jaką grano w miasteczku. Riley zaczął również robić to samo, co wielu początkujących muzyków - występować na ulicy, śpiewając i grając gospelowe i bluesowe utwory, za co również dostawał trochę grosza. W tamtym czasie w Europie żniwo zbierała II wojna światowa, a gdy Stany Zjednoczone zaangażowały się w ten tragiczny konflikt, Riley B. zgłosił się oczywiście do wojska, gdy tylko osiągnął wymagany wiek (1943 rok). Przeszedł podstawowe szkolenie, jednak - pomimo tego, że był gotowy do służby - musiał pozostać w kraju, ponieważ wyszło zarządzenie, że kluczowi pracownicy farm mieli pozostać w domach i zająć się produkcją żywności. Zanim wojna się zakończyła Riley miał już żonę i odczuwał w związku z tym dość dużą presję połączoną z rosnącym niezadowoleniem z powodu swojego życia oraz pełnionych ról dzierżawcy ziemi i kierowcy traktora. Jak się później okazało traktor miał również odegrać znaczącą rolę, jakiej Riley zupełnie się nie spodziewał.

Pewnego dnia wracając z pola zatrzymał traktor, jak czynił to wielokrotnie wcześniej. Wyłączył silnik i zeskoczył z pojazdu, kiedy - ku swemu przerażeniu - zobaczył, że traktor odskoczył do tyłu i cała maszyna grzmotnęła na ziemię. Kończąc dzieło zniszczenia maszyna zahaczyła o drzwi od stodoły. Riley kompletnie spanikował i niewiele myśląc zabrał, co miał pod ręką i uciekł. Uciekł aż do Memphis - do miasta, o którym zawsze marzył, do słynnej Beale Street. Kuzyn, Bukka White, pomógł mu znaleźć pracę, a wieczorami oraz w weekendy mógł grać i rozwijać się muzycznie. Przeżył szok - to oczywiste - ale po krótkim czasie powodowany wyrzutami sumienia wrócił na farmę, przeprosił właściciela farmy Johnsona Barretta i zaczął pracę od nowa.

Czar elektrycznej gitary Charliego Christiana nie dawał mu jednak spokoju. W tym samym czasie zwrócił uwagę na Django Reinhardta i T-Bone Walkera. Ta trójka gigantów gitary tworzyła muzykę, za którą warto było pójść w ogień. Palące pragnienie gry na sześciostrunowym instrumencie nie słabło ani trochę, więc rozważając wszystkie "za i przeciw" - tym razem nie mając żadnego powodu do ucieczki - Riley pożegnał się z panem Johnsonem i na dobre wyjechał w kierunku Memphis. Na miejscu odszukał niejakiego Sonny'ego Boy Williamsona, który - jak dowiedział się dwudziestotrzyletni już King - zajmował się emisją spotów radiowych.

Jakimś cudem Rileyowi udało się dostać do Sonny'ego Boya i zagrać dla niego, czym zapewnił sobie jego przychylność. Sonny Boy, będąc najwyraźniej pod wrażeniem młodego muzyka, polecił go także w klubie przy 16th Street Grill w West Memphis, gdzie Riley miał regularnie koncertować. Jedynym warunkiem właściciela było załatwienie sobie występu w radio i uprzedzenie o tym fakcie klubu. Wyzwanie nie było małe, ale nagroda warta wielu starań - miał zarabiać 72 dolary tygodniowo przy jednym dniu wolnym. Różnica była znacząca - pracując na traktorze zarabiał 22 dolary i 50 centów tygodniowo. Tylko w jaki sposób wystąpić w radio?

fot: Michael Ochs Archives / gettyimages.com


✥ RADIO BEE BEE

Stacja radiowa WDIA, należąca do Johna Peppera i Dicka Fergusona, rozpoczęła nadawanie programów z Memphis w 1947 roku. Już w następnym roku stacja przetarła kolejną ważną ścieżkę i rozpoczęła transmisję programu zwanego Tan Town Jubilee, skierowanego do Afro-Amerykanów. W latach czterdziestych XX wieku rasizm w Ameryce był czymś w rodzaju normy, jednak widać było pierwsze sygnały zmian, przynajmniej w kwestii wspólnej pracy osób białych i czarnych. Koniec końców w stacji WDIA przy audycjach pracowali sami czarni, a po jakimś czasie rozgłośnia była największa w całym Memphis. Częścią tego sukcesu stał się "Bee Bee King", jak dumnie głosiło imię na pewnym wzmacniaczu. Tuż po pierwszej rozmowie w klubie przy 16th Street Grill, Riley skierował swoje kroki do WDIA gdzie chciał spotkać kogoś, kto podejmuje decyzje w radio. Skończyło się na tym, że codziennie zajmował się emisją reklamy włącznie z graniem dżingla do Pepticon - zdrowego toniku! Tak zdrowego, że zawierał pokaźną dawkę alkoholu. Cóż, tonik, nie tonik - sprawy zaczęły przybierać dobry obrót, nawet jeśli wciąż Riley musiał rankami zbierać bawełnę, żeby uzupełnić swoje zarobki.

Ponieważ każdy DJ w radio miał pseudonim, Riley B. King wybrał dla siebie na początku Beale St Blues Boy. Po jakimś czasie skrócił pseudonim do Blues Boy, potem do Bee Bee, a ostatecznie pozostały tylko dwie litery: B.B. Kiedy otrzymał awans i zaczął pracować w radio na pełen etat mógł wreszcie zrezygnować z pracy na farmie. Otoczony nieustannie przez muzykę, szybko rozwijał się, jako gitarzysta i wokalista - bardzo często występował. W 1949 roku po raz pierwszy nazwał swoją gitarę - w opinii niemal wszystkich chodzi tu o Gibsona L-30 Arch Top - imieniem Lucille. B.B. King tak wspominał ten fakt w 2011 roku. "Pierwszą gitarę nazwałem Lucille z powodu bójki w klubie nocnym o nazwie Twist w Arkansas. Jako, że była sroga zima, w owym klubie nocnym przygotowywano wielki kubeł na śmieci, który wypełniano do połowy naftą, podpalano i w ten sposób zapewniano ludziom ciepło".

"Tamtej nocy dwóch gości zaczęło bójkę. Jeden przewrócił drugiego właśnie na ten kubeł, który oczywiście się przewrócił wylewając całą swoją zawartość na podłogę. Każdy kto przebywał wtedy w klubie zaczął uciekać na zewnątrz - włącznie ze mną. Kiedy wydostałem się na zewnątrz dowiedziałem się, że tych dwóch gości pobiło się o kobietę pracującą w klubie. Opowiedziano mi, że miała na imię Lucille, a oni pobili się, ponieważ jeden z nich powiedział coś na jej temat..." "Wtedy do mnie dotarło, że w środku zostawiłem swoją gitarę. Wróciłem więc po nią - potem wiele osób mówiło mi, że pewnie też walczyłem o kobietę… Nie wtedy [śmiech]. Nie wiedziałem nawet kim była ta kobieta! Kiedy wreszcie znalazłem gitarę, nazwałem ją Lucille, żeby zawsze przypominała mi to zdarzenie i żebym nigdy więcej czegoś podobnego nie zrobił. I nie zrobiłem!"

fot: Colin Escott / gettyimages.com


✥ NAJWYŻSZY CZAS - WYBIŁA TRZECIA

W 1950 roku, dzięki kontaktom w WDIA B.B. King rozpoczął swoją studyjną karierę - nagrał kilka wersji piosenek w studio. Żadna z nich nie była szczególnie udana - można powiedzieć: niezbyt obiecujący początek - jednak B.B. dopiero zaczynał, a najważniejsze było to, że cały mógł zanurzyć się w muzyce. Niedaleko znajdowało się Sun Studios - B.B. King poznał i pracował razem z legendarnym Samem Philipsem. Do spotkania doszło dzięki prawdopodobnie najbardziej wpływowej osobie w karierze Kinga, a mianowicie dzięki Julesowi Bihari z Modern Records w LA oraz z Meteor w Memphis. Przyjaźń z tym człowiekiem zaowocowała nagraniowym sukcesem. Wśród utworów znalazła się piosenka Three O'Clock Blues, z którą cztery lata wcześniej zasłynął Lowell Fulson. Joe Bihari (brat Julesa) wyjaśniał później, że nagrali ten utwór w Black YMCA w Memphis w 1951 roku korzystając z przenośnego sprzętu nagraniowego, z kocami rozwieszonymi w oknach w celu stłumienia hałasów dochodzących z ulicy. Warunki niezbyt sprzyjające, a jednak tamten dzień zapisał się na kartach historii.

Piosenka okazała się pierwszym hitem w karierze dwudziestosześcioletniego Kinga zdobywając numer jeden na liście Billboard Rhythm & Blues w lutym 1952 roku. Po takim sukcesie muzyk mógł sobie pozwolić na załatwianie koncertów w większych salach i wkrótce wyruszył w trasę. W ciągu zaledwie kilku następnych lat garść dolarów zarabianych na farmie przemieniła się w tysiące zarabiane na nagraniach i występach bluesowego artysty. Do 1955 roku dziesięć kolejnych singli znalazło się w pierwszej dwudziestce Top 20 listy R&B. B.B. King podróżował już w wielkim czerwonym busie po całym kraju…

CZŁOWIEK, KTÓRY CHCIAŁ ZOSTAĆ KRÓLEM


Sukces, jaki odniósł w 1952 roku B.B. King nagrywając Three O'Clock Blues był krokiem milowym w karierze muzyka. Numer jeden na liście Billboard R&B sprawił, że bluesman mógł piąć się w górę po szczeblach kariery oraz ogólnie pojmowanego muzycznego biznesu. W czasach gdy Ameryka wciąż była silnie podzielona rasowo również pod względem muzycznym - King występował do tamtej pory jedynie przed czarnoskórą publicznością - nagle okazało się, że trasa koncertowa wiedzie go w stronę Wschodniego Wybrzeża, którego nigdy wcześniej nie odwiedzał.

Pierwszym istotnym posunięciem było podpisanie umowy z agentem do spraw koncertów w Nowym Jorku w firmie Universal Attractions przez swojego nowego menadżera, Roberta Henry'ego. W tamtym czasie B.B. grał z własnym niewielkim bandem, jednak zgodnie z umową miał grać z muzykami znajdującymi się na liście UA. Na Kinga czekał bardzo wymagający harmonogram koncertów, co w połączeniu z faktem, że grał co wieczór z muzykami, których nie znał, stanowiło nie lada wyzwanie. Wśród występujących znajdowały się osoby, które w tamtym czasie same starały się zrobić karierę. B.B. miał okazję poznać przyszłą legendę trąbki Dizzy'ego Gillespie, wirtuoza saksofonu Charlie Parkera, nie wspominając o Nat King Cole'u czy Sarze Vaughan, z którymi występował podczas wielu koncertów. Dziś muzykom zdarza się zagrać kilka koncertów z marszu, jednak tamte występy trwały ponad dwa miesiące bez przerwy, jeden po drugim: koncert, podróż, koncert, podróż i tak na okrągło. A czasem zdarzało się kilka występów tego samego dnia. W końcu występy nie były już tak częste, a same zarobki również się zmniejszyły, więc w następnym roku B.B. wrócił do Memphis, żeby przemyśleć swoje plany.

✥ LEPSZY BAND

Jednym z najbardziej wpływowych muzyków w Memphis był Bill Harvey. Saksofonista i lider bandu cieszył się bardzo dobrą opinią i szacunkiem ze względu na swoją twórczość, jak i koneksje. Pomógł B.B. Kingowi w znalezieniu nowego menadżera i agenta w Teksasie, a sam zorganizował nowy band, który podróżował i koncertował razem z gitarzystą. I znowu wydaje się niewiarygodne, jaka panowała w tamtych czasach kultura i poglądy. Pod koniec lat czterdziestych sprawy rasowe z pewnością stawały się coraz ważniejsze, jednak daleko było do powszechnego uznania rasizmu jako problemu. Dla przykładu, w armii amerykańskiej segregacja rasowa zakończyła się w 1948 roku, jednak w kolejnych latach mniej niż połowa stanów zniosła segregację w miejscach publicznych. Dla B.B. Kinga oraz jego zespołu oznaczało to, że będąc w trasie nie wolno im było nocować w motelach. King opowiadał, że zatrzymywali się u przyjaciół lub spali w samochodach - w tamtym czasie B.B. miał już swojego pierwszego Cadillaca.

Jednak nawet podstawowe i codzienne czynności mogły stanowić problem, jeśli miałeś czarny kolor skóry. Kiedy B.B. był małym chłopcem znalezienie jedzenia często bywało trudne. Teraz mógł znaleźć pełno jedzenia, ale nie zawsze wolno mu było je kupić. Był to jeden z najważniejszych czynników, które sprawiały, że trasa koncertowa była niezwykle uciążliwa dla B.B. i jego bandu. Pieniądze, które zarabiali pochodziły jedynie z występów, a nie z nagrań i nie było tego zbyt wiele. Kolejny raz muzyk zdecydował się zawrócić Cadillaca do Memphis, a za nim pojechały dwa inne samochody wiozące zespół. B.B. pragnął mieć prawdziwy band - nie Harveya, tylko swój własny - i przenieść swoją twórczość na kolejny poziom.

✥ JEDEN ROK, 342 WIECZORY

Po podpisaniu umowy z agentem z Teksasu, Evelynem Johnsonem o kontynuacji współpracy, B.B. zdecydował się zebrać fundusze na kupno pierwszego autobusu w 1955 roku. Nie chodziło o powrót do marzeń o jeździe traktorem na farmie, ale o status i bardziej praktyczne rozwiązanie podróży podczas tras koncertowych. Co dla muzyka, który prawie nie miał dochodów, musiało oznaczać posiadanie autobusu, na którym wielkimi literami napisane było jego imię? Nie sposób sobie tego wyobrazić. Zebrał się nowy skład, z którego wiele osób pozostało przyjaciółmi i współpracownikami do końca życia. To właśnie ten pierwszy autobus woził ich wszystkich od wybrzeża do wybrzeża, z północy na południe i z powrotem. W 1956 roku występując w sieci klubów skupiających czarną publiczność B.B. King osiągnął wraz ze swoim bandem oszałamiającą liczbę koncertów, znaną jako Chitlin' Circuit: 342 jednorazowe występy, jak je wtedy nazywano w ciągu jednego jedynego roku. Oczywiście sama cyfra robi wystarczające wrażenie, jednak należy sobie uświadomić, że przez następne cztery dekady średnia koncertów B.B. Kinga w roku wynosiła ponad 300. Opuszki palców Króla musiały puchnąć i pokrywać się pęcherzami.

Pomimo wielkich wysiłków managementu i agentów w 1956 roku wciąż nie udawało się przedstawić muzyki Kinga w stacjach radiowych, w miejscach, gdzie odbywały się jego koncerty. Nie pomagało nawet opłacanie DJ-ów - sukces był tak trudny do osiągnięcia. Evelyn Johnson, agent B.B. Kinga, zarzucał nawet (w książce pt. The B.B. King: Treasure napisanej przez B.B. Kinga wraz z Dickiem Watermanem) konkurencji, że płaciła DJ-om za to, żeby nie puszczali w radio B.B. Kinga chroniąc w ten sposób własnych artystów. W tamtych czasach muzyka i kultura popularna zmieniały się w niezwykle szybkim tempie w Stanach Zjednoczonych. Pojawienie się rock and rolla niewątpliwie zmieniło układ sił i sprawiło, że R&B zaczął wyglądać w pewnych sytuacjach, jak wczorajsze bułki.

W 1954 roku Elvis wydał That's All Right Mama i jeszcze tego samego roku podekscytowani słuchacze usłyszeli Rock Around The Clock Billego Haleya. Zanim 1956 rok dobiegł końca - wprowadzając do szerszego obiegu Johnny'ego Casha, Jerry'ego Lee Lewisa i Carla Perkinsa - okazało się, że muzyka białych uległa radykalnej przemianie. W następnym roku sławę zdobył również Buddy Holly. Muzyka czarnych także się zmieniała. Scena wciąż była ostro podzielona wzdłuż linii rasowych, chociaż pomału artyści tacy, jak Ray Charles, Bo Diddley, Little Richard i Chuck Berry zaczęli przyciągać uwagę białej młodzieży. Powodem było to, że ci muzycy kierowali R&B w stronę rock and rolla i dzięki temu aktywnie brali udział w rewolucyjnym procesie przemiany muzyki popularnej. Bariery fizyczne oczywiście pozostały, jednak nikt nie mógł nikomu zabronić słuchania czegoś w radio - a jeśli byłeś młody, to z pewnością bardziej ekscytował cię ten nowy nurt w muzyce, niż R&B z początku lat pięćdziesiątych.

Jak się wkrótce okazało, pewnej soboty w 1958 roku, zmiany w muzyce były jednak najmniejszym ze zmartwień Kinga. W drodze do Dallas Big Red - jak nazywano czerwony autobus, z którego B.B. był tak dumny - zderzył się w wypadku z ciężarówką wiozącą butan, co doprowadziło do ogromnego pożaru. Dwie osoby jadące ciężarówką zginęły i choć cały zespół B.B. Kinga przeżył (B.B. nie jechał wówczas autobusem) okazało się, że nie mają ważnego ubezpieczenia, ponieważ firma, która ubezpieczała muzyków została zawieszona w działalności przez organy rządowe dosłownie dzień przed wypadkiem. King został o tym poinformowany, ale nie zdążył jeszcze wykupić nowego ubezpieczenia - założył, że zrobi to w poniedziałek. W konsekwencji złożonego pozwu sądowego B.B. King stanął przed faktem konieczności zapłacenia olbrzymiej kwoty pieniędzy, za co osobiście odpowiadał. Muzyk twierdził, że długi spłacał jeszcze kilka ładnych lat. Oprócz tego potrzebował oczywiście nowy autobus - kupił go za pieniądze przeznaczone na zapłacenie podatków. W związku z tym na plecach czuł oddech nie tylko prawników, ale jeszcze IRS (Urząd podatkowy w USA). Agenci pojawiali się co chwila na koncertach z żądaniem pieniędzy - B.B. opowiadał, że w tamtym okresie mógł sobie wypłacać co najwyżej 75 dolarów tygodniowo.

✥ KRÓLEWSKI WYSTĘP

Na początku lat sześćdziesiątych B.B. King jak zawsze pracował bez wytchnienia w trasie. Ambicje rosły a współpraca z braćmi Bihari dobiegła końca, więc w 1962 roku artysta przeniósł się do ABC Records. Miał nadzieję, że ta większa, bardziej znana i bardziej wpływowa wytwórnia będzie w stanie przenieść go na wyższy poziom. Niestety, widownie złożone z czarnych słuchaczy zaczęły się kurczyć, a sieć rock and rolla łowiła coraz częściej nie tylko białych fanów. Był to również okres odrodzenia muzyki folkowej i choć blues bez wątpienia stanowił korzenie tego gatunku, to sam czar muzyki bluesowej nie przyciągał już zbyt wielu słuchaczy.

Wszystko było w porządku z widownią pewnego późnego popołudnia 21 listopada 1964 roku w Regal Theater w Chicago. King wspominał, że był to show, jak każdy inny - jego występ niczym szczególnym się nie wyróżniał. Jednak był to moment szczególny, ponieważ po raz pierwszy koncert B.B. Kinga był nagrywany na żywo, co oznaczało, że nagranie będzie brzmiało zupełnie inaczej od dotychczasowych dokonań studyjnych artysty. Album Live At The Regal wydany w 1965 roku wzbudził powszechny zachwyt i podziw krytyków oraz został uznany za jeden z najlepszych albumów koncertowych wszech czasów. Tamtego wieczoru B.B. King został przedstawiony publiczności zgromadzonej w teatrze przez Pervisa Spanna, weterana radiowego i przyjaciela bluesmana. Zanim rozległy się pierwsze dźwięki Every Day I Have The Blues Spann powiedział: "Panie i panowie, powitajmy wielkimi brawami najznakomitszego na świecie bluesowego wokalistę, króla bluesa, B.B. Kinga!" Spann od jakiegoś czasu używał już tego określenia, a w swoim klubie nocnym posunął się nawet do tego, że oficjalnie ukoronował Kinga. Nazwa przylgnęła od razu - i już do końca swoich dni B.B. pozostał królem bluesa. Live At The Regal do dziś pozostaje kamieniem milowym w historii muzyki nagrywanej na żywo - majestatyczny wokal, imponująca gitara i band tak zgrany i bezbłędny, jak można tego oczekiwać jedynie po najbardziej doświadczonych artystach. Włącz nagranie, posłuchaj go naprawdę głośno i zanurz się w czystą energię tego doskonałego wykonania.

Dla samego B.B. Kinga jednak bardziej znaczący okazał się występ z 1967 roku, w Filmore Auditorium w San Francisco. King grał w chicagowskim Regal wielokrotnie przed tamtym pamiętnym nagraniem - miejsce było znajome i oswojone, czuł do niego już swoisty sentyment. W Filmore również występował kilka razy, jednak w lutym 1967 roku, występ był promowany przez legendę muzyki rockowej, Billa Grahama, a publiczność radykalnie różniła się od tej, która dotychczas przychodziła na koncerty B.B. - to była biała publiczność. Owacja na stojąco, która przywitała artystę zanim jeszcze zaczął grać doprowadziła go do łez. Białe hippisowskie dzieciaki, które doceniły Rhythm & Blues czarnego człowieka - to było zupełnie nowe i nieznane terytorium muzyczne.

W zdobyciu nowej publiczności pomogło mu nowe pokolenie bluesowych gitarzystów elektrycznych. Osobą, która na nowo rozbudziła blues własnymi interpretacjami muzycznymi w John Mayall's Bluesbreakers był nie kto inny, jak Eric Clapton. W Stanach podobną rolę odegrał Michael Bloomfield wraz z Paul Butterfield Blues Band. Obie wschodzące gwiazdy - a także kilku innych artystów zdobywających sławę w tamtym okresie - wielokrotnie wskazywały B.B. Kinga, jako muzyka, którego twórczość w najsilniejszy sposób wpłynęła na ich styl grania. B.B. King zdobywał całkiem nowe rzesze fanów. Po rozpoczęciu współpracy z nowym menadżerem, Sidem Seidenbergiem - "mój najsprytniejszy ruch w karierze", jak mówił sam King - oraz nieustannej ciężkiej pracy i okresie sporych trudności finansowych lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nadszedł czas zmian na lepsze.

fot: Michael Ochs Archives / gettyimages.com


✥ CÓŻ ZA EKSCYTACJA!

Czas rekompensaty za ciężką pracę przyszedł w 1970 roku. Trasy koncertowe odbywały się z podobną częstotliwością, ale w połowie 1969 roku King wszedł do studia z producentem Billem Szymczykiem, gdzie nagrał album Completely Well wydany jeszcze w tym samym roku. Jednym z utworów, który znalazł się na płycie była piosenka napisana przez Ricka Darnella i Roya Hawkinsa wiele lat wcześniej, w 1951 roku. Utwór nosił tytuł The Thrill Is Gone. Klasyczna bluesowa piosenka, która nie odchodziła zbyt daleko od tradycyjnego układu I-IV-V wielu standardów R&B. Szymczyk dodał do aranżacji smyczki, co było wielce znaczącą zmianą w brzmieniu muzyki Kinga, ale jednocześnie nadawało jej prawdziwy mainstream-owy urok. Rezultat? Najwyższa z dotychczasowych pozycja na listach Billboard i zapisanie się w wiecznej pamięci żywych. King otrzymał również nagrodę Grammy w 1970 roku dla najlepszego wokalisty R&B. Po dwudziestu żmudnych latach kariery B.B. King osiągnął wreszcie szczyt. Od tej pory nic nie było już takie samo.

✥ OSTATNI UKŁON KRÓLA

W czasie, gdy piszemy ten artykuł, uwagę przykuwa poruszający hołd złożony B.B. Kingowi przez Erica Claptona, zamieszczony na portalu społecznościowym. Słowa opisujące stratę przyjaciela są proste, jednak zawarta jest w nich wielka moc. Sprawiają, że zatrzymuję się nad stwierdzeniem Claptona, że poza osobistą wdzięcznością, którą czuje w stosunku do B.B. Kinga za okazane mu wsparcie i przyjaźń "niewiele więcej można napisać, ponieważ w tej chwili jego muzyka staje się właściwie kwestią przeszłości i niewielu zostało żywych, którzy wciąż grają w tak czysty sposób, jak B.B. King". Innymi słowy, wraz ze śmiercią B.B. Kinga kolejna część dziedzictwa bluesa przechodzi ze świata żywego, pulsującego oddechem doświadczenia na karty historii. Jego cegiełka uzyskała status historycznego wkładu w muzykę dopiero w późniejszej fazie kariery, kiedy B.B. zaczął zdobywać uznanie, na które w pełni zasługiwał. W 1987 roku otrzymał Grammy Lifetime Achievement Award - nagrodę przyznawaną najwybitniejszym artystom - oraz został uroczyście wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame. Rok później status gwiazdy został potwierdzony wraz z nagraniem utworu When Love Comes To Town z zespołem U2, który znalazł się na płycie Rattle And Hum. Mistrz udał się w trasę z irlandzkimi megagwiazdami i występował przed olbrzymimi tłumami fanów.

Sukces był w przypadku B.B. Kinga rzeczą absolutnie oczywistą i jemu należną, jednak rozpoczął proces, który zbyt często przemienia artystę w mumię spowitą w mit, co trwa właściwie do momentu jego śmierci. Cała bezpośredniość i radość uosabiane w jego muzyce są zagrożone, ponieważ sprowadza się je do wystawy muzealnej, opieczętowanej i zamkniętej za szybą przyszłych pokoleń. Być może więc najbardziej odpowiednim hołdem, jaki gitarzysta może złożyć B.B. Kingowi jest naśladowanie muzycznych wartości, jakie ucieleśniał Król, grając na gitarze. Często mówi się, że B.B. King jednym dźwiękiem potrafił powiedzieć więcej, niż inni grając ich tysiąc. Jeden ze współpracowników niniejszego magazynu skomentował to zdanie, mówiąc, że dla niego zrozumiały jest sentyment płynący z tych słów, jednak "mniej" oznacza "lepiej" jedynie we właściwych rękach. Mówiąc wprost, B.B. King miał coś do powiedzenia, ponieważ kiedy grał otwierał swoje serce. Jego gra nie była pozerstwem ani popisywaniem się - wypływała z wdziękiem i całkowitą swobodą z jego charakteru i źródła melodii, jakie w sobie odnajdywał.

"Nigdy nie byłem szybkim gitarzystą - a wielu dzieciaków, których słyszę dzisiaj można tak nazwać" - powiedział - "Gram wolno, ponieważ chodzę powoli, mówię powoli i śpiewam powoli - i całość działa. To nie o to chodzi, że tego chcę. Taki po prostu jestem." "Myślę, że nigdy nie udało mi się osiągnąć brzmienia, jakie naprawdę chciałem uzyskać" - dodał. "Czasem nawet wydaje mi się, że brzmienie, które słyszę nigdy nie miało brzmieć w ten sposób, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. Nie udało mi się jeszcze tego osiągnąć. Jeśli nadejdzie dzień, w którym "to" usłyszę, pewnie będę musiał przestać grać". Po ponad siedemdziesięciu latach spędzonych na scenach muzycznych całego świata B.B. King wciąż usiłował przynieść światu doskonałą muzykę, którą słyszał w duszy: dźwięki, które wszyscy słyszymy w naszym umyśle, jednak walczymy z całych sił, żeby ich piękno i czystość ze snów wyrazić w rzeczywistości. W muzyce B.B. Kinga ludzi najbardziej pociągała szczodrość i wielkoduszność serca. Gdyby wszechświat przyznawał bisy, B.B. King z pewnością wsłuchiwałby się teraz w owacje publiczności.

 

fot: Krzysztof Szafraniec