Moja historia jest identyczna jak chyba wszystkich gitarzystów w Polsce, bo moim pierwszym instrumentem był jazzowy akustyk Defil. Nie miałem w nim strun, więc z ojcem użyliśmy sześć grubych żyłek wędkarskich (śmiech). Potem założyłem stalowe struny Presto kupowane jeszcze pojedynczo, i na takim instrumencie grałem kupę czasu w domu. Kiedy byłem w ogólniaku, pojechałem kupić lepszą gitarę. Zabrałem ze sobą brata, żeby mi pomógł wybrać dobry model, ale w sumie niepotrzebnie, bo do wyboru były dwa instrumenty: Tosca i Aster (śmiech). One nie stroiły chyba z założenia. Marzyłem wtedy o gitarze, która miałaby klucze po jednej stronie główki. W końcu pojechałem do Gdańska i dotarłem do manufaktury Mayones, gdzie kupiłem śliczną gitarę typu strat. Później była Yamaha SG, następnie Mensfeld Telecaster, a w końcu Hohner ST59, na którym grałem na początku w Oranżadzie. Po jej sprzedaniu kupiłem pierwszą, naprawdę porządną gitarę: Ibanez Blazer z 1982 roku. Później coś mnie wzięło, żeby kupić koreańskiego Ibaneza Artista, co było moim największym błędem, ponieważ instrument okazał się śmieciem. Nauczony doświadczeniem - z nowych rzeczy kupuję teraz tylko kable i struny. Nowe gitary kompletnie nie brzmią, może gdyby kupiło się lutniczą gitarę za pięć tysięcy złotych, to tak, ale nowe seryjne wiosła w ogóle nie mają ducha. Jestem zwolennikiem starych gitar japońskich, stare Ibanezy czy Arie mogę brać w ciemno, zresztą tak robię kupując na Allegro. Ciężko mi wytłumaczyć, dlaczego tak jest, może w tych nowych instrumentach drewno za krótko leży, czy coś... Kupiłem też super wiosło Framus z 1972 roku, wyposażone w jeden pickup przy mostku, z gryfem wykonanym z cieniutkich deseczek. Kolejnym moim instrumentem był mahoniowy Ibanez Telecaster z 1976 roku, którego zamieniłem na Stratocastera z roku 1980. Tego strata właśnie sprzedaję do Opola, bo kupiłem semiakustyczną gitarę Epiphone z 1982 roku.