Mało kto wśród publiczności zdaje sobie sprawę jak olbrzymim przedsięwzięciem jest zorganizowanie 3 koncertów, dzień po dniu, na których występuje łącznie ponad stu muzyków.
Najgorsze jest jednak to, że ci gitarzyści, perkusiści, basiści to same indywidualności i okiełznanie takiego stada oraz jakakolwiek próba dopasowania ich do grafiku imprezy wydaje się być rzeczą niemożliwą. Mimo wszystko Brian Tichy zdecydował się na podjęcie rękawicy...
O ile idea Bonzo Bash powstała na wesołym przyjacielskim grillu, to już Randy Rhoads Remembered jest przemyślaną decyzją Tichy’ego i spółki. Po tym jak 30 perkusistów miotających utwory Led Zeppelin przyciągnęło tłumy, tak samo oddział szturmowy gitarzystów szlifujących po gryfie utwory Randy’ego Rhoadsa wypchał salę po brzegi. Nad sytuacją starał się panować Brian Tichy i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby chodził wciąż z grafikiem w ręku i słuchawką radiową w uchu. Sęk w tym, że Tish zarówno na Bonzo Bash, RRR jak i na ostatnim z trzech koncertów - The Ox & The Loon był obecny najczęściej na scenie, jak nie za garami to z gitarą w ręku, z którą radzi sobie równie dobrze (ot taka przypadłość absolwentów Berklee). W chwili gdy muzyczny pył opadł, a szczęk scenicznego oręża zamilkł, zadzwoniłem do Briana by podpytać go o całe kulisy imprezy związanej z upamiętnieniem Randy’ego Rhoadsa. Ladies & Gentlemen, Brian Tichy:
Maciek Nowak
O ile idea Bonzo Bash powstała na wesołym przyjacielskim grillu, to już Randy Rhoads Remembered jest przemyślaną decyzją Tichy’ego i spółki. Po tym jak 30 perkusistów miotających utwory Led Zeppelin przyciągnęło tłumy, tak samo oddział szturmowy gitarzystów szlifujących po gryfie utwory Randy’ego Rhoadsa wypchał salę po brzegi. Nad sytuacją starał się panować Brian Tichy i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby chodził wciąż z grafikiem w ręku i słuchawką radiową w uchu. Sęk w tym, że Tish zarówno na Bonzo Bash, RRR jak i na ostatnim z trzech koncertów - The Ox & The Loon był obecny najczęściej na scenie, jak nie za garami to z gitarą w ręku, z którą radzi sobie równie dobrze (ot taka przypadłość absolwentów Berklee). W chwili gdy muzyczny pył opadł, a szczęk scenicznego oręża zamilkł, zadzwoniłem do Briana by podpytać go o całe kulisy imprezy związanej z upamiętnieniem Randy’ego Rhoadsa. Ladies & Gentlemen, Brian Tichy:
Brian, to był bardzo dobry koncert!
Dziękuję bardzo.
To pytanie nasuwa się samo… dlaczego Randy Rhoads?
Jest to w sumie dość prosta odpowiedź. Rozmawiałem z moim współpracownikiem Joe Suttonem na temat organizacji pierwszego Bonzo Bash. Obgadywaliśmy szczegóły i w trakcie rozmowy rzuciłem mu, że jakbyśmy robili coś takiego dla gitarzystów to chciałbym, żeby to było ku pamięci Randy’ego Rhoadsa. Joe powiedział: "O tak, uwielbiam go, widziałem go w 1981 roku w Memphis, dzięki niemu kupiłem sobie Jacksona." Dla mnie to była woda na młyn i bycie bębniarzem dla gitarzystów podczas takiego koncertu byłoby dość prostym zadaniem, a jednocześnie też fajnym przeżyciem. Drugą przyczyną było to, że gitarzysta, który drzemie we mnie uwielbia grę Randy’ego. Między innymi to dzięki niemu sięgnąłem po gitarę. Nie byłem w stanie może zagrać tego co on grał, ale starałem się jak tylko mogłem. Trzecia rzecz jest bardzo prozaiczna. Dostaliśmy od klubu dwa terminy. Mieliśmy robić dwie noce z Bonzo Bash, ale doszliśmy do wniosku, że nie ma to wielkiego sensu. Może oddamy ten jeden wieczór? O nie, to jest właśnie ten moment by zrobić koncert upamiętniający Randy’ego Rhoadsa!
Tak duży wpływ miał Rhoads na ciebie?
Będąc młodziakiem czytałem, że używał jakichś trytonów, skal frygijskich… a ja na to: "O co do cholery tu chodzi?!" Musiałem się tego nauczyć właśnie przez Randy'ego i przez niego właśnie sięgnąłem do teorii muzyki. Zawsze miałem i mam pełno radochy z nauki muzyki więc odkrywanie tych wszystkich skal dla mnie jako nominalnego perkusisty za młodu było bardzo ciekawe. Uczyłem się wtedy prosto z jego nagrań. Czasami starsi koledzy, wytrawni gitarzyści pokazywali i tłumaczyli mi jakieś fragmenty. Pamiętam jak kolega pokazał mi jak zaczyna się solo w "Mr Crowley". Pomyślałem sobie od razu: "Łał, to jest jak zagrywka z Ace’a Frehleya!" Randy potrafił czerpać z wielu źródeł i później to podpalić swoim ognistym stylem.
Co oprócz tego miał w sobie Randy Rhoads?
Pierwsze co usłyszałem to "Blizzard of Oz", nie znałem go z gry w Quiet Riot. Jego styl w Quiet Riot oczywiście był zauważalny, ale było to wszystko nieco prostsze. U Ozzy'ego Randy podniósł poprzeczkę i jego gra stała się bardziej wymagająca. Daje się wyczuć więcej klasyki wymieszanej z klimatami heavy, co okazało się świetnym połączeniem. Przede wszystkim… sam zobacz, mamy rok 1980, ten gość pisał świetne riffy! Po prostu facet stworzył genialne riffy. Nieziemskie! Każdy szanujący się muzyk zna przecież riff do "Crazy Train", ale ilu gitarzystów pod wpływem riffu z "I Don’t Know" zaczęło próbować tworzyć coś samemu. Riff z końcówki "Revelation (Mother Earth)" jest również wspaniały. "Steal Away (The Night)" ma taki zadzior van halenowy, "Suicide Solution" to czysta moc, "Mr Crowley" to także klasyczna metalowa moc. "Over The Mountain" to rozsadzający metal, a “Flying High Again" to już totalny odlot dla mnie. Jak byłem gnojkiem i usłyszałem tę piosenkę to autentycznie zastanawiałem się co on myślał jak to wymyślał (śmiech). Nie wspominam tu już o solówkach, bo to jeszcze inna sprawa i jest ich pełno. Bardziej chciałbym podkreślić jego riffy, w tworzeniu których był skurczybykiem jak mało kto. Mogę tu wymieniać kolejne piosenki: "You Can’t Kill Rock and Roll", "Little Dolls", aż po podniosłe "Diary Of Madman", chłopie! Tego się nie da opisać jak się w to wkręcisz! To są kolosalne riffy! No i później wchodzisz w to co grał podczas solówek, a tam masz także nieziemsko przemyślane granie. Randy był zawsze nakręcony, płonął z gitarą, był w pieprzonym ogniu. Mimo to grał bardzo smacznie, balansował na krawędzi, ale był sprytny i wiedział co robi. Bardzo melodyjne solówki, pasujące do całego klimatu kompozycji, z tym takim wrzeszczącym charakterem. Randy był jednym z pierwszych, który stosował oburęczny tapping i to też w różnych wariantach. Zobacz na solo we "Flying High Again", gdy uczyłem się jej jako małolat byłem strasznie podjarany jak z tymi pull-offami tworzył trójkowy klimat. Eddie Van Halen ruszył na dobre z tappingiem, a Randy zaczął tworzyć ich różne wersje. Randy był zawsze jak nakręcony, jego brzmienie było bardzo agresywne, ostre i jednocześnie potężne. Najważniejsze było w tym to, że on miał cholerną kontrolę nad wszystkim, dokładnie wiedział co się dzieje i miał wszystko idealnie ogarnięte, mimo tego szalonego charakteru. Myślisz że w momencie jak przestawał grać na scenie i gitara mu piszczała to był to przypadek? Nie! Ten gość panował nad tym. Kolejna sprawa to jego tłumienie, posłuchaj dokładnie jak zasuwa jakieś szybkie skale. Tłumił tak, że mu to brzmiało, czyli robił coś co jest rzeczą znacznie trudniejszą. Brzmi to jak lecący nóż, który wbija się w ścianę. Na żywo grał swoje solówki bardzo starannie, ale zawsze dodawał coś nowego, za każdym razem. Ten gość zawsze umiejętnie balansował na krawędzi i łapał okazję by wstawić coś nowego. Poza tym, on do tego wszystkiego wyglądał. Chłopie, to była totalna gwiazda rocka. Jego postura, wygląd… wszystko było do tego naturalne, wszystko się zgadzało. Gitary były odpowiednio przerobione co też robiło wielkie wrażenie, szczególnie na takim młodym gnojku jak ja wtedy. Tamte czasy były zupełnie inne.
Masz duże wsparcie od rodziny Randy’ego, jaka była ich pierwsza reakcja na wasz pomysł?
Reakcja była bardzo pozytywna. Poznałem Kelle Rhoadsa - brata Randy’ego - przez mojego kolegę Brenta Woodsa, który grał na gitarze z Sebastianem Bachem, Vince’em Neilem i gra w naszym zespole podczas Bonzo Bash. Brent brał w wieku chyba 12 lat nauki u Randy’ego... Tak, brzmi to wręcz nierealnie (śmiech). Od tego czasu miał kontakt z rodziną i po tym jak mu powiedziałem o naszym pomyśle to od razu zaoferował pomoc w kontakcie z nimi. Powiedziałem Kelle, że chcę zrobić taki sam koncert ku pamięci Randy’ego jaki robimy ku pamięci Johna Bonhama z Led Zeppelin. Okazało się, że Kelle był na Bonzo Bash i wiedział jaka jest konwencja tego spotkania. Dodatkowo miałem już za sobą Brenta i Rudy’ego Sarzo, ale co najważniejsze przyszedłem do niego osobiście z tym pytaniem. Ważne też było to, że jestem profesjonalnym perkusistą, który grał z Ozzym Osbournem. Nie byłem więc jakimś lokalnym kolesiem z pomysłem. Grałem z Ozzym te piosenki które napisał Randy.
Co twoim zadaniem jest wyjątkowego w tym gitarowym hołdzie dla Randy’ego?
Wiesz, w tym koncercie jest jedna rzecz, która odróżnia go od innych tego typu imprez. To jest koncert dla Randy’ego. To nie jest Ozzy Osbourne Tribute Band, nic z tych rzeczy. Każdy kto tam jest, a jest na tym koncercie z kilkuset gitarzystów, wszyscy jesteśmy po to by przypomnieć sobie jaki wpływ miał ten facet na gitarzystów na całym świecie i to obecnie grających w naprawdę uznanych zespołach. Randy urodził się po to by grac na gitarze… On stworzył coś czego nie stworzyło wielu muzyków, zainspirował przy tym olbrzymie rzesze wioślarzy. To wszystko trwa do dziś i ma realny wpływ na współczesną muzykę. To co mówię nie jest może czymś wyjątkowym, mówię w sumie to samo co powie ci każdy. Zrobiliśmy Bonzo Bash, które się sprawdziło. Skoro zrobiliśmy koncert dla bębniarza, którego uwielbiam, dlaczego nie zrobić spotkania z gitarzystami upamiętniając gitarzystę, którego uwielbiam? Poza tym w odróżnieniu od Bozno Bash mogę cały czas grać na bębnach (śmiech). A jeszcze jak obok mnie na basie gra Rudy Sarzo to chyba jest to wystarczające wynagrodzenie za cały trud organizacji.
Nie masz ochoty wyskoczyć zza bębnów i złapać za wiosło?
No oczywiście, przecież gram "No Bone Movies". Za bębny rok temu wskoczył Ray Luzier z Korn, a w tym roku Charlie Benante z Anthrax. Kiedy graliśmy trasę na wschodnim wybrzeżu zawsze wskakiwał jakiś lokalny perkusista żebym ja mógł złapać za gitarę. Muszę zagrać chociaż jeden utwór na gitarze, przecież do cholery to jest Randy Rhoads Remembered (śmiech). Lubię to robić, mimo, że gram na dużym zestawie w stylu Tommy’ego Aldridge'a, z którym Randy grał u Ozzy’ego.
Każdy z gitarzystów to inna osobowość. Zaskoczyło cię coś podczas koncertu?
Ciężko powiedzieć. W momencie gdy wychodzą kolejni gitarzyści na scenę to nie dzieje się nic czego nie robilibyśmy na próbach. Każdy wybrał sobie piosenkę, która reprezentuje coś innego. Dlatego ciężko wskazać jakieś wielkie zaskoczenie. Cała konwencja koncertu jest sama w sobie zaskakująca. Mike Orlando zaczął z iście epicką wersją "Diary of a Madman", naprawdę piekielnie fajnie mu to wyszło. Później Rowan Robertson pozamiatał solówkami w "Suicide Solution". Tracii Guns w "Crazy Train"… Nie no, nie ma chyba sensu wymieniać dalej ponieważ każdy był wyjątkowy, bo nie ma tu żadnego porównania, każdy dodawał coś od siebie, a wszyscy są świetnymi muzykami, więc jak mogłoby być inaczej? Każde wykonanie to wielkie zaskoczenie. Siedzę za bębnami i gram z muzykiem raptem jeden utwór. Jeden utwór, w którym on może rzucić wszystko co ma. To jest wspaniała sprawa dla mnie, dla nich i dla tych, którzy to oglądają.
Trochę to wygląda jakbyś był gitarzystą, który akurat gra na bębnach…
Gitarzysta, który gra na bębnach… Tak, rzeczywiście, podczas tego koncertu tak jest, bo to koncert przeznaczony dla gitarzystów, mówiący o wielkim gitarzyście. Patrząc jednak z punktu widzenia perkusisty nie ma dla mnie wielkiej różnicy czy gram z Zakkiem Wyldem, Slashem, Stevem Stevensem, Joe Holmesem, Dougem Aldrichem. Gram z nimi często, bo jestem nimi otoczony i mogę się wiele od nich nauczyć. Wiesz, to są w sumie najlepsi gitarzyści na tej planecie. Siedzę za bębnami i patrzę na nich, patrzę co robią. Jestem wtedy bębniarzem, ale później często siadam z niektórymi z nich, biorę gitarę i ćwiczę. Zawsze obserwuję i zawsze myślę też pod kątem gitary.
Owocem koncertu jest płyta CD "Randy Rhoads Remembered Vol.I" Jak to wyglądało?
To wyszło z moich obserwacji gdy ci wszyscy wspaniali gitarzyści przychodzili na próby, naciągali swoje terminarze tylko po to by wpaść zagrać ten trybut. Tak samo basiści, wokaliści, klawiszowcy. Każdy poświęcał swój czas żeby zagrać na tym koncercie. Pewnego razu stanąłem i pomyślałem, kurde, ale to jest fajne, ta cała atmosfera, klimat jaki udaje się stworzyć, żadnego ciśnienia, żadnej rywalizacji. Każdy przecież gra tylko jedną piosenkę. Ja mam wszystkie bębny w głowie. Po prostu wszystko hula jak należy. Nie ma żadnego stresu. Jedyne co, to ten pieprzony czas, którego zawsze każdemu brakuje. Sęk w tym, że wszystko to idzie w jeden wieczór, jedną noc. Mam przecież swoje studio w domu, mogę nagrać gary kiedy chcę, zaprosić muzyków kiedy tylko będą mieli na to czas i ochotę, mogę też przecież wysłać im swoje nagrania. Chciałem więc by ludzie, którzy grali na koncercie mogli utrwalić swoje wersje na płycie. Każdy był zainteresowany, ale wszystko rozbijało się o grafiki np. Nuno mówił, że ma jedną trasę, później próby z Extreme i kolejną trasę. Jest to absolutnie zrozumiałe i normalne, że każdy jest zajęty, dlatego nie każdego udało się finalnie w to wciągnąć, ale jest kilku dobrych gości na płycie. A mówiąc w skrócie, ta płyta to moja reakcja na całe podniecenie tą imprezą. Robiłem to też na raty, bo jechałem w trasę tu i tam. W końcu usiadłem i powiedziałem sobie, że trzeba to wreszcie skończyć. Myślę, że fajne jest to, że ludzie, którzy błyszczeli na koncercie mogą to przełożyć na nagranie na płycie. Brzmi świetnie, mamy tam chyba 10 gitarzystów, o ile dobrze pamiętam... Zrobiliśmy też jedną autorską kompozycję "Winding Rhoads". Na końcu piosenki każdy z gitarzystów, który wziął udział w nagraniu gra kawałek solówki co jest bardzo fajną rzeczą. Jest też utwór "Dee" czyli klasyczny kawałek napisany przez Randy’ego. Na płycie wszyscy gitarzyści grają do oryginalnego nagrania. Cała dziesiątka gra razem z nim. Brzmi to zabójczo.
Jest szansa by Polski gitarzysta zagrał podczas Randy Rhoads Remembered?
Zawsze jest szansa i każdy może zagrać, bo nie ma jakiejś odgórnie ustalonej formuły. Pomijam tu już samą logistykę i pewność czy ktoś się pojawi czy nie, bo to jest istotne by wiedzieć kto będzie, żeby chociaż móc dobrać piosenki. Pytanie jest tylko takie, czy uda się wpasować do koncertu każdego kto zasługuje na to, by wystąpić w Randy Rhoads Remembered. Oczywiście nie. Wiem o tym, że w Polsce są gitarzyści, którzy zasługują na to, by wystąpić na takim koncercie. Ale czy ostatecznie udałoby się im wejść w tę formułę? Mogłoby być z tym różnie, zważywszy na miejsce gdzie się ten koncert odbywa. Ważne byśmy wiedzieli, co może wnieść do tego koncertu. Jesteśmy otwarci, tylko musi być konkretny przekaz.
Maciek Nowak