Na spotkanie ze Zbyszkiem Krebsem umówiliśmy się przy Teatrze Buffo w Warszawie. Jego przybycie oznajmił... niski pomruk motocyklowego silnika. Czarna skóra i długie pióra - rasowy rockman, w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
W jakich okolicznościach przyrody młody chłopak z Kędzierzyna Koźla zaczął grać na gitarze?
Wtedy wszyscy grali u nas na gitarach, więc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Grali moi koledzy, koledzy moich braci i wszyscy wokół. Było to coś naturalnego.
Pamiętasz, jak to się wszystko zaczęło?
Pierwszą gitarą, z którą miałem kontakt, był akustyk mojego starszego brata. Nie pamiętam firmy, ale był to jakiś niskobudżetowy krajowy wyrób. No i ja tę gitarę zdemolowałem, bo wtedy jeszcze mniej podobało mi się samo granie, a bardziej pozowanie i trzymanie gitary. To brat pokazał mi pierwsze A-moll i C-dur. Potem już uczyłem się od kogo tylko mogłem, z każdej strony. Wiesz, jak to jest - kolega zagrał coś fajnego, to go męczyłem i nie wypuszczałem z domu, dopóki mi tego nie pokazał. Później przyszedł czas na domy kultury, które w tamtych czasach były fantastycznymi instytucjami, przynajmniej w moich stronach. Były tam darmowe sale na próby, a niejednokrotnie kompletny sprzęt łącznie z gitarami i wzmacniaczami. W międzyczasie dostałem od ojca pierwszą gitarę elektryczną - kopię Stratocastera, którą mam do dziś. Pamiętam, że popularny wtedy był Klub Kolejarza, gdzie cyklicznie odbywały się jam sessions. No i wiadomo, Marek Raduli - człowiek legenda. Kiedy był w Kędzierzynie i miał trochę czasu, to spotykał się z kolegami, żeby pogadać i pograć...
Jaki wpływ miał na ciebie Marek Raduli?
Marek był dla mnie wzorem. On jest prawdziwym gitarzystą rockowym, a to bardzo do mnie przemawiało. Przychodziłem do niego poradzić się, jak zagrać to czy owo. Poświęcał mi wtedy dużo czasu i tłumaczył pewne rzeczy. Z pewnością był to duży krok do przodu. Jednakże były to bardziej konsultacje niż lekcje. Nie była to sytuacja, w której ktoś mówi: "tu postaw palec, zagraj tak, a ta struna ma być tłumiona". Nigdy w życiu. Marek pozwalał mi się przyglądać, jak sam gra, i niczego nie narzucał. Teraz sobie myślę, że to właśnie była najlepsza droga. Inaczej byłoby zbyt łatwo, a to rozleniwia. Ja zawsze ściągałem dużo rzeczy ze słuchu, przystawiając ucho do głośnika i próbując wyczaić jakieś interesujące frazy. Kiedy się uczyłem, nie było tabulatur, nie było gitarowych gazet...
No właśnie. Co ciekawe, wydaje mi się, że paradoksalnie im nauka jest łatwiejsza, tym mniej jest interesujących gitarzystów. Jeśli robisz coś sam, to musisz ostro kombinować, ale dzięki temu otwierają ci się kolejne klapki w głowie.
Niewątpliwie wynalazek, jakim jest tabulatura, dużo ułatwia.
Ułatwia, ale z tym jest tak jak z innymi rzeczami w życiu - trzeba to stosować z umiarem. Niedobrze jest, kiedy się opierasz tylko na tabach. Jeśli skupiasz się wyłącznie na rozczytywaniu cyferek, to jesteś w ślepej uliczce. Trzeba zachować równowagę, a wtedy wszystko będzie OK.
Wracając do twojej muzycznej drogi - zastąpiłeś Marka Radulego w zespole Wandy Kwietniewskiej...
Tak, było to w czasie, kiedy on zaczął grać z Budką Suflera. Wanda szukała muzyków do zespołu i oczywiście zadzwoniła do niego. On z kolei polecił mnie, i tak to się zaczęło. Próby, potem pierwszy koncert... Ja wtedy zdecydowałem o przeprowadzce do Warszawy. Miałem 20 lat i znalazłem się praktycznie sam w dużym mieście. Moja ówczesna żona nie pracowała, a ja musiałem utrzymać niespełna rocznego synka i wynajęte mieszkanie. To był trudny okres i dla nas, i dla Wandy. Myśleliśmy, że to wszystko pójdzie w dobrym kierunku, że będą nagrania, płyty, dużo koncertów. Niestety tak się nie stało i sprawy nie wyglądały tak, jakbyśmy chcieli. Było dużo prób, a mało występów, i co za tym idzie - mało kasy. Było tak cienko, że musiałem znaleźć robotę poza muzyką. Wybrałem pracę w firmie budowlanej, gdyż tylko ona pozwalała mi urywać się na próby czy koncerty. Jednakże był to dla mnie wyjątkowo ciężki okres. Zasuwałem na budowie po kilkanaście godzin dziennie, żeby starczyło na utrzymanie trzyosobowej rodzinki.
Byłem oczywiście bardzo zdesperowany i żeby nie zapominać o graniu, to po tych kilkunastu godzinach roboty chwytałem jeszcze gitarę. Raz na tydzień brałem też taki mały wzmacniacz combo i szedłem do klubu Akwarium, gdzie odbywały się jam sessions. Siadałem z tyłu i przy jednej herbacie czekałem, aż nadejdzie odpowiedni moment, w którym będę mógł się podłączyć i coś zagrać. Myślałem, że to będzie taki przełom, że ktoś mnie wreszcie zauważy, że coś się wydarzy, bo nie chciałem już zasuwać na tej budowie. Chodziłem tam co tydzień, ale nic takiego się nie stało. Grałem więc i nagrywałem z kim tylko się dało. Los odmienił się dopiero, gdy podczas jednej z sesji poznałem menadżera Maryli Rodowicz. Tak się złożyło, że Maryla szukała gitarzysty i zostałem zaproszony na casting. Zaskoczyło, i zostałem przyjęty. To było szaleństwo - w poniedziałek się o tym dowiedziałem, a w piątek miałem zagrać pierwszy koncert. Dostałem do nauczenia się kilkadziesiąt piosenek. Prawie nie spałem, ale przygotowałem się. Teraz mija jakieś piętnaście lat, od kiedy zacząłem grać z Marylą. Po drodze były oczywiście inne przygody - granie z Kasią Kowalską czy jakieś epizody filmowo-teatralne i reklamowe. Oprócz grania na gitarze sporo aranżuję, robię piosenki do różnych programów. Takie tam historie. I to w zasadzie wszystko (śmiech)
Koniec wywiadu? (śmiech) Piękny skrót - po 25 minutach rozmowy o początkach resztę życia wcisnąłeś w 25 sekund...
Bo tak to postrzegam, od tamtego czasu wszystko zaczęło się toczyć bardzo szybko. Ostatnie 15 lat było bardzo intensywnym okresem w moim życiu.
A więc czym zajmuje się obecnie Zbyszek Krebs?
Przede wszystkim gra z Marylą. Oprócz tego robię własne rzeczy. Nagrywam trochę dla siebie i sprawia mi to niesamowitą satysfakcję. Od dawna rejestruję swoje pomysły. Uzbierało się już tego na moim dysku bardzo dużo. Są tam rzeczy dobre, ale są też śmieci. Czasami trzeba powiedzieć tysiąc słów bez znaczenia, żeby trafić na dwa mądre. Nie wiem, czy już trafiłem na te dwa właściwe, czy jeszcze nie. W każdym razie sprawia mi to wielką frajdę. Natomiast moją pasją pozamuzyczną jest nurkowanie i jestem w tym coraz lepszy. Jakiś czas temu nadzorowałem pracę nurków zabezpieczających plan w filmie Andrzeja Wajdy "Tatarak" i pracowałem tam między innymi z Krystyną Jandą. Więc, jak widzisz, wykracza to już dość poważnie poza rekreację.
Wspomniałeś wcześniej o epizodach filmowych. Pisałeś muzykę na potrzeby dużego ekranu lub telewizji?
Tak, między innymi. Komponowałem, aranżowałem i nagrywałem muzykę do przeróżnych rzeczy. Brałem udział w nagrywaniu muzyki do filmów "Panna Nikt", "Szamanka", "Dzieje Mistrza Twardowskiego", "Ekstradycja", "Pułapka", "Anna Maria"... Trudno mi jest przypomnieć sobie w tej chwili wszystko, ale było tego sporo. Czasami jestem w Empiku i znajduję płytę z muzyką do czegoś. Przez chwilę wydaje mi się to znajome, ale nie jestem pewien. Sprawdzam na wkładce i - o kurczę! - rzeczywiście, miałem w tym swój udział (śmiech). Oprócz tego pracowałem też sporo dla telewizji. Był to już prawdziwy logistyczny hardcore, ponieważ czasami robiłem kilka programów naraz. Zdarzało się tak, że w piątek rano musiałem być w telewizji, o godzinie 16 miałem samolot do Szczecina, potem o 5 rano w sobotę wracałem pierwszym samolotem do Warszawy na program, po czym po południu leciałem do Gdańska, a potem jeszcze do Krakowa. Szaleństwo. Wszystko było ustawione na styk, skoordynowane co do minuty i w razie poślizgu byłem
już cały zielony z nerwów. Był to naprawdę intensywny i wyczerpujący rozdział w moim życiu.
Nie pogubiłeś się w tym wszystkim?
Lampka ostrzegawcza zapaliła mi się, gdy coraz więcej osób zadawało mi pytanie, czy jeszcze gram na gitarze. W pewnym momencie powiedziałem "stop" i zrezygnowałem z tego. Jestem gitarzystą rockowym i nie próbuję już być nikim innym, a współpraca z Marylą daje mi tę wolność. No właśnie - to ciekawe, ale właściwie od zawsze wiedziałem, że chcę być gitarzystą rockowym. Zdarzały się w moim życiu momenty, kiedy starałem się grać inaczej, ale rock to jest właśnie to, co mi zawsze w duszy grało. Nawet kiedy teraz wykonujemy z Marylą utwór w innej stylistyce, na przykład jest to bossa nova, wycofuję się i daję pograć kolegom, którzy świetnie się czują w innych klimatach. Nie mam już ciśnienia na bycie cały czas z przodu. Czasami w ogóle odkładam gitarę i schodzę ze sceny. Wydaje mi się, że największym problemem gitarzystów jest to, że nie potrafią czasami przestać grać, kiedy utwór tego wymaga.
Nagrywałeś dla wielu różnych artystów, nawet dla Michała Wiśniewskiego i Dody. Na czym polega taka praca muzyka sesyjnego?
Na tym, że dostajesz zlecenie, stawiasz się w określonym miejscu o określonym czasie i wykonujesz swoją pracę. Najczęściej nie poznajesz nawet swojego zleceniodawcy, bo go w tym momencie nie ma w studiu. Nagrywasz swoją partię, pakujesz się i wychodzisz. Nie ma w tym nic niezwykłego.
Staram się. Uważam, że ćwiczenie to podstawa. Nawet jeśli kładę się o godzinie 3 czy 4 nad ranem, to i tak staram się wstać wcześniej, żeby trochę pograć. Przez te wszystkie lata wyrobiłem sobie taki nawyk, że jeśli nie poćwiczę, to mam ogromne wyrzuty sumienia. Tak więc robię to dla świętego spokoju (śmiech). Zmieniły się jedynie rzeczy, którymi się zajmuję. Teraz najczęściej puszczam sobie jakieś dwu- lub czterotaktowe pętle i gram do tego. A jeśli już gram jakieś wprawki, to robię to w ekstremalnie wolnych tempach i uważnie słucham brzmienia, jakie się wydobywa z instrumentu.
Czy jesteś maniakiem sprzętowym?
Nie. Wręcz przeciwnie, uważam, że prostota to podstawa. Pomiędzy wiosło i wzmacniacz wpinam tylko tuner Boss TU-2 i kaczkę Jim Dunlop Cry Baby 535Q. Czasami, ale to wyjątkowo, stosuję MXR Zakk Wylde Overdrive jako dopalacz lub wpinam w pętlę delay Boss DD-3. W zależności od potrzeby używam jednego z headów: Marshall JCM800, JCM900, Mesa Boogie Triple Rectifier lub Laboga Mr.Hector. Każdy z nich sprawdza się w innych warunkach. Do tego zestawy głośnikowe Laboga z głośnikami Electro Voice EVM12L Black Label. Jeśli chodzi o gitary, to pozostaję wierny Gibsonowi Les Paul Standard. Mam dwa takie instrumenty - jeden z 1983, a drugi z 1999 roku. Lubię gitary, które nie są zbyt uniwersalne. Jeśli coś jest do wszystkiego, to tak naprawdę jest do niczego. Mam jeszcze meksykańskiego Fendera Stratocastera i customową konstrukcję Piotra Witwickiego, która świetnie sprawdza się w obniżonych strojach. Pozostałe instrumenty to Yamaha RGX 420S-D6, LL-11 oraz FPX 300-N.
Dobierałeś jakieś specjalne gatunki drewna do budowy tej customowej gitary?
Jeśli gitara fajnie gra i mi się podoba, to nie zastanawiam się, z czego jest zbudowana. Jakie to ma znaczenie? Po co mi ta świadomość? Mogę przecież wziąć instrument wykonany pozornie z tych samych elementów i będzie to coś zupełnie innego. Gitara jest fuzją różnych elementów. Poza tym trzeba na niej grać, bo inaczej staje się martwa. Drewno musi rezonować, musi być wzbudzane przez lata różnymi częstotliwościami. To jest magia.
Jakich używasz kostek i strun?
Do standardowego stroju zakładam struny D’Addario .010-.052". Kostki to Dunlop Tortex 0.88mm. Dużo szukałem, eksperymentowałem i to jest dla mnie optymalne połączenie.
Korzystasz z wynalazków typu POD?
Mam w domu POD-a Pro, bodajże w wersji XT. Przydaje się czasami do nagrywania lub ćwiczenia, bo masz wszystko w jednym miejscu. Jednakże jest to bardzo zdradliwe. Nie można grać wyłącznie na symulatorach, bo kiedy się później wepniesz do prawdziwego wzmacniacza gitarowego, to czujesz, że jesteś w zupełnie innym miejscu, niż ci się wydawało. Jednak pod tym względem jestem tradycjonalistą - uważam, że nic nie zastąpi porządnie rozkręconego heada. Poza tym, ja po prostu uwielbiam grać na żywo z prawdziwą sekcją. Niestety w obecnych czasach prawie nikt nie nagrywa płyt na żywo. Większość rzeczy rejestruje się nawet nie w studiu, a w domu. Obecna technika już na to pozwala. I to jest straszne, bo powoduje, że ludzie zamykają się w czterech ścianach, a w konsekwencji zamykają się na to, co w muzyce najważniejsze - interakcję pomiędzy muzykami.
W trio, z którym występowałeś ostatnio na koncercie G3 plus w Poznaniu, grał twój syn...
Tak. W zasadzie mam dwa różne składy tego trio. W pierwszym, z którym robię najwięcej prób, na perkusji gra mój syn Amadeusz Krebs oraz Wojtek Ruciński na basie. Gram też z Adamem Kramem i Michałem Grotem. To są dwa składy, z którymi ćwiczę osobno. Jeśli chodzi o materiał, to gramy część moich kompozycji i parę coverów, na przykład dwa kawałki Hendriksa, dwa Satrianiego i tym podobne. Amadeusz daje z siebie wszystko, to bardzo zdolny chłopak. Zresztą gra teraz chyba w sześciu zespołach naraz. No cóż, jestem z niego dumny.
Patrząc na swoje życie, czy uważasz się za szczęściarza?
Tak, bezwzględnie. Miałem dużo szczęścia, bo robię w życiu to, co kocham - żyję i oddycham muzyką. Jest super!
Rozmawiał Krzysztof Inglik