Choć nie są braćmi, łączy ich braterska więź i pasja do muzyki, motocykli oraz deskorolki. Styl The Picturebooks można zdefiniować, podpierając się hasłem z rozdawanych przez nich naklejek: "Loud Guitars And Sissy Bars", czyli gitarowy hałas z duszą motocyklowego garażu. Z duetem Fynn Grabke - Philipp Mirtschink spotkaliśmy się na tegorocznej edycji Desertfest w Berlinie.
Gdyby nie deskorolka, prawdopodobnie nigdy byście się nie poznali.
Philipp: Poznaliśmy się na skateparku, w naszym rodzinnym mieście. Tam spotykali się ludzie, których łączyła jedna pasja, czyli deskorolka. Gütersloh to mała miejscowość, w której mieszkało niewiele osób słuchających takich artystów, jak Iggy Pop, The Cure, czy The Velvet Underground. Tacy ludzie spotykali się właśnie na skateparkach, bo jak zapewne wiesz, deskorolka ma silny związek z muzyką z tamtych lat, w szczególności z punk rockiem.
Fynn: Gdyby nie deskorolka, prawdopodobnie dziś byśmy tutaj nie występowali. W tamtych czasach najlepsze utwory można było usłyszeć w filmach deskorolkowych. W ten sposób poznałem The Stooges, czy The Ramones.
Zanim zaczęliście występować w duecie, wcześniej funkcjonowaliście jako trio.
Co tu dużo mówić. W naszym zespole była "Yoko Ono" (śmiech). Tak się złożyło, że rozstaliśmy się z basistą, jednak nadal się kumplujemy i mamy ze sobą kontakt. Mimo że "Imaginary Horse" jest naszym trzecim albumem, to traktujemy go jako debiut. To nowy rozdział w życiu The Picturebooks.
"Imaginary Horse" powstał w garażu.
Tata Fynna ma studio, zresztą bardzo profesjonalne. Możesz zrealizować tam niemal każdy pomysł, nawet nagrać orkiestrę symfoniczną. Nagrywają u niego całkiem popularne zespoły. To pierwszy album, który powstał w garażu, w oparach benzyny. Kreatywność ma miejsce wtedy, gdy czegoś ci brakuje.
Dlatego "Imaginary Horse" powstał w naszym garażu, gdzie trzymamy i naprawiamy nasze motocykle. Zrezygnowałem z wielu efektów gitarowych, których do tej pory używałem. Nowe gitary zastąpiłem tymi starymi. Utwory piszę spontanicznie. Połowa tekstów jest improwizowana. Podobnie, jak u Davida Bowie, u którego szkicami tekstów były tak naprawdę pojedyncze słowa, napisane na skrawku papieru. Na miejsce nagrań wybraliśmy garaż ze względu na energię tego miejsca. Wszystko nagrywaliśmy na żywo, przy pomocy dwóch mikrofonów.
Znaczenie ma również sound, jaki można uzyskać w garażu. Chodzi o charakterystyczny pogłos i przestrzeń słyszalną na płycie. To nie są efekty postprodukcji, a naturalne brzmienie. Wiele osób myśli, że na siłę stworzyliśmy taką atmosferę na płycie, przy pomocy nie wiadomo jakich urządzeń i efektów w studio. Niektóre zespoły narzekają, że nie brzmią tak, jak w sali prób. Jak mają brzmieć naturalnie w studio z tą samą energią, skoro po wejściu do studia każdy z członków jest daleko od siebie, w osobnym pomieszczeniu, wręcz odizolowany od reszty?
Czym jest ten "Wyimaginowany Koń"?
To koń o imieniu "Pon Pon", mój wymyślony przyjaciel z dzieciństwa (śmiech). Zawsze był ze mną i nadal czuję jego obecność. Tytuł płyty jest niejednoznaczny. Niektórym kojarzy się z motocyklami.
Współpraca z firmą Toaster Cables to coś więcej, niż użytkowanie kabli gitarowych.
Zdecydowanie tak. To coś więcej, niż endorsement. Kumplujemy się z ludźmi, którzy tworzą tę firmę. Poznaliśmy ich w Szwajcarii na koncercie, który dla nas zorganizowali. Po jakimś czasie założyli firmę produkującą ręcznie robione kable gitarowe. Dostałem na próbę kabel, który zresztą używam do dziś. To doskonałe kable. Ci, którzy myślą, że jest to kolejna firma, której kable po kilku koncertach nadają się do wyrzucenia, naprawdę się mylą. Od kilku lat używam tego samego przewodu, który ciągnę, depczę, szarpię, a on wciąż funkcjonuje. Mój problem z uszkodzonymi kablami nareszcie się skończył.
Jesteś tradycjonalistą i minimalistą, jeżeli chodzi o instrumenty.
Gram na bardzo starym Gibsonie ES-125, z przystawką P-90. Znam każdy zakamarek tej gitary i potrafię wykorzystać jej walory. Wiem, jak poradzić sobie z feedbackiem, który jest częstym zjawiskiem w przypadku gitar tego typu. Korzystam też z Gibsona ES-335 z połowy lat ’70. To gitara mojego taty. Kiedyś mu ją podkradłem. On natomiast ucieszył się z tego powodu, ponieważ lubi, gdy na niej gram.
Jesteś samoukiem.
Nawet nie mam pojęcia, jak budować akordy. Po prostu gram, uderzam w struny. Phil również jest samoukiem. Założyliśmy zespół, bo chcieliśmy grać. To było spontaniczne. Na starcie nie mieliśmy pojęcia, jak grać na naszych instrumentach.
Ty również jesteś minimalistą, Phil. Grasz na nietypowym zestawie, składającym się z bębna basowego oraz trzech tomów.
Sercem mojego zestawu jest robiony na zamówienie bęben basowy marki Ludwig o średnicy, jakiej używał John Bonham, czyli nieco większy, niż typowe centrale. Do tego 20-calowe trzy tomy Tama. Część z nich pochodzi z mojej starej perkusji. Z talerzy w ogóle nie korzystam.
Wyobraź sobie, co by się działo, gdyby Phil używał talerzy (śmiech). Przecież on w nie tak wali, że jeden zestaw blach wystarczyłby na jeden koncert.
To prawda (śmiech). Dostałem propozycję współpracy od firmy Meinl, otrzymywałem od nich blachy. Któregoś razu, gdy graliśmy kilka koncertów w Czechach, dzwoniłem do nich z prośbą o dosłanie nowych sztuk, ponieważ bardzo szybko niszczę talerze. Oczywiście dostałem je, jednak po kilku dniach zniszczyłem je. Po miesiącu ciągłego zaopatrywania mnie w blachy, firma przestała ze mną współpracować, ponieważ byłem dla nich zbyt drogi.
Czym zajmujecie się po powrocie z tras?
Robimy pełno różnych rzeczy. Gdy nie gramy koncertów, przesiadujemy godziny w garażu, reperując i modyfikując choppery, jeździmy na deskorolce i zdarza nam się napisać jakiś nowy utwór.
Istnieje wiele zespołów, w których nie ma przyjaźni. Na trasie spotykamy grupy, w których ludzie poza koncertowaniem nie mają nic ze sobą wspólnego. Nie znają się, nie ma między nimi więzi. Do tego stopnia, że członkowie nie wiedzą o sobie podstawowych faktów. W naszym przypadku jest zdecydowanie odwrotnie. Zarówno na scenie, jak i poza nią, łączy nas braterska przyjaźń.
Rozmawiał: Wojciech Margula