Mick Thomson & Jim Root (Slipknot)
Wywiady
2009-03-05
W październiku zeszłego roku miało miejsce wielkie wydarzenie. Jakie? Dziewięciu muzyków z grupy Slipknot zebrało się, żeby nagrać nową płytę.
To zdarzenie jest o tyle niecodzienne, że kilka lat temu podczas pracy nad poprzednią płytą Slipknot, zatytułowaną "Vol. 3: (The Subliminal Verses)", artyści byli sobą tak zmęczeni, że z trudem mogli się porozumieć. Dlatego też postanowili od siebie odpocząć i nabrać sił do dalszej pracy.
Wokalista Corey Taylor i gitarzysta Jim Root w ciągu trzech lat przerwy skupili się na projekcie Stone Sour, który zresztą odniósł ogromny sukces. Fani niebezpodstawnie obawiali się, że już nigdy nie zobaczą na scenie grupy Slipknot. Obawiali się, że ten rozdział historii metalu został już na zawsze zamknięty.
Mimo to zespół reaktywował się, ale czy na długo? Trzeba przyznać, że tytuł nowej płyty "All Hope Is Gone" (ang. nie ma już nadziei) nie ma zbyt optymistycznego wydźwięku. Według wielu krytyków jest to najznamienitsze muzyczne osiągnięcie zespołu w całej jego karierze, ale czy nie jest to przypadkiem krążek pożegnalny? Z tym właśnie pytaniem zwróciliśmy się do gitarzystów grupy Slipknot: Jima Roota (numer #4) i Micka Thomsona (numer #7).
Wokalista Corey Taylor i gitarzysta Jim Root w ciągu trzech lat przerwy skupili się na projekcie Stone Sour, który zresztą odniósł ogromny sukces. Fani niebezpodstawnie obawiali się, że już nigdy nie zobaczą na scenie grupy Slipknot. Obawiali się, że ten rozdział historii metalu został już na zawsze zamknięty.
Mimo to zespół reaktywował się, ale czy na długo? Trzeba przyznać, że tytuł nowej płyty "All Hope Is Gone" (ang. nie ma już nadziei) nie ma zbyt optymistycznego wydźwięku. Według wielu krytyków jest to najznamienitsze muzyczne osiągnięcie zespołu w całej jego karierze, ale czy nie jest to przypadkiem krążek pożegnalny? Z tym właśnie pytaniem zwróciliśmy się do gitarzystów grupy Slipknot: Jima Roota (numer #4) i Micka Thomsona (numer #7).
Jak się wam razem gra po tak długiej przerwie?
Cóż, na początku ostrożnie badaliśmy grunt i dało się wyczuć, że między nami istnieje pewien dystans. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ludzie się przecież zmieniają, a nie widzieliśmy się już naprawdę długo.
Tak, na początku było nieco dziwnie. Od czasu nagrania ostatniej płyty "Stone Sour" nie widywaliśmy się zbyt często. Poza tym były między nami pewne konflikty i dlatego musieliśmy się na nowo docierać.
Przy płycie "All Hope Is Gone" wybraliście bardziej tradycyjne podejście donagrywania. Znalazły się na niej elementy podstawowe: dwie gitary, perkusja, bas i wokal. Czy Slipkont nadal potrzebuje dziewięciu muzyków w składzie?
Z finansowego punktu widzenia? Nawet nie pytaj (śmiech). Masz pojęcie, jak wyglądają nasze rachunki hotelowe? Wiem, co ludzie mogą sobie w tym momencie pomyśleć...
Czy "All Hope Is Gone" będzie ostatnim albumem Slipknot?
Jest takie powiedzenie "nigdy nie mów nigdy". Już "Vol. 3: (The Subliminal Verses)" miała być naszą ostatnią płytą. I co? Pamiętam też, jak KISS trąbili, że wyruszają w pożegnalną trasę. W sumie to fajnie brzmi i może nawet stać się dobrym chwytem marketingowym. Osobiście nie wiem, co będę robił w przyszłości. Myślę jednak, że chciałbym sobie zrobić dłuższą przerwę, zanim nagram kolejny krążek. Kto wie, może przy następnej płycie Slipknot stwierdzimy, że się powtarzamy? Jaki będzie wtedy sens, aby w ogóle ją nagrywać? Czas pokaże. Staram się nieustannie rozwijać jako gitarzysta i jeśli gra w Slipknot mi tego nie umożliwi, to po prostu przestanę być członkiem tego zespołu.
Jak przez te wszystkie lata zmieniły się relacje pomiędzy wami? Bardziej chodzi mi o zgranie muzyczne niż personalne...
Do tematu naszego zgrania podchodzimy bardzo ostrożnie, można wręcz powiedzieć, że dyplomatycznie, ponieważ obaj gramy na gitarze prowadzącej. Przy pracy nad ostatnią płytą musieliśmy dokładnie ustalić, kto co gra, żeby było w miarę sprawiedliwie. Mick woli partie techniczne, ja natomiast jestem od budowania klimatu. Z grubsza wygląda to tak, że dzielimy się partiami prowadzącymi mniej więcej pół na pół.
Z czasem wiele rzeczy się zmienia, ale to jest zdrowe zjawisko. Wspólne komponowanie było pewnego rodzaju testem. Na ostatniej płycie daliśmy Jimowi trochę więcej przestrzeni, żeby mógł wpleść oktawy i inne ozdobniki, bo chcieliśmy odejść od ciężkiej gitary rytmicznej. Dzięki temu, że pozwoliliśmy sobie na pewne zmiany, nasza muzyka stała się bardziej świeża. Nie kontrolujemy jej już tak sztywno jak kiedyś.
Czyli można powiedzieć, że nowy album jest bardziej eksperymentalny?
Nie. To określenie nie jest tu adekwatne i dałoby ludziom wręcz mylne pojęcie. Każdy album jest inny, bo odzwierciedla moment, w jakim muzycy się aktualnie znajdują. My po prostu staramy się nie powtarzać. Zresztą żaden artysta nie powinien się powtarzać. Robienie w kółko tego samego mija się z celem i jest doprawdy żałosne.
A zatem czym nowa płyta różni się od pozostałych?
Przy nagraniu materiału na nowy album wprowadziliśmy kilka innowacji do naszej pracy. Początkowo miałem co do tego pewne obawy i zastanawiałem się, po co mamy zmieniać coś, co jest już znane i sprawdzone. W przeszłości nagrywaliśmy według ściśle przestrzeganych reguł i wszystko szło dobrze. Ale zmiany też są konieczne. Warto się więc przemóc i spróbować czegoś nowego. Nie mam na myśli przesadnego eksperymentowania - po prostu trzeba odnaleźć siebie. Nie nagraliśmy nigdy wcześniej płyty eklektycznej, różnorodnej i ta ostatnia może wreszcie taka jest. Na pewno są na niej momenty ostrzejsze, ale są też fragmenty całkiem łagodne. Naszą intencją nie było nagrywanie albumu w zupełnie innym stylu. Gdyby tak było, nie moglibyśmy się już nazywać Slipknot. Jednak na tej płycie sporo jest ostrego wymiatania...
Więc jak to jest?
Nigdy nie baliśmy się shredu. Kiedy w 1999 roku zaczynaliśmy grać, istniało jakieś dziwne odium i wszyscy bali się szybkiej, ostrej gry. Okazało się wtedy, że podejście typowo techniczne stało się niemodne. Kojarzyło się z gościem w obcisłych spodniach i białych kowbojkach. Wytwórnie w najmniejszym stopniu nie były zainteresowane takim stylem. Z tego powodu poruszaliśmy się pod prąd. Czułem się wręcz winny, że spędzam wiele godzin, grając na gitarze i doskonaląc swoją technikę (śmiech). Ćwiczenia, treningi i mozolna nauka nowych zagrywek na gitarze to były rzeczy, które bardzo negatywnie się kojarzyły. Teraz, na szczęście, szala przechyliła się w drugą stronę. Minęło dziesięć lat i podejście do gry technicznej zupełnie uległo zmianie - nawet w naszym zespole. Na pewno mamy teraz więcej muzycznej wolności. Nie oznacza to jednak, że w każdym utworze musieliśmy od razu umieszczać
po kilka solówek, ale kiedy dany kawałek tego wymagał, to się nie wahaliśmy. Po prostu robiliśmy swoje.
po kilka solówek, ale kiedy dany kawałek tego wymagał, to się nie wahaliśmy. Po prostu robiliśmy swoje.
Ja jestem mało zdyscyplinowanym gitarzystą. Po prostu nie ćwiczę na gitarze. Nieraz tygodniami nie biorę do ręki instrumentu. W sumie trochę mnie to martwi - jestem przecież gitarzystą prowadzącym! (śmiech)
Czy podczas nagrywania płyty "All Hope Is Gone" używaliście nowych gitar i wzmacniaczy?
W studiu miałem ze sobą jakieś dwadzieścia gitar. Ale do nagrywania najważniejszych ścieżek używałem tylko sygnowanego przeze mnie Telecastera. Wypróbowywałem też wielu kombinacji, jeśli chodzi o wzmacniacze. Najbardziej przypadła mi do gustu kombinacja Diezel Herbert i Orange Rockerverb. Zastosowałem ją przy nagrywaniu wszystkich głównych partii i solówek.
Ja nagrałem wszystkie partie rytmiczne na moim białym Ibanezie. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to przy stroju B używałem głowy Rivera KR7. Po raz pierwszy też użyłem kombinacji dwóch wzmacniaczy. Przy stroju A chciałem uzyskać ostrzejsze brzmienie, dlatego użyłem kombinacji Rivera KTRE i Rivera KR7. Podkręciłem je na całego, żeby uzyskać jeszcze większy pazur.
MICK I JIM OPOWIADAJĄ O SWOICH ULUBIONYCH RIFFACH Z PŁYTY "ALL HOPE IS GONE"
Na płycie "All Hope Is Gone" jest pewna zagrywka chromatyczna, która brzmi naprawdę świetnie. Jest to trochę zawiły riff wymagający dużego skupienia, ale bardzo lubię go grać. Przyznam się, że strasznie głupio wyglądam, gdy go gram. Wiem, bo oglądałem się w lustrze (śmiech).
Moim zdaniem na płycie najbardziej wyróżnia się utwór "Gehenna". Nie podobał mi się zbytnio na etapie komponowania, ale gdy do głównej struktury zaczęliśmy dodawać riffy, wtedy nabrał ciekawych kształtów. Wokal Corey’a w refrenie kojarzy mi się wręcz z dokonaniami zespołu Queens Of The Stone Age. Myślę, że nie powstydziliby się takiego utworu na swojej płycie.
Rozmawiał Nick Cracknell