Myślę, że miałem wielkie szczęście dorastać i uczestniczyć w powstawaniu najpiękniejszej historii muzyki rockowej na świecie. Zauważ, kiedy rozbłysła gwiazda The Beatles, miałem dziesięć lat i tak samo, gdy powstały Czerwone Gitary, polski odpowiednik Beatlesów. To trwało pięć lat i w zasadzie już pod koniec lat 60. usłyszałem pierwsze nagrania "Hey Joe" Hendrixa i jakieś nagrania Cream. Potem przyszły lata 70., moja pierwsza dziewczyna puszczała na wyżej wspomnianych pocztówkach dźwiękowych zespół Deep Purple i utwór "Speed King", a ja nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Ta niesamowita moc, ciężar, szybkość i obłędna, szatańska gitara Ritchiego Blackmore'a. To był dla mnie cios między oczy, byłem oszołomiony, bo jeszcze tkwiłem w czasach Beatlesów, a tu nagle "wojna". Tak, bo to była wojna w moim umyśle. A gwoździem do trumny, ale w pozytywnym znaczeniu, było usłyszane w niemieckim radiu "Child In Time". To był koniec. Szaleńcze solo Blackmore'a i potem grane razem z Lordem załatwiły mnie już na amen. Od tego czasu postanowiłem, że ja też będę tak grał. Oczywiście ta genialna muzyka lat 70. cały czas mi towarzyszyła: Pink Floyd, Led Zeppelin, Free, Thin Lizzy i wszystko, co miało ostrą gitarę. Ten Years After z najszybszym chyba wtedy gitarzystą, niestety już nie żyjącym Alvinem Lee i Budgie, a potem powoli rock progresywny z Yes, Genesis, Pink Floyd. To był narkotyk, najsilniejszy z najsilniejszych. Na szczęście nie zagrażający zdrowiu i życiu. W Polsce nastąpiło przemianowanie i z CG przeszedłem na Niemena, Budkę Suflera i SBB. Tak, SBB - uważam, że do dzisiaj nie ma tak precyzyjnej kapeli. Chodziłem na wszystkie ich koncerty, jakie tylko były w pobliżu Poznania. To był kosmos. Miałem wówczas swój prawie profesjonalny zespół - profesjonalny ze względu na poziom wykonawczy, o który bardzo dbałem. Po latach niektórzy przyrównywali mnie do Blackmore'a w tej kwestii. Byłem tyranem tak jak on, ale tylko tak można było zbudować coś wielkiego. Nie było miejsca dla średniactwa. Moimi idolami i inspiratorami zostali już na zawsze Purple i Blackmore. Mają swoją półkę, na którą nikt już nigdy nie wejdzie. Potem przyszły lata 80. i zaczęła się era metalu pojawiły się nowe inspiracje: Iron Maiden i Judas Priest. Pod koniec lat osiemdziesiątych, za sprawą niejakiego Stefka Vaia zainteresowałem się także produkcjami solowymi. Lubiłem też jazz-rock typu Mahavishnu Orchestra, Weather Report i Return To Forever z geniuszem gitary Al di Meolą i Jeanem Luc Pontym na skrzypcach. I myślę, że to wszystko ukształtowało mnie do tego stopnia, że spokojnie odnalazłbym się też w jazz-rocku. Ostatnimi laty zainteresowałem się bluesem i zastanawiam się dlaczego dopiero teraz? Może dlatego, że blues był zbyt wolny, a ja lubiłem ostrą jazdę - stąd Deep Purple, a nie Led Zeppelin. Teraz, od wielu lat jestem po uszy zakopany we wszystkich odmianach rocka progresywnego. I oczywiście najważniejszymi są dla mnie Dream Theater i Porcupine Tree, których kupiłem wszystko, co tylko dotychczas wydali. Steven Wilson jest dla mnie zbiorem najlepszych dokonań całego dotychczas powstałego rocka progresywnego. Dzięki mojej Ilonie, która odkryła we mnie te pokłady, Wilson jest teraz postacią najważniejszą. Ale generalnie nie gloryfikuję pojedynczych artystów, bo każdy z nich coś mi dał. Uwielbiam wielu gitarzystów: Vaia, Satrianiego, Kotzena, Zazę, nieodżałowanego Gary Moore’a, Van Halena, Bonamassę i pewnie jeszcze wielu. Z polskich cenię Apostolisa Anthimosa, Darka Kozakiewicza, Leszka Windera, Grześka Skawińskiego, Leszka Cichońskiego, Marka Radulego, Jacka Królika, Jurka Styczyńskiego i wielu, wielu innych młodych i nieco starszych wilczków, ale o ocenę polskiej gitary pokuszę się może innym razem.