"Powstawanie każdej płyty, to długi i psychicznie bardzo wyczerpujący proces, zwłaszcza w tedy, gdy chcesz nagrać coś bardzo dobrego" - z liderem Turbo, który na jubileuszowej imprezie w poznańskim Blue Note uhonorowany został przez nas statuetką "Lifetime Achievement Award" rozmawiamy z okazji wydania drugiej płyty solowej - "Behind The Windows" - która stała się pretekstem do podsumowania jego długiej, muzycznej wędrówki...
Co czuje Legenda heavy metalu po 60. urodzinach? Jakieś osobiste przemyślenia Cię nachodzą w związku z tak szczególną rocznicą?
A to już po sześćdziesiątce? No popatrz jak ten czas leci… Nawet nie zauważyłem - wydaje mi się, jakby czas się zatrzymał. Ale teraz poważnie, mam takie swoje powiedzenie: "Nic się nie zmieniło od lat 80., tylko teraz coraz gorsze lustra produkują" (śmiech). Ale rzeczywiście, czuję się wspaniale i nie odczuwam upływu czasu. Chociaż czasami tęsknię do początku okresu młodości, kiedy moje już Dorosłe Dzieci były jeszcze malutkie. Dzisiaj to już dorośli artyści, którzy mają własny zespół Deleted. Córka wspaniale śpiewa, a syn gra na gitarze - nota bene, na mojej historycznej gitarze, na której nagrałem prawie wszystkie płyty (Gibson SG rocznik ‘78). Ale zaraz szybko wracam do rzeczywistości i cieszę się wszystkim. Należę do ludzi nastawionych bardzo optymistycznie, chociaż oczywiście nie jest mi obce narzekanie. Głębsze refleksje przychodzą wtedy, gdy odchodzi ktoś bliski, znajomy, czy ktoś z mojej branży. Niestety jest to nieuniknione, ale z każdym odejściem czuję, jakby ktoś odcinał mi Centymetr Czasu. Jakbym miał ten okres w moim życiu zamknąć jakąś klamrą to powiem za Stanisławem Bareją: "Tak szczerze, to jestem bardzo zadowolony".
Masz szereg osiągnięć w postaci kilkudziesięciu albumów i stworzenia jednego z najbardziej rozpoznawalnych zespołów polskiej sceny metalowej. Czujesz się spełniony jako muzyk?
Spełniony się nie czuję i z tego właśnie powodu jestem bardzo szczęśliwy. Gdybym czuł się spełniony, to byłaby to najgorsza rzecz w moim życiu, bo pewnie leżałbym już teraz przed telewizorem. Mam jeszcze tak wiele do zrobienia i do nauczenia się, że nie mam czasu na myślenie o spełnieniu. Owszem, zrobiłem już sporo, ale to przecież jeszcze nie koniec. Trzeba mieć pasję, bo jak jej nie ma, to jesteś martwy. I nieważne w zasadzie, jaka to pasja, po prostu musisz ją mieć. Moją pasją jest gitara, muzyka i wszystko z nią związane. Kiedyś obliczyłem, że nagrałem łącznie około 80-90 płyt. Z samym Turbo chyba 16, dwie solowe, a pozostałe z innymi wykonawcami. Byłem też producentem dwóch pierwszych płyt bandu Nagły Atak Spawacza. Zrobiłem im wszystkie podkłady. Niezła jazda. I wiesz, byłem taki dumny z tego wyniku do czasu, kiedy przypadkiem trafiłem na stronę Steve'a Lukathera i oniemiałem. Zrobiło mi się głupio, bo on nagrał jakieś 3, może już teraz 4 tysiące płyt. Jest jednak różnica w geografii i tego nie przeskoczysz, ale powiedz sam, czy to nie jest szczęściem nagrać chociażby kilka płyt? A mnie się udało kilkadziesiąt. I to jeszcze nie koniec. Mam jednak pewien problem ze sobą: mam tak wiele pomysłów i w tak różnych stylach, że nie jestem w stanie się zdecydować, co mam wypuścić na rynek i dla kogo nagrać. Mam na kompie setki różnych, już skończonych utworów, więc jeszcze światu zaprezentuję to i owo.
Pamiętam, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, na koncercie Paula Gilberta w Warszawie. Nie wiem, czy wiesz, jakie były kulisy całej sprawy? Otóż widziałem cię na kilku gitarowych koncertach, m.in. Richie Kotzena, Dream Theater i paru innych wymiataczy i pomyślałem sobie, że warto byłoby poznać gościa, który w życiu muzycznym osiągnął już chyba wszystko, a mimo to w dalszym ciągu cieszy go oglądnie innych artystów. I tak spotkaliśmy się na backstage’u. Podpatrujesz jeszcze jakieś patenty gitarowe u wymiataczy w rodzaju Gilberta?
To jest i powinno być częścią, a nawet obowiązkiem w uprawianiu tego zawodu. Trzeba śledzić, słuchać, patrzeć na innych i to nie tylko dlatego, żeby zobaczyć, jak oni grają. Słuchanie muzyki, rozbieranie jej na czynniki pierwsze i zagrywki, daje możliwość powiększenia wrażliwości muzycznej. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Jeżdżę na koncerty, bo kocham tę atmosferę, tę magię, która się wytwarza między artystą a widzem. No i to przecież bardzo inspiruje. Powiem ci szczerze, że jestem rozczarowany postawą naszych muzyków, bo rzeczywiście nie widuję ich na koncertach gitarowych, o których wspomniałeś i zastanawiam się często dlaczego? Ale oczywiście to nie moja sprawa. Ja zawsze będę uczestniczył w takich imprezach, jeśli tylko czas pozwoli. Z drugiej strony natłok wszystkich imprez z zewnątrz jest tak wielki, że nie jesteś w stanie zawsze we wszystkich uczestniczyć, trzeba dokonywać wyboru.
Właściwie powinienem zapytać na początku, czy masz jakąś codzienną rutynę związaną z graniem. Może ćwiczysz codziennie, albo improwizujesz na bazie jakiegoś riffu?
Rutyna? Zapewne po tylu latach grania na gitarze jest coś takiego. Myślę jednak, że rutyna, to bardziej stan emocjonalny w podejściu do czegoś i ja mam ten stan emocjonalny dokładnie taki sam, jak wtedy, kiedy zaczynałem. Nie mogę żyć bez gitary, chociażby bez jej dotknięcia. Zawsze przy moim stoliku, na stojakach stoją trzy różne gitary. I każdego dnia - zaznaczam, każdego - wybieram inną i gram. To daje mi największą radość. Włączam sobie jakąś muzyczkę i gram z nią. I to jest znakomite ćwiczenie, bo kiedy słuchasz różnych wykonawców, to grasz w różnych stylach, co rozwija nie tylko warstwę manualną, ale także ćwiczy słuch i uczy następstw akordów. Bardzo wiele nauczyłem się grając przez dziesięć lat chałturki, wesela, zabawy. To były wczesne lata 70. Nie było komputerów, a na magnetofon mało kto mógł sobie pozwolić. Czasami miało się gramofon i słuchało się pocztówek dźwiękowych (pierwsze piractwo), albo wystanych w kolejce bardzo drogich płyt winylowych, oczywiście tylko polskich artystów, bo na zachodnich nie było mnie stać. Pamiętam, kiedy zobaczyłem w komisie płytę Deep Purple "Made In Japan", to nie mogłem spać i ciągle chodziłem popatrzeć do sklepu na tę okładkę ze zdjęciem z koncertu, a tam ściany, nie osiągalnych dla nas wtedy Marshalli. No i cena, aż 600 zł, a to był rok 1975 lub 76. Wiadomo, płyta to płyta, ale spotkanie z żywymi muzykami dawało ci kontakt z muzyką. Pomimo trudności w komunikacji - nie było telefonów i Internetu - umawialiśmy się na próby, bez spóźnień, a teraz? Potem spotykaliśmy się na tych chałturkach. I klawiszowiec mówił: "Panowie, gramy to i to w tonacji takiej i takiej" i nabijał - raz, dwa, trzy i jazda. Trzeba było słuchać bardzo uważnie całości bandu i wpasowywać dobre akordy. Słuchałem ciągle ówczesnej muzyki, a że pamięć muzyczną miałem i mam bardzo sprawną, to nigdy nie miałem z tym problemu. Często młodzież pyta mnie, jak improwizować i odpowiadam im wtedy, że improwizacja, to jest dosyć swobodne podejście do dźwięków z poszczególnych skal. Najprostsza odpowiedź to taka, że trzeba sobie wybierać dźwięki, nawet metodą chybił trafił, ale w obrębie każdej poznanej skali i taki luźny wybór daje nam już improwizację. Trzeba powoli grać i słuchać, czy wszystko pasuje, a potem to już szablon... Ważny jest też metronom i praca z nim, trzymanie frazy i pulsu. Jednak najważniejsza jest praca i pokora. Bo często jedno i drugie jest na dalekim planie i młodym wydaje się, że są najlepsi, a to, jak wiadomo, prowadzi donikąd. Znam wielu geniuszy gitary w Polsce, którzy byli takimi technikami, że sam Vai zapewne miałby problem, ale już ich nie ma i nikt o nich nigdy nie usłyszy, bo nie mieli pokory i nikt z nimi nie chciał grać. Ale oczywiście znakomicie jest mieć doskonałą technikę. Kiedyś w roku 1975, ćwiczyłem po szesnaście godzin dziennie. Wytrzymałem tylko miesiąc, ale ten miesiąc spowodował to, że dzisiaj nie mam większych problemów z techniką. Pomimo tego nadal ćwiczę pasaże i inne techniki, tak dla siebie, żeby dobrze i bezpiecznie czuć się na scenie. Tylko ciężka praca będzie nagrodzona.
Wiem, że Twoim pierwszym idolem był Krzysztof Klenczon z Czerwonych Gitar. Skąd się wzięło zauroczenie właśnie tym konkretnym gitarzystą?
Krzysiek rzeczywiście był, a raczej nadal jest moim wielkim i najważniejszym idolem. A zaczęło się to w roku 1965. Miałem dziesięć lat i usłyszałem pierwszy raz Czerwone Gitary w I Programie Polskiego Radia. Ta audycja nazywała się Studio Rytm, którą prowadził wtedy Witold Pograniczny. Do dziś pamiętam jego charakterystyczny głos. Była to piosenka "Dziś Mam Wolny Wieczór", a śpiewali ją Krajewski i Klenczon. Ja nie wiedziałem jeszcze o co chodzi w tej muzyce, ale z każdym dniem piosenek było coraz więcej i zakochałem się bez pamięci w tym zespole, w ich melodiach. I wtedy moją uwagę zwróciła gitara i Krzysiek, który grał bardzo rock'n'rollowo. Myślę, że to on rozbudził we mnie miłość do gitary. Potem widziałem ich jeszcze w TV, w audycji "Klub po szóstej". TV była jeszcze czarno-biała, więc nie widziałem czerwieni tych gitar. Śpiewali "Maturę" i "Historię jednej znajomości". Aż przyszedł październik roku 1966 i Czerwone Gitary przyjechały do Domu Kultury w Gostyniu. Pamiętam każdy szczegół tego koncertu: sala zdemolowana, krzesełka drewniane nadawały się tylko do spalenia, ale koncert... najważniejszy w moim życiu. Pamiętam, jak paliły im się na scenie wzmacniacze, jak podskakiwali z tymi czerwonymi gitarami. Następnego roku zobaczyłem w kiosku Ruchu drugą płytę CG z czerwoną okładką. Kosztowała 80 zł i musiałem długo zbierać kasę, żeby sobie ją kupić. Ale gdy tylko kupiłem, to zakochałem się do reszty w gitarze Krzyśka - do tego stopnia, że po latach zrobiłem jej replikę na pracę maturalną. To była japońska gitara przerobiona na 9-strunową i nazywała się Zenon Audition. Wtedy tego oczywiście nie wiedziałem. Wycinałem ten wzór z każdego zdjęcia, żeby tylko skopiować ją dokładnie i udało się. Uczyłem się każdej zagrywki Krzyśka, a kiedy zacząłem grać z chłopakami, to oni tupali nogami z zachwytu. Kiedy z nimi grałem, to czułem jakieś dziwne wibracje, może to Krzysiek z góry mówił do mnie, że jest OK? Siostra Hania i żona Krzyśka Alicja Klenczon bardzo mnie chwaliły, że przypominam grą Krzyśka. Niedawno przeczytałem biografię Klenczona i stwierdziłem, że mamy dużo wspólnego. Uwielbialiśmy te same gitary i kochaliśmy rocka. I zawsze chciałem Krzyśkowi za to podziękować. Teraz, gdy mam te instrumenty, założyłem Klenczon Projekt, z którym wykonujemy piosenki Krzyśka. Chyba jest bardzo dobrze, bo na festiwalu w Pułtusku mieliśmy duże owacje. Parę fragmentów z tego występu jest na YouTube, więc teraz pozostaje napisać nowe piosenki w stylistyce Klenczona i nagrać taką płytę. Myślę, że gdyby Krzysiek żył, grałby hard rocka, bo z moich rozmów z jego żoną wynika, że kochał Deep Purple i Hendrixa. Niestety, odszedł zbyt wcześnie.
W końcu zagrałeś z Czerwonymi Gitarami. Jak to się stało, że czołowa postać polskiej sceny hard & heavy znalazła się w tak odległej od metalu konstelacji?
W 1991 roku Czerwone Gitary grały koncert w poznańskiej Arenie, z serii występów z okazji 25-lecia istnienia zespołu. Poszedłem na ten koncert i ryczałem. Ale nie do końca podobało mi się wykonanie, bo pamiętałem tamten zespół z Krzyśkiem. A tutaj usłyszałem pokrojone piosenki i tylko jedną gitarę, na której grał Seweryn. A ponieważ Seweryn gra dosyć oszczędnie, bardzo mi brakowało tych szczypawek Klenczona. Po koncercie podszedłem do nich i powiedziałem: "Panowie, jestem jedynym metalowcem na świecie, który mógłby stanąć z wami na scenie i zagrać wszystkie wasze piosenki. Miałem na sobie metalową kurtkę, podarte jeansy i rozpuszczone długie pióra. Krajewski stał jak wmurowany, nawet kiedyś wspomniał o tym w jakimś wywiadzie. Siedzieliśmy wtedy chyba do trzeciej w nocy i rozmawialiśmy. Potem, w roku 1997 zadzwonił do mnie Andrzej Mikołajczak, dawny klawiszowiec ABC i powiedział, że Czerwone Fujary (dokładnie tak powiedział) u niego nagrywają, a ja na to: "Spytaj, czy nie potrzebują gitarzysty". Okazało się, że potrzebowali. Pokłócili się z Krajewskim, chcieli coś nagrać sami i skompletować nowy skład. Zaproponowali mi tę pracę, a ponieważ Turbo wtedy odpoczywało, zgodziłem się bez namysłu i była to cudowna przygoda. W ten sposób mogłem odpracować swój dług wdzięczności. Byliśmy trzy razy w Stanach i Kanadzie, Niemczech, i we Francji. Nagrałem z chłopakami dwie płyty, zagrałem też wspaniałą trasę Lata Z Radiem. Oczywiście miałem stracha, że moi fani mnie oplują, ale nigdy nic takiego się nie stało. Wprost przeciwnie, po koncertach przynosili płyty Turbo do podpisywania. Czyż nie chciałbyś grać w zespole The Beatles? A Gitary były przecież polskimi Beatlesami. Ponieważ dorastałem z tą muzyką, nie miałem najmniejszych problemów, by wpasować się w ich stylistykę. Ta przygoda trwała równo trzy lata. Potem Turbo znów zaczęło działać i rozstałem się z chłopakami. W tym roku obchodzą swoje 50 urodziny - zagram z nimi parę koncertów. I znów będzie pięknie...
Jak rozumiem, to że nie poszedłeś stylistycznie drogą Czerwonych Gitar było efektem poznania muzyki o znacznie większym ciężarze gatunkowym? Którzy z hard rockowych guru najbardziej cię inspirowali, a może dalej mają na ciebie wpływ? Wiem, że wśród nich są znacznie młodsi muzycy od Ciebie, choćby Steven Wilson.
Myślę, że miałem wielkie szczęście dorastać i uczestniczyć w powstawaniu najpiękniejszej historii muzyki rockowej na świecie. Zauważ, kiedy rozbłysła gwiazda The Beatles, miałem dziesięć lat i tak samo, gdy powstały Czerwone Gitary, polski odpowiednik Beatlesów. To trwało pięć lat i w zasadzie już pod koniec lat 60. usłyszałem pierwsze nagrania "Hey Joe" Hendrixa i jakieś nagrania Cream. Potem przyszły lata 70., moja pierwsza dziewczyna puszczała na wyżej wspomnianych pocztówkach dźwiękowych zespół Deep Purple i utwór "Speed King", a ja nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Ta niesamowita moc, ciężar, szybkość i obłędna, szatańska gitara Ritchiego Blackmore'a. To był dla mnie cios między oczy, byłem oszołomiony, bo jeszcze tkwiłem w czasach Beatlesów, a tu nagle "wojna". Tak, bo to była wojna w moim umyśle. A gwoździem do trumny, ale w pozytywnym znaczeniu, było usłyszane w niemieckim radiu "Child In Time". To był koniec. Szaleńcze solo Blackmore'a i potem grane razem z Lordem załatwiły mnie już na amen. Od tego czasu postanowiłem, że ja też będę tak grał. Oczywiście ta genialna muzyka lat 70. cały czas mi towarzyszyła: Pink Floyd, Led Zeppelin, Free, Thin Lizzy i wszystko, co miało ostrą gitarę. Ten Years After z najszybszym chyba wtedy gitarzystą, niestety już nie żyjącym Alvinem Lee i Budgie, a potem powoli rock progresywny z Yes, Genesis, Pink Floyd. To był narkotyk, najsilniejszy z najsilniejszych. Na szczęście nie zagrażający zdrowiu i życiu. W Polsce nastąpiło przemianowanie i z CG przeszedłem na Niemena, Budkę Suflera i SBB. Tak, SBB - uważam, że do dzisiaj nie ma tak precyzyjnej kapeli. Chodziłem na wszystkie ich koncerty, jakie tylko były w pobliżu Poznania. To był kosmos. Miałem wówczas swój prawie profesjonalny zespół - profesjonalny ze względu na poziom wykonawczy, o który bardzo dbałem. Po latach niektórzy przyrównywali mnie do Blackmore'a w tej kwestii. Byłem tyranem tak jak on, ale tylko tak można było zbudować coś wielkiego. Nie było miejsca dla średniactwa. Moimi idolami i inspiratorami zostali już na zawsze Purple i Blackmore. Mają swoją półkę, na którą nikt już nigdy nie wejdzie. Potem przyszły lata 80. i zaczęła się era metalu pojawiły się nowe inspiracje: Iron Maiden i Judas Priest. Pod koniec lat osiemdziesiątych, za sprawą niejakiego Stefka Vaia zainteresowałem się także produkcjami solowymi. Lubiłem też jazz-rock typu Mahavishnu Orchestra, Weather Report i Return To Forever z geniuszem gitary Al di Meolą i Jeanem Luc Pontym na skrzypcach. I myślę, że to wszystko ukształtowało mnie do tego stopnia, że spokojnie odnalazłbym się też w jazz-rocku. Ostatnimi laty zainteresowałem się bluesem i zastanawiam się dlaczego dopiero teraz? Może dlatego, że blues był zbyt wolny, a ja lubiłem ostrą jazdę - stąd Deep Purple, a nie Led Zeppelin. Teraz, od wielu lat jestem po uszy zakopany we wszystkich odmianach rocka progresywnego. I oczywiście najważniejszymi są dla mnie Dream Theater i Porcupine Tree, których kupiłem wszystko, co tylko dotychczas wydali. Steven Wilson jest dla mnie zbiorem najlepszych dokonań całego dotychczas powstałego rocka progresywnego. Dzięki mojej Ilonie, która odkryła we mnie te pokłady, Wilson jest teraz postacią najważniejszą. Ale generalnie nie gloryfikuję pojedynczych artystów, bo każdy z nich coś mi dał. Uwielbiam wielu gitarzystów: Vaia, Satrianiego, Kotzena, Zazę, nieodżałowanego Gary Moore’a, Van Halena, Bonamassę i pewnie jeszcze wielu. Z polskich cenię Apostolisa Anthimosa, Darka Kozakiewicza, Leszka Windera, Grześka Skawińskiego, Leszka Cichońskiego, Marka Radulego, Jacka Królika, Jurka Styczyńskiego i wielu, wielu innych młodych i nieco starszych wilczków, ale o ocenę polskiej gitary pokuszę się może innym razem.
Miałeś okazję dzielić scenę z wieloma gwiazdami rocka - czy jest ktoś, z kim bardzo chciałbyś zagrać jam?
Jest tylko jedno jedyne moje niespełnione marzenie. W Czerwonych Gitarach już grałem, zatem zostało mi jeszcze dołączenie do Deep Purple. Podobno marzenia się spełniają, ale nie sądzę, żeby to akurat się spełniło. Chciałbym też stanąć na jednej scenie z Blackmore’m i osobiście mu podziękować za to, że dzięki niemu dzisiaj gram. Powinienem to jeszcze zrobić w stosunku do Krzyśka Klenczona, ale ten niestety nie żyje. Niemniej, na każdej mojej płycie podziękowania dla obu panów zawsze są w rubryce "Specjalne". Oczywiście każda możliwość spotkania wcześniej wymienionych gitarzystów byłaby, pomimo mojego wieku, wielką przyjemnością. Myślę, że jeszcze raz chciałbym pojammować z Paulem Gilbertem, a także z Bonamassą.
Widząc twoją ekscytację podczas prób na Ibanez Guitar Festival w niemieckim Gutenstetten w 2013r. zastanawiałem się, czy nie odkryłeś nowych pokładów swoich możliwości muzycznych? Towarzyszyli ci niemieccy muzycy, którzy raczej luźno byli związani z muzyką metalową, jakoś wpłynęło to na twoje zainteresowania muzyką fusion i jazzową? W końcu po tej imprezie nabyłeś typowo jazzowy model Ibaneza.
Wszystkie nowe Ibanezy mam dzięki firmie Meinl, a ponieważ organizowali ten wspaniały festiwal, na którym spotkałem śmietankę gitarowego świata i mogłem jak równy z równym stanąć obok Paula Gilberta, Animals as Leaders, Thomasa Moenkmeyera, Gary Willisa, chciałem im bardzo podziękować. To był dla mnie wielki zaszczyt. Granie z zagranicznymi muzykami takiej klasy dodaje ci skrzydeł. Jeśli ktoś cię inspiruje, to nagle słyszysz, że grasz takie rzeczy, o które nigdy byś siebie nie posądzał. To wspaniała rzecz. Grałem wtedy moją dość skomplikowaną muzykę z płyty solowej tylko w trio. I nagle usłyszałem coś zupełnie innego. Inny beat na bębnach, inny walking na basie i to wszystko idealnie pasowało. Uwielbiam luźne formy muzyczne i niekoniecznie musi to być rock. Kiedyś na Warsztatach Jazzowych w Chodzieży w 1977 miałem wykłady z nieodżałowanym Jarkiem Śmietaną, który bardzo chwalił moją grę. Nie znałem wtedy tych wszystkich skal, ale potrafiłem intuicyjnie zagrać odpowiednie dźwięki. Myślę, że to właśnie inni muzycy wyciągają z ciebie to coś. Dlatego lepiej grać z lepszymi od siebie - wtedy idziesz od razu do góry.
Twoja przygoda z Ibanezem trwa już ponad 20 lat. Co szczególnie cenisz w tych gitarach? I czy pamiętasz, na ilu modelach grałeś do tej pory?
Mojego pierwszego Ibaneza dostałem za darmo i to jaki model? Ibanez Jem 777Y! Na takiej grał Steve Vai i właśnie dlatego byłem zafascynowany tym instrumentem. Pierwszy raz zobaczyłem go chyba w 1990 w MTV w Headbangers' Ball. Były to dwugodzinne audycje w każdy czwartek i w niedzielę. Cały metalowy świat siedział wtedy przy TV i gapił się na Vanessę Warwick, obłędną blondynę z kolczykiem i łańcuchem w nosie, która prowadziła ten fantastyczny program. Tam właśnie zobaczyłem to wiosło i postanowiłem za wszelką cenę je mieć. Pamiętam, gdy w Warszawie pojawiła się w sklepie muzycznym chyba przy ul. Długiej i kosztowała 13,5 mln, jeszcze przed denominacją. Przyjechałem do domu i nie mogłem zasnąć. Chyba potem kupił ją Darek Kozakiewicz, a ja w 1994 dostałem swoją. Nie będę przytaczał całej historii przekazania gitary w moje ręce, ale mam ją do dzisiaj i gra przepięknie. To był właśnie mój pierwszy Ibanez. Do marki tej przekonała mnie niezwykła jakość wykonania - te instrumenty wspaniale brzmią i natychmiast po wyciągnięciu z futerału można zagrać cały koncert.
60 lat, z czego 40 lat na scenie. Nie sposób więc nie zapytać o podsumowanie Twojej kariery. Z jakich dokonań jesteś najbardziej dumny?
Nie chcę podsumowywać mojej kariery. To tak, jakbym robił już jakiś bilans, a przecież wszystko jest jeszcze dla mnie sprawą otwartą. Kiedy odejdę do "największej orkiestry", może zrobi to za mnie ktoś inny. Na scenie jestem od siódmego roku życia, czyli nie 40, a nawet 53 lata. Kiedy byłem mały, mój ojciec prowadził Dom Kultury Hutnik w Gostyniu. To były początki big beatu w Polsce. A ponieważ był znakomitym kierownikiem tego obiektu, oprócz kilku kółek zainteresowań, łącznie z teatrem, zapraszał także wszystkie ważne zespoły tamtego czasu. Właśnie mając te 7 lat zagrałem w przedstawieniu "W Małym Domku" Tadeusza Rittnera, w reżyserii mojego ojca. Grałem tam syna sędziego, małego Antka i to było moje pierwsze spotkanie ze sceną. Potem grywałem jeszcze w jakichś innych spektaklach dla dzieci, ale nie pamiętam już tytułów. Potem była już tylko gitara i małpowanie na scenie wielkich wykonawców. Brzdąkałem wtedy na jednej strunie, ale frajda była, jakbym grał na sześciu. I nagle "pstryk" - mamy rok 2015. Żeby chociaż po części odpowiedzieć na Twoje pytanie: jestem dumny ze wszystkich dokonań z Turbo oraz z pierwszej solowej płyty "Drzewa". Ale teraz żyję moją nową, solową płytą: "Behind The Windows". Jestem dumny z samego materiału dźwiękowego, harmonii i struktur utworów. Wydaje mi się, że jest silna logika w budowie każdej piosenki.
Większość twojego muzycznego życia wypełniło Turbo. Wprawdzie nie byłeś założycielem tego bandu, ale dla większości fanów, jeśli nie dla wszystkich Turbo, to Hoffmann i odwrotnie. W jakiej kondycji jest twoje muzyczne dziecko?
Turbo, mimo różnych zawirowań, ciągle istnieje i to już 35 lat. Czyż nie jest to powód do dumy? Nagraliśmy 16 bardzo dobrych płyt. Nie boję się tego stwierdzenia, bo nigdy chyba w mojej historii nie miałem złej lub bardzo złej recenzji, a to jest przecież fantastyczne. I jeszcze jedno, nagranie po tylu latach istnienia bardzo dobrego albumu to też jest wielki sukces, a "Piąty Żywioł", nasza ostania płyta, zebrała same dobre lub bardzo dobre recenzje. W zachodnich fachowych czasopismach średnia ocena od 0-10 to jakieś 7,5-9. To znaczy, że się rozwijamy i że ja także się rozwijam. Miniony rok dla Turbo był wyśmienity. Wyszły dwa nowe wydawnictwa, płyta i DVD. Byliśmy na dwóch zachodnich festiwalach, a w Polsce zagraliśmy prawie 60 koncertów. Wracając jeszcze do historii, przez skład Turbo przewinęło się przeszło 23 muzyków. Niestety dwóch z nich już nie żyje. Dwa lata temu zmarł nasz drugi wokalista Piotr Krystek, a jeszcze w latach 90. w wypadku zginął Marek Olszak, perkusista, z którym grałem jeszcze w zespole Heam. Część z muzyków wybrała życie na emigracji: Wojtek Anioła jest kierowcą autobusów w Anglii, Alan Sors i Przemysław Pahl mieszkają w USA, Wojtek Sowula mieszka we Francji, a reszta pozostała w Polsce. Ja sam myślałem i wielokrotnie jeszcze myślę o wyjeździe, żeby się sprawdzić w zgoła innych warunkach zawodowych. Założycielem zespołu jest Heniu Tomczak, ale najważniejszym składem dla fanów był skład z Grześkiem Kupczykiem na wokalu, Tomkiem Goehsem na perkusji, Andrzejem Łysowem na gitarze i Boguszem Rutkiewiczem na basie. W tym składzie nagraliśmy większość płyt w latach 80.: "Smak Ciszy" oraz, określaną jako najważniejszą płytę w historii heavy-metalu w Polsce, "Kawalerię Szatana" (na bębnach grał jeszcze wtedy Alan Sors), "Ostatni Wojownik" i "Alive", płyta koncertowa, już z Tomkiem Goehsem na bębnach. Z tego składu pozostał tylko Bogusz i ja. Grzesiek wybrał swój zespół CETI i odszedł w 2007 roku. Teraz mamy już od ośmiu lat innego, znakomitego wokalistę, Tomka Struszczyka, z którym nagraliśmy już trzy płyty i DVD. Bardzo jest przyjemnie zrobić w życiu coś epokowego i ważnego dla innych ludzi, a ja chyba jednak coś takiego zrobiłem, skoro piszą o mnie w encyklopediach muzycznych, a słuchacze są ciągle głodni nowych wydawnictw. I to jest wspaniałe, to daje napęd do dalszego działania.
W Twojej historii widzę taki oto paradoks: gitarzysta, który w swoim zespole gra solówki, ma na koncie także instrumentalne utwory, wydał dotychczas tylko jedną płytę solową. To brak czasu na poboczne zajęcia, czy też przemyślana strategia? Przecież "Drzewa", Twój pierwszy album, zostały bardzo ciepło przyjęty przez fanów instrumentalnej gitary.
To dość trudne pytanie. Powstawanie każdej płyty, to długi i psychicznie bardzo wyczerpujący proces, zwłaszcza wtedy, gdy chcesz nagrać coś bardzo dobrego. Kiedyś, w czasach powstawania Turbo i później, w trakcie jego istnienia, nie odczuwałem potrzeby, by nagrać coś solowego, bo Turbo było właśnie takim solowym projektem. Wprawdzie Andrzej Łysów grał bardzo dobre solówki, ale ja byłem tym głównym solistą i to mi wystarczało, żeby się wygrać. Myślę, że taka chęć przyszła pod koniec lat 80., kiedy usłyszałem pierwsze solowe dokonania Satrianiego, Vaia, Moore’a, Beckera, Friedmana i kilku innych. Gdybym nie miał Turbo, to pewnie firmowałbym nagrania swoim nazwiskiem, ale jak już wspomniałem, chyba jeszcze nie byłem na to gotowy. Na początku lat 90., ś.p. Tomek Dziubiński z Metal Mind, namawiał mnie do tego, żebym coś nagrał, ale nie chciałem wtedy z nim współpracować, a inne wytwórnie nie były zainteresowane muzyką instrumentalną. W latach 90. Turbo zawiesiło działalność, a ja zostałem producentem radiowych spotów reklamowych, pisałem i nagrywałem muzykę oraz teksty. Zamawiałem studio, lektorów i nagrywaliśmy te reklamy. Mało kto wie, że wyprodukowałem pierwsze spoty kawy Prima, Biedronki i wielu innych znaczących dzisiaj firm. I ta cząstkowa muzyka, bo spoty przeważnie miały po 15-30 sekund, posłużyła potem do rozbudowania jej do form normalnych utworów. Następnie te utwory znalazły się na mojej pierwszej płycie "Drzewa". Jestem bardzo zadowolony z tego krążka. Z całego świata miałem odzew, że ludzie są wręcz zachwyceni. Dostałem nawet z Kanady od jakiegoś fana maile, w których napisał, że ma przeszło 3 tysiące gitarowych płyt, a przy moich "Drzewach" płacze jak dziecko. Szkoda, że nie zachowałem tych maili. A z drugiej strony jestem ciekaw skąd miał tę płytę, bo przecież nikt nie chciał tego wydać. Wspólnie z Arturem Szałowskim, który był właścicielem studia w Pile, postanowiliśmy sami wydać ten materiał.
Przejdźmy więc do najważniejszej kwestii, twojej drugiej solowej płyty. Czy "Behind The Windows" jest jakąś odmianą w muzycznym sensie? Ilość muzyków, którzy wzięli udział w nagraniach świadczy o chęci poszerzenia muzycznego spektrum tego materiału. Opowiedz o historii tworzenia najnowszego CD.
Materiał jest inny, niż na "Drzewach", znacznie bardziej progresywny. Część kawałków powstała jeszcze około 2005 roku. Zawsze sięgam do starych zapasów i przesłuchuję je setki razy. Potem odkładam i biorę się za nowe, następnie znów do nich wracam i tak w kółko. Często utwory leżą po kilka lat bo nie wiem co robić z jakimiś fragmentami, aż tu nagle przychodzi strzał i jest. Tak było m.in. z utworem "Journey To The End". Miałem podstawowy riff i drugą część po nim, ale odłożyłem to na trzy lata, aż któregoś dnia poszło jak z płatka, natychmiast powstała brakująca część i wydaje mi się, że teraz jest idealnie. Na tę płytę zaprosiłem paru fantastycznych gości. Oprócz stałego składu, czyli Sławka Belaka na klawiszach, Arka Malinowskiego na basie, na bębnach zagrał sam Atma Anur. Facet, który bębnił na paru najważniejszych gitarowych płytach świata z Jasonem Beckerem i Marty Friedmanem, z Gregiem Howe i Richie Kotzenem. Oprócz wymienionych muzyków trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że na gitarze w dwóch utworach zagrał Neil Zaza, znakomity amerykański gitarzysta, z którym utrzymuję do dziś kontakt, po wspólnie zagranej trasie w 2011 roku. Neil okazał się wspaniałym facetem, bardzo ciepłym, przyjaznym i bez gwiazdorstwa muzykiem. Zagrał na płycie świetne dwie solówki w utworze "In Line To God". Kolejni goście to Grzesiek Skawiński, którego znam już 38 lat i zawsze uważałem go za świetnego gitarzystę, podobnie jak i Leszka Cichońskiego. Grzesiek zagrał salo w utworze "The Birth", a Leszek w "Behind The Windows". Z największą przyjemnością słucham ich gry, bo to wspaniali muzycy, którzy spokojnie mogą występować obok największych tego świata. Ponieważ chciałem nagrać troszkę inną płytę niż Drzewa, zaprosiłem do czterech utworów Jelonka na skrzypcach oraz saksofonistę Marcina Kajpera, do utworu "In Line to God". Nowością na płycie są także wokalizy w dwóch utworach. W pierwszym udzielała się moja córka, Martyna, z którą wiążę jeszcze inne plany, a w drugim Sławek Belak. No i jeszcze jeden smaczek, jeden z moich ulubionych utworów, "Confession By The Window", na którym zaskoczeniem może być dość spora część instrumentalna i wchodzący nagle ostry wokal znakomitego Rafała Piotrowskiego z Decapitated, a dalej, nieco łagodniejszy, Tomka Struszczyka. Jestem bardzo zadowolony z udziału tych wszystkich Artystów i bardzo im wszystkim dziękuję za wkład na tej płycie. Teraz czas na jej wydanie i intensywną promocję. Krążek będzie dostępny w fizycznej wersji w dobrych sklepach muzycznych i wysyłce pocztowej, natomiast w sieci znajdzie się w największych kanałach dystrybucji elektronicznej.
Płyta ukazuje się właśnie w tej chwili, więc powoli, twórczo, staje się już dla Ciebie historią. Co dalej planujesz?
Mam nowe wyzwania i oczekiwania od życia. Wiesz, jestem już w tzw. wieku poborowym i nie wiem, czy ktoś z góry nie będzie chciał mi zaproponować pracy gitarzysty i powołać do największej orkiestry świata, chociaż wolę być zdecydowanie tu i teraz. Tak więc chciałbym grać koncerty na całym świecie, nie tylko na bardzo trudnym i często bardzo niewdzięcznym dla polskich artystów rodzimym rynku. Chciałbym jeszcze parę krążków nagrać, nawet gdyby miały być używane jako podstawki do piwa (śmiech). Ja po prostu się nie nudzę, nie odcinam kuponów i nie zamierzam nigdy tego robić. Trzeba pracować, a moja praca, to całe moje życie. Oprócz mojej rodziny, moich dzieciaków, mojej partnerki Ilony, to najważniejsza część mojego istnienia. To będzie dla mnie bardzo pracowity rok, bo pojawia się płyta solowa i będziemy obchodzić 35-lecie istnienia Turbo. To bardzo znaczące dla mnie wydarzenie i bardzo dla mnie nobilitujące, bo pracować w swojej fabryce tyle lat i chcieć dalej, to znakomita sprawa. Koncerty Turbo są cały czas przygotowywane i trasa promująca "Behind The Windows" również. Chociaż ze względu na ilość pracy z Turbo nie będzie ich pewnie tak dużo.
W takim razie do zobaczenia na trasie!
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Ibanez JEM 777Y, Ibanez Les Paul Standard (1976), 2x Ibanez Stratocaster (1976), Ibanez AT100CL, Ibanez Premium RG970QMZ, Ibanez UV70P, Ibanez Destroyer DT520FM, Ibanez Artstar AF155, Ibanez ARZ307. Oprócz tego japońskie gitary Zenon Audition z 1961, model Krzysztof Klenczon (5 sztuk).
• Wzmacniacz: Marshall JVM100 z paczkami Ibanez THERMION 412, David Laboga 412 i David Laboga 212.
• Efekty: BOSS CH-1, Ibanez TS9, MXR-90EVH Phaser TC Electronic Flashback X4, DUNLOP JIMI HENDRIX Wah, tuner Korg Pitchblack, zasilacz do efektów Mark L.
• Akcesoria: struny GHS Boomers David Gilmour 0.10-0.50, kable Monster.
Michał Kubicki