O bielskiej Moanaa przez blisko cztery lata było cicho. W tym czasie w bólach zrodził się debiutancki album zespołu zatytułowany "Descent".
O tym, dlaczego trwało to tak długo, czym obecnie jest zespół oraz czy saksofon jest potrzebny w metalu opowiadał nam mózg zespołu, obsługujący klasyczne sześć strun Łukasz Kursa. Podobno chce zostać zawodowym muzykiem. Mając w zanadrzu taki materiał - może mu się udać.
Grzegorz "Chain" Pindor
Z premierą nowych dźwięków czekaliście aż K-vass skończy prace nad grami komputerowymi, czy kolektywnie zadecydowaliście, że jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy? (śmiech)
Gry nie miały z tym nic wspólnego (śmiech) - Kwas dołączył do zespołu jako pełnoprawny członek miesiąc przed premierą "Descent". Sama płyta byłaby dużo wcześniej, gdyby nie sytuacja, w której niezależnie od nas, straciliśmy połowę nagranych już śladów na prawie półtorej roku... W skrócie - "ktoś" się tam z "kimś" o "coś" pokłócił i skończyło się sprawą w sądzie o przywłaszczenie mienia. Musieliśmy cierpliwie czekać, aż sprawa się zakończy, albo drugi raz bulić i nagrywać wszystko od nowa. Stanęło na opcji numer jeden.
Sytuacja niemal jak w mainstreamowych zespołach. Kolejne podejście do realizacji "Descent" odbyło się w kilku etapach i różnych lokacjach. Za sferę producencką odpowiada Marcin Piekło ze Studia Heaven Sound, a ślady rejestrowaliście w pieleszach jedynego "mocnego" bielskiego klubu i w studiu o swojskiej nazwie Old Potato. Za każdym razem realizatorem była inna osoba, ale ostateczny kształt nadał Marcin. Dlaczego akurat to miejsce i ta osoba?
Próbki miksu robiły nam ze cztery różne osoby i Marcin wciągnął pozostałych nosem (śmiech). To jak wykręcił sound było po prostu najbliższe temu, co miałem w głowie. Płyta jest dosyć "czysta" jak na tę stylistykę, ale jakoś nigdy nie widziałem naszej muzyki w bardziej surowej, sludge’owej oprawie. No i koniec końców, płyta brzmi tak jak chciałem (śmiech).
Ciągle mówisz tylko o sobie. (śmiech) Masz decydując głos w takich sprawach?
No, taki już ze mnie dupek, że umiem mówić tylko o sobie (śmiech). Nie, nie mam przecież nic przeciwko temu jak reszta się angażuje, ale przez tą całą obsuwę straciliśmy dość mocno rozpęd i ogarnianie realizatora, siedzenie z nim godzinami, pieszczenie materiału było tylko na mojej głowie - chyba dlatego, że to był moment, kiedy jeszcze tylko mi na tym zależało. Reszta potrzebowała bodźca żeby wrócić na właściwe tory - jak miks i master był gotowy, wróciło wsparcie/zaangażowanie ze strony reszty chłopaków.
A wróciło bo wszystko było już gotowe? To rezultat tych niesnasek, o których mówiłeś wcześniej?
No tak. Uwierz, że powrót do piwnicy na półtorej roku potrafi ludzi wyhamować. Zaangażowanie wróciło, bo pojawił się jakiś ruch, coś drgnęło. Poza tym, trzeba było ogarnąć artwork, Bandcamp, drukarnię, tłocznię itd., a ja w tym temacie leżę i kwiczę. "Chłopaki" nadeszli z pomocą i koniec końców urodziliśmy naszego długograja (śmiech).
Artwork mocno koresponduje z zawartością krążka. I choć nijak mi nie pasuje do "sludge", to jest wystarczająco mroczny i frapujący. Jak mamy interpretować ten obrazek? Stoi za nim jakaś konkretna koncepcja?
Koncepcji nie ma, zostawiamy wolność interpretacji po stronie słuchacza. Nam chodziło właśnie o to, o czym wspomniałeś - żeby artwork odzwierciedlał zawartość, dawał ludziom pomysł na to, czego się spodziewać po włożeniu płyty do odtwarzacza. Okładka jest mroczna, frapująca ale ja też widzę sporo ukrytego piękna w tych pozornie "niechlujnych" pociągnięciach i chlapnięciach pędzla. Poza tym, jestem fanem prac Łukasza Trzcińskiego od dobrych dziesięciu lat i zajebiście mnie ucieszył fakt, że użyczył nam swojego obrazu.
Najważniejszy element, o którym jeszcze nie rozmawialiśmy to brzmienie. Udało się Wam zachować dobry balans między ciepłym, dość przestrzennym soundem a masownością post-metalu.
Na część ostatecznego brzmienia na pewno wpłynęło to, jak nagrywaliśmy ślady. Bębny i gitary rytmiczne nagrywaliśmy w RudeBoy Clubie - po kątach stały mikrofony kierunkowe i zgarniały wszystko, co się działo na tej niemałej sali. Ale tak naprawdę najwięcej zawdzięczamy właśnie Marcinowi, który w studio porobił swoje "czary" i płyta zażarła (śmiech). Z miksami się nie śpieszyliśmy - wolałem przeciągnąć wydanie (przy takiej obsuwie, miesiąc w tę czy tamtą stronę nic nie zmieniał), ale materiał dopieścić. Marcin też jest zresztą mocno zapracowanym gościem, więc spotykaliśmy się raz, może dwa razy w tygodniu i siedzieliśmy nad danym kawałkiem. Dzięki temu miałem kupę czasu na odsłuchanie materiału między sesjami i poprawienie go na następnej.
A nie kusiło Cię by bardziej poeksperymentować? Nie wciskać saksofonu jak wszyscy, ale materiał odpowiednio udziwnić? No chyba, że za "popuszczenie wodzy" uznamy to, co dzieje się z wokalami…
90% materiału było gotowe dobre cztery lata temu. Przez cały ten czas, graliśmy te kawałki w taki właśnie sposób i nie widziało nam się tu za bardzo kombinować - tak te utwory po prostu miały wyglądać. Natomiast w czasie naszego "piwnicznego przestoju" udało mi się skomponować większość materiału na kolejnego długograja - aktualnie kawałki ogrywamy i aranżujemy. Na pewno będzie więcej "odchyłów" na kolejnym LP, ale też nie chcemy pójść w jakąś awangardę. W saksofon raczej nie pójdziemy. Do czasu wydania temat pewnie zostanie zupełnie wyeksploatowany w kręgach post-sludge i dostaniemy po łbach od krytyków za "zrzynanie" (śmiech).
A podoba Ci się saks w metalu?
Bardzo podoba mi się w Merkabah, ale nie wiem, czy można ich zaliczyć do metalu. Wstawki w Blindead też są jak na moje odczucia bardzo na miejscu. Ogólnie lubię saksofon, za gnoja chciałem się nawet uczyć na nim grać ale jakoś mi przeszło (śmiech). Uwielbiam Morphine i ten przepotężnie brzmiący baryton, często słucham Bohrenów... Ale tak jak teraz wyliczam sobie w głowie, to chyba nie za specjalnie lubię, jak to określiłeś, "saks w metalu" (śmiech).
Ubiegły rok obfitował w takie cuda jak właśnie sola na saksofonie tu i tam. Od grindu i death metalu (w tym również na naszym podwórku) przez djent i prog metal. Można uznać, że czymś jednak da się jeszcze zaskoczyć. A czym w przyszłości zaskoczy Moanaa?
Właśnie, nie do końca czaję, kiedy z saksofonu zrobiła się hiszpańska inkwizycja, której nikt się nie spodziewa (śmiech). Czy takie zaskoczenia aż tak bardzo podnoszą "wartość muzyczną" danej płyty? Myślę na głos teraz. Ok, często jest to fajny "smaczek", ale często miałem też wrażenie, że kapele wciskają tę "konewkę" tylko po to, żeby właśnie móc później powiedzieć "jesteśmy nieprzewidywalni". Nie wiem, czy jesteśmy bandem, który chce zaskakiwać takimi rzeczami. Wolałbym, żeby nasi słuchacze raczej zostali wciągnięci w naszą muzykę, żeby ich pochłaniała. Powtórzę się z jedną myślą z innego wywiadu - dla mnie zawsze najważniejsze jest w naszej muzyce zachowanie spójności kompozycji, zbudowanie napięcia i klimatu - bo to są właśnie elementy wzbudzające emocje. Oczywiście nie zamierzmy też wydać "Descent II" - w nowym materiale bawimy się sporo rytmem (ale nie w djentową stronę), samym brzmieniem gitar, efektami no i oczywiście wyżej wspomnianą kompozycją, strukturą utworów. Z drugiej strony, nikt nie powiedział, że nie pojawi się na ten przykład wiolonczela.
Jest szansa, że przy odpowiedniej determinacji jaka cechuje np. Obscure Sphinx, uda się Wam wyjść z naszego grajdołka i pokazać się z tym materiałem poza Polską. Przypilnujesz chłopaków? (śmiech)
Ja nie widzę innej opcji. Nawet dokładnie wiem, w którym momencie stwierdziłem, że albo będę grał wszędzie, albo zdechnę próbując. To było jak jechałem rano na zbiórkę przed trasą z Blindead przez Bielsko i widziałem paru kumpli/znajomych sterczących na przystankach i czekających na busa na pierwszą zmianę... Decyzja podjęła się w mojej głowie sama.
Grzegorz "Chain" Pindor