Z synami: Fiszem (lub jak kto woli Bartkiem - bas, śpiew, teksty) i Emade (lub jak kto woli Piotrkiem - perkusja, produkcja nagrań) z pewnością pogrywał sobie w domowym zaciszu już całe lata temu.
Każdy z nich jest bardzo interesującą postacią na polskiej scenie. Po okresie osobnych projektów, panowie postanowili również wspólnie muzykować publicznie. W 2008 r. wydali pierwszy zaskakujący album "Męska muzyka", w ubiegłym roku kolejny - "Matka, syn, bóg". Z pewnością te słowa - klucze mają dla każdego słuchacza wyjątkowe znaczenie. Spotkałem się z ojcem rodziny, żeby porozmawiać o intrygującym graniu z potomkami.
Krzysztof Kowalewicz
zdjęcia: Patryk Słotwiński (www.patart.pl)
Kiedy nadchodzi moment na nagranie kolejnej rodzinnej płyty? Widzę to tak: głowa rodziny siedząc z synami przy stole klaszcze w dłonie i mówi: "Panowie nadszedł czas na następny album". Czy tak?
W naszym wspólnym muzykowaniu trudno jest wskazać jakiś wyraźny moment, zdarzenie, które jest zaczynem do nowego materiału. Każdy z nas jest mocno zajętym muzykiem. Ma swoje plany, zobowiązania. Oczywiście z upływem czasu od pierwszej wspólnej płyty, w każdym z nas narastało poczucie, że warto byłoby znów coś zrobić razem. Tym bardziej, że ta pierwsza płyta nie była albumem do końca zespołowym. Po tych latach wspólnego grania nasze relacje muzyczno-sceniczne jeszcze bardziej się zacieśniły, staliśmy się faktycznym zespołem. Dlatego fajnie byłoby znów zaistnieć w studiu. Menadżerowie poukładali jakoś te nasze plany, żeby wygospodarować czas na nagrania i jest płyta.
Jak dzisiaj patrzysz na "Męską muzykę"?
Początkowo miała to być moja kolejna solowa płyta. Chciałem, żeby Emade ją wyprodukował, a Fisz coś tam zagrał, pomógł przy okładce. W trakcie nagrywania pojawiła się ochota na wspólne granie. Zakiełkowała myśl o zespole. Na pewno tamten materiał do dziś się nie zestarzał, te utwory przez pięć lat były w obiegu koncertowym. Są dla nas nadal żywe i ważne. Natomiast nowa płyta ma zupełnie inny ciężar, w inny sposób opisuje rzeczywistość. Na koncertach nie łączymy tych płyt. Gramy najnowszą i dodajemy do tego aneks w postaci krótkiej wiązanki z pierwszej.
Prace nad płytą zaczynacie od razu od komponowania, czy najpierw jest jakieś zebranie koncepcyjne?
Zaczynamy od luźnych rozmów. Spotykamy się we trzech i myślimy, w jakim kierunku miałaby pójść nowa płyta. W tym naszym rodzinnym trójkącie każdy specjalizuje się w czymś innym. Mnie przypada głównie funkcja kompozytora. Przygotowuję demówki kilkunastu do kilkudziesięciu utworów, z których wybieramy to, na czym się chcemy skoncentrować. Potem Fisz pisze do tego teksty. No, a Emade zastanawia się jak to wszystko poaranżować, gdzie nagrywać.
Nie myślałem, że czeka mnie spotkanie z country, bluesem i rhythm and bluesem. Przepraszam za słowo - starszy przekonał młodszych do takiej koncepcji?
Wszyscy słuchamy dużo różnorodnej muzyki. Zauważyliśmy, że granie zatoczyło pewne historyczne koło. Obecnie muzyka źródłowa znów dochodzi mocno do głosu. Miliony ludzi zasłuchują się w nagraniach z lat 50., 60. starając się zbliżyć brzmieniem, ale przede wszystkim emocjami do tego archetypu. Nas dopadła tęsknota za właśnie takim prawdziwym graniem, która drzemie w każdym muzyku. Niestety ostatnie lata w Polsce temu nie sprzyjały. Niewielu artystów podejmowało podobne wysiłki.
Na nowej płycie króluje transowe, mocno zrytmizowane granie, w zasadzie pozbawione solówek i chwytliwych melodii.
Pracując nad tą płytą koncentrowaliśmy się przede wszystkim nad brzmieniem całości uzyskanym dzięki bardzo precyzyjnemu doborowi instrumentów. Zdecydowaliśmy się na dość archaiczne podejścia do grania. Nie było żadnego sztucznego równania utworów. Wszystko, z wyjątkiem wokali, nagraliśmy "na setkę". Chodziło nam przede wszystkim o wyróżnienie komunikatu tekstowego, który niesie ten album. Ostateczny efekt nie został ściśle założony na początku pracy nad płytą. Tak wyszło w trakcie. W muzyce spekulacje raczej nie są pożądane. Im szybciej wyłączy się intelekt podczas grania, tym lepiej dla samej muzyki.
Jak dla mnie wyżyłeś się gitarowo w "Ile jeszcze życia".
No może. Czy ja wiem? Lubię grać mało, ale przekonująco. Chcę, żeby każdy dźwięk, który słychać, miał jakieś znaczenie, a wcale ich nie musi być dużo. Jeżeli się dobrze wsłuchać, to w zasadzie w każdym utworze jest jakiś drobiazg, który jest mój do końca.
"Weź mnie nad rzekę synu, połóż mnie na wznak"... Kiedy przeczytałeś tekst syna "Ojciec" to, co pomyślałeś?
Że to bardzo dobry tekst z wyrazistą narracją, ciekawie opowiedziana historia. Kiedy poznałem wszystkie pozostałe teksty okazało się, że powalają swoją urodą, szczerością. Dlatego Fisz w zupełnie naturalny sposób przejął piecze nad ideą całej płyty, tego o czym ma być. Każdy z tych tekstów w jakiś sposób odnoszę do siebie, każdy z nich w jakimś stopniu opowiada o nas, mimo dość uniwersalnego tytułu płyty.
Fisz ma dzisiaj 36 lat. Ty w tym wieku miałeś już nagrane dwie pierwsze płyty z Voo Voo. Byłeś taki sam, jak syn dzisiaj?
Oczywiście znajduję dużo wspólnych cech, ale nie analizuję tego specjalnie. Wydaje mi się zupełnie naturalne, że moi synowie są do mnie podobni w zachowaniach, postawie życiowej. Na pewno różniło nas podejście do muzyki. Wyobrażałem sobie, że jestem w stanie wymyślić zupełnie nową muzykę. Wręcz prowokacyjnie unikałem skal bluesowych. W końcu okazało się, że trzeba po prostu znaleźć swój sposób opowiadania, własny język, a wtedy można zagrać wszystko i odnaleźć się w każdym gatunku. Przymus wymyślania na siłę ciągle czegoś nowego z czasem zaczyna nudzić. Muzyka nie musi być wynalazcza, tylko przekazywać emocje w utworach. W związku z tym, jaką formę ona przybierze jest kompletnie bez znaczenia.
Dużo śpiewacie o przemijaniu. "Czy jestem już w grobie, czy mi się to śni" - często stawiasz sobie to pytanie?
Z wiekiem człowieka interesują tylko te najważniejsze rzeczy: przemijanie związane ze śmiercią, bóg i miłość. Wszystkie pozostałe tematy są kompletnie bez znaczenia. Sprawa przemijania i śmierci przewija się w mojej twórczości od samego początku. Dobrze jest mieć taką świadomość. Ostatnie lata to odejście dwóch ważnych dla zespołu Voo Voo ludzi: menadżera Mikra Olszówki i perkusisty Piotra "Stopy" Żyżelewicza. Wielu moich znajomych odeszło i odchodzi wciąż. Cóż. Trzeba było się z tym oswoić.
Pamiętasz jeszcze książkę "Jak Hania na gitarze grać się nauczyła" Józefa Powroźniaka?
Od niej zaczynałem swoją naukę gry na gitarze. Powroźniak napisał fantastyczny podręcznik. Czuło się, że uwielbia gitarę i potrafił o tym świetnie pisać. Książka przedstawiała absolutne podstawy, była bardzo prosta, ale po jej przerobieniu dużo wiedziało się o instrumencie. Dzięki niej np. nauczyłem się zapisu nutowego. Później jeszcze z podręczników pomocny był mi Sośnickiego o harmonii. To już bardziej wyrafinowana literatura. Poza tym dużo grywałem z nut różnych transkrypcji, zwłaszcza Bacha, nie przepadałem za rockowymi kompozycjami. Nie brałem żadnych lekcji gry na instrumencie. Miałem to szczęście, że moimi nauczycielami byli sami mistrzowie, od Michała Urbaniaka poczynając.
Do której z gitar masz szczególny sentyment?
Mam Gibsona Les Paul Goldtop Tadeusza Nalepy, na którym nagrał m.in. legendarny "Blues". Tadek dał ją Darkowi Kozakiewiczowi, a ten sprzedał ją mnie. Od czasu sesji "I Ching" to mój podstawowy instrument. Ma jednak bardzo wrażliwe przystawki. Dlatego w niesprzyjających warunkach scenicznych bardzo brumi. Używam go na koncertach tylko przy specjalnych okazjach. Ostatnie płyty Voo Voo zagrałem głównie na nim wymiennie z Gibsonem Les Paul Custom.
A na czym zagrałeś na najnowszej płycie?
W graniu z synami jestem głównym odpowiedzialnym za melodyzowanie, bo to zdecydowanie gitarowy zespół. W Voo Voo dużo melodyjnej przestrzeni wypełnia saksofon. Natomiast w rodzinnym graniu muszę w utwory powkładać więcej gitar, bardziej starannie popracować nad ich charakterem. W Voo Voo korzystam przede wszystkim z Gibsonów, głównie o brudnym brzmieniu. Tutaj potrzebowałem bardziej klarownych gitar. Podstawową był Fender Telecaster 1976 rok z wymienionym pickupem przy gryfie i Gibson Firebird non-reverse o bardzo specyficznym brzmieniu. Do tego część rzeczy nagrałem na Gibsonie L-50 to taki model przejściówka z końca lat 40. To bardzo delikatna gitara. Używam jej w zasadzie tylko do nagrań studyjnych. Mam ją od pięciu lat. Zagrałem też na gitarze rezofonicznej Hofnera. To część mojego zbioru kilkunastu gitar, w zasadzie wystarczającego moim potrzebom. Mam z czego wybierać. Lubię stare instrumenty. One były inaczej robione. Jestem skłonny uwierzyć, że dzisiejsze drzewa nie są takie same - z powodu postępu cywilizacyjnego drewno ma inny charakter niż w latach 50. Nigdy nie pożyczam instrumentów. Zanim zagram, to muszę gitarę troszkę "rozchodzić" tak jak buty. Nie umiałbym zagrać satysfakcjonująco na czyimś instrumencie. To zupełnie inaczej niż z piecami. Na potrzeby najnowszej płyty pożyczyłem kilka fajnych rzeczy. Staraliśmy się grać na piecach jednogłośnikowych o małej mocy. One inaczej pracują. Trzeba je rozkręcić na pełną wydajność, a wtedy dostają charakterystycznego grunge’u.
Krzysztof Kowalewicz
zdjęcia: Patryk Słotwiński (www.patart.pl)