25 lat temu zespół Extreme wziął szturmem listy przebojów na całym świecie, a Nuno Bettencourt został okrzyknięty jednym z największych objawień rockowej gitary od czasów Eddie Van Halena.
Chłopaki z Bostonu nadali mocnemu, hardrockowemu graniu funkowego charakteru, ale nie stronili też od lirycznych, okraszonych klawiszowymi podkładami ballad, z których największym hitem okazał się "More Than Words", numer 1 na liście Billboard Hot 100 w 1991 roku. Nuno z każdą płytą potwierdzał swój wielki gitarowy talent. Po fali grunge’u, która zmyła glam metalowe zespoły, nastąpił czas zawieszania i ponownego wznawiania działalności. Ku rozpaczy wielu wiernych fanów Nuno został ponownie wyniesiony na piedestał przez mega gwiazdę pop, Rihannę, z którą trzykrotnie ruszał w światowe tournée. I kiedy już wszyscy zdali się postawić na nim krzyżyk, zdecydował się na powrót z pozostałymi członkami Extreme. Trasa "Pornograffitti" po Europie i USA okazała się olbrzymim sukcesem, wyprzedając po 1.500 - 2.000 biletów. Po koncercie w Lizbonie na początku lipca, który zgromadził znacznie ponad tysiąc fanów, umówiliśmy się z Nuno na kontakt i dłuższą rozmowę.
Michał Kubicki
Na początek wielkie gratulacje z okazji tak wspaniałego powrotu do Europy z trasą "Pornograffitti". Widziałem Wasz gig w Lizbonie i muszę powiedzieć, że było to jedno z najprzedniejszych rockowych doświadczeń.
Dzięki, rzeczywiście, ten tour był zdecydowanie wielkim sukcesem i cieszymy się, że nasi fani dopisali na całej trasie. Faktycznie, mieliśmy kilka wyprzedanych koncertów a w wielu przypadkach widownia dochodziła do dwóch tysięcy, co w dzisiejszych czasach jest niezwykłe. W Wielkiej Brytanii organizatorzy musieli kilka razy zmieniać miejsca koncertów, bo sprzedaż szybko przekraczała możliwą do pomieszczenia ilość ludzi. To bardzo miłe uczucie widzieć, że po tylu latach nieobecności w Europie nasza baza fanów wciąż jest tak duża. Stanowi to też dla nas mocniejszy impuls do pracy nad nowym materiałem.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Extreme, gdzieś około 1990, uderzyło mnie nowe, świeże podejście do rockowej gry na gitarze. Byłeś zupełnie inny w swojej technice od całego stada znanych shredderów. Nie tylko przez riffy oparte na funku, ale i przez frazowanie oraz solówki. Czy to było intuicyjne, czy też tak sobie zaplanowałeś, że zrobisz coś zupełnie innego, nowego?
Wydaje mi się, że mój styl gry rozwijał się dzięki rytmicznemu przyciąganiu. Pewnie brało się to w jakiejś mierze z mojej wcześniejszej gry na perkusji. Rytm zawsze jakoś siedział mi głowie. Słuchałem tych samych zespołów co moi kumple, ale mnie pociągał puls, ta bardziej funkowa strona tychże bandów, czy gitarzystów. Mimo tego, że uwielbiałem Van Halen, Led Zeppelin i Queen, to ja w nich najbardziej ceniłem właśnie ten funk. Podobnie było w przypadku Aerosmith. Nie wiem, może to się bierze także z tego, że jestem Portugalczykiem z pochodzenia. Naprawdę nie wiem, może chodziło mi o takie bardziej perkusyjne podejście do gry na gitarze? To pragnienie było gdzieś we mnie wbudowane, zamontowane już wcześniej.
Mówiąc o rozwoju twojego stylu nie mogę nie zapytać o najwcześniejsze inspiracje.
Najwcześniejsze? Niech pomyślę, hmmm… Na pierwszym miejscu wskazałbym na album Aerosmith "Get Your Wings". I znów, to był groove, jaki można znaleźć na tym albumie. Podobało mi się to, że riffy były właśnie bardziej funky. Dalej, oczywiście wszystko Led Zeppelin, Zep 1 (Led Zeppelin I), Jimmy Page. I jak wcześniej powiedziałem, to nawet nie była kwestia gitarzystów, którzy mnie pociągali swoją grą, ale raczej brzmienie całych zespołów. Jak można kochać takich gości, jak Brian May, Eddie Van Halen, czy Joe Perry i jednocześnie nie wielbić ich zespołów, tych melodii? Ale jeśli idzie już bardzo konkretnie o gitarzystów, to dla mnie ważne były riffy, ten funk, o którym cały czas mówię. Muszę także wspomnieć o wpływie, jaki wywarł na mnie Al di Meola. I znów, było tak dlatego, że miał w swojej grze coś niezwykle perkusyjnego, rytmicznego. To właśnie było to.
Jesteś także uzdolnionym klawiszowcem. Jak ważna dla ciebie była i jest muzyka klasyczna?
Muzyka klasyczna miała na mnie bardzo wielki wpływ i dalej tak jest. Zawsze określam ją jako prapoczątek wszystkiego, swoista biblia całej muzyki, melodycznie, technicznie. Nawet proste piękno melodii, bez wątpienia, ma swój początek w muzyce klasycznej. Nawet Beatlesi, Led Zeppelin, jestem pewien, że wszyscy ci goście słuchali wtedy muzyki klasycznej. Co do mojej gry na klawiszach, to muszę powiedzieć, że nie jestem żadnym klawiszowcem, czy pianistą, absolutnie żadnym. Nie mogę się nazwać ani jednym, ani drugim. Co najwyżej podgrywam sobie nieco na pianinie na tyle, żeby wystarczyło to do pisania, komponowania muzyki. Budowania struktury utworu. Ale w żadnym wypadku nie jestem klawiszowcem. To by było obraźliwe dla całej masy bardzo dobrych pianistów i klawiszowców, z którymi grywam lub grywałem w przeszłości.
W tym roku minęło 25 lat od waszego oficjalnego debiutu, “Extreme". Jak wspominasz czasy nagrywania tego albumu?
Praca nad pierwszym albumem Extreme była niezwykle ekscytująca, ale stała się także największym koszmarem, jaki się nam, czy też mnie kiedykolwiek przytrafił. Byliśmy tak przyzwyczajeni do robienia wszystkiego samemu i to wszystko, co sami zrobiliśmy zawsze kochaliśmy. Więc myśleliśmy, że wzięcie znanego producenta uzupełni to, czego myśmy do tej pory nie potrafili, i będzie już niesamowicie i magicznie. Producent, z którym pracowaliśmy nad pierwszym albumem, Reinhold Mack, to był facet, którego uwielbialiśmy za to, co zrobił z Queen. Jednak efekt pracy w studio na początku nie przypadł nam do gustu. Mack był świetnym producentem, ale współpraca, relacja między zespołem a producentem musi być jak małżeństwo, musi być w tym chemia i wzajemne poświęcenie. W tym przypadku tak nie było. Wszystkie albumy Queen, jakie Reinhold wyprodukował były fantastyczne, ale my po prostu nie byliśmy kompatybilni. I to była dla nas bardzo stresująca lekcja życia.
Chciałbym wrócić do tegorocznej trasy “Pornograffitti". Widziałem, że mieliście wiele wyprzedanych koncertów. Klub w Lizbonie też był pełny. Jak wyglądały wasze przygotowania? Graliście kilka pojedynczych koncertów na przestrzeni ostatnich 5-6 lat, ale, jeśli się nie mylę, to była to wasza pierwsza dłuższa trasa przynajmniej od dekady.
Przygotowania do trasy "Pornograffitti" można właściwie porównać do prób coverbandu. Jest tam kilka kawałków, które grywaliśmy przez te wszystkie lata, ale w rzeczywistości musiałem sobie puszczać kawałki i uczyć się własnego sposobu gry sprzed lat. Zupełnie jakbym był w jakimś Extreme Tribute Band, bo nie pamiętałem całości tego materiału. Poza tym, w tamtym czasie, kiedy komponowana była muzyka na "Pornograffitti" byłem w zupełnie innym stanie umysłu. Utwory odzwierciedlały wszystko, co się wtedy działo w mojej głowie. I teraz powrót do tego materiału, miejscami łatwiejszego, gdzie indziej trudniejszego do zagrania, był bardzo fajnym przeżywaniem na nowo tamtych sytuacji. Z czysto psychologicznego punktu widzenia to też ciekawe zjawisko. No i ponowne nauczenie się tych kawałków, to też fajna sprawa, bo dobrze jest je sobie odświeżyć i od nowa zapamiętać.
Prawie cztery lata temu rozmawialiśmy o kondycji rocka i zapytałem wtedy, czy uważasz, że rock umarł. Widząc to całe zamieszanie po wypowiedzi Gene Simmonsa i zupełny kontrast w postaci waszej wielkiej trasy, co byś odpowiedział dzisiaj?
Posłuchaj, rock’n’roll nie może umrzeć, najzwyczajniej w świecie nie ma takiej możliwości i tyle. Żyje i ma się dobrze, na różne sposoby. Jeśli zaś idzie o przemysł muzyczny i wszystko, co się w nim aktualnie dzieje, to już inna sprawa. Cały ten biznes po trosze porzucił ten rodzaj muzyki. Koncentruje się bardziej na popie, hip hopie i temu podobnych stylach, które po prostu generują sporo więcej kasy. Ale czuję gdzieś podświadomie, mam to z tyłu głowy, że nadchodzi jakaś zmiana, że będzie jakiś przełom, przejście w nowy wymiar. Że pojawią się nowe wytwórnie, nowi goście, którzy będą szukać nowych, młodych i utalentowanych artystów rockowych. Nie mówię tu o gitarzystach, ale o nowych zespołach, które będą w stanie na masową skalę oddziaływać na ludzi. Nie mogę się już tego doczekać i mam wielką nadzieję być częścią tego nowego otwarcia. Byłoby bardzo fajnie zobaczyć powracającą falę rock’n’rolla.
W ciągu ostatnich dekad wiele się zmieniło. Mamy dobrodziejstwa technologii, dostępność wszystkiego na YouTube, ale i nielegalne ściąganie muzyki. Z czysto kreatywnego punktu widzenia i z punktu widzenia muzyka i kompozytora - myślisz, że te wyzwania, którym stawiałeś czoło 20 lat temu pozostają ciągle aktualne, czy może teraz wygląda to inaczej?
Cóż, jest inny problem jeśli chodzi o rozwój technologii czy internet. Kiedy jesteś dzieciakiem i wychowujesz się w małym mieście, jak ja, dawno temu gdzieś pośrodku Massachusetts, nie masz dostępu do zbyt wielu rzeczy. Musisz mieć wyobraźnię, emocjonalną i muzyczną, by stawać się lepszym muzykiem czy kompozytorem. Marzysz o tym, jak to byłoby stać na scenie, lub wyobrażasz sobie rozmowę z Eddiem Van Halenem czy Jimmy Pagem. Teraz masz to wszystko na wyciągnięcie ręki po naciśnięciu klawisza komputera. Możesz przenieść się na stadion i zobaczyć koncert na YouTube dziesięć sekund po tym, jak obejrzałeś prawdziwy występ. Cała ta magia zniknęła. Jeśli czekasz na zespół, który przyjedzie do twojego miasta, i jesteś w Teksasie a oni w Europie, to do czasu zanim tam się pojawią możesz obejrzeć kilkadziesiąt razy kiepskie wersje tych koncertów, kręcone przez ludzi telefonami. Nie zrozum mnie źle, to teraz normalne, ale to wszystko pozbawia muzykę całej aury tajemniczości. Aż do punktu w którym ludzie mówią, "Po co mam wychodzić z domu żeby obejrzeć koncert? Zobaczę to na YouTube." Lub, "Po co mam wychodzić i grać w klubie, kiedy mogę nauczyć się grać na gitarze przez internet?" To jest to niebezpieczeństwo. Myślę, że ludzie stają się przez to coraz bardziej leniwi, siedząc przed komputerem i mając tysiące rzeczy do oglądania i słuchania, których my nie mieliśmy w tamtych czasach.
Czy jako gitarzysta widzisz jakieś fundamentalne czy istotne zmiany w tym zawodzie od czasów kiedy dorastałeś? Czy myślisz, że teraz przed gitarzystami stawiane są większe wymagania jeśli chodzi o technikę i umiejętności?
Wydaje mi się, że te rzeczy są również potrzebne. Myślę jednak, że granie na gitarze poszło w złą stronę na początku lat 90. Posunęło się to moim zdaniem za daleko. Było mnóstwo zespołów ze wspaniałymi muzykami, piszących znakomite utwory. Gitarzysta zaczął być kimś wyjątkowym chcąc wyrazić się też w ten sposób, a całość zaczęła przypominać igrzyska olimpijskie, w których gitarzysta stał się kimś ważniejszym niż cały zespół. Nie miało to duszy, chodziło o to jak szybko możesz zagrać lub jaką techniką dysponujesz, ale przestało mieć to cokolwiek wspólnego z muzyką. Cała sztuka w tym, aby wyważyć odpowiednio techniczną stronę i grać to, co jest właściwe dla utworu. Jeśli jest to zwariowany numer i możesz zagrać wspaniałe solo - super. Jeśli jest to spokojna piosenka i zagrasz coś pięknego - znakomicie. Najważniejszą rzeczą o jakiej gitarzyści powinni pamiętać jest to, że powinni grać to co jest właściwe. Nie po to żeby się pokazać i zaimponować innym, ponieważ takie rzeczy są bardzo złe dla gitary. Stało się to bardzo niemile widziane w latach 90., nie mogłeś nawet zagrać solówki w utworze.
Przejdźmy do rozmowy o ludziach. Paul Geary, wasz pierwszy bębniarz, dziesięć lat temu został zastąpiony przez Kevina Figueiredo. Jak zmieniła się przez to wasza muzyka, jej aranżacje?
Kevin w jakimś muzycznym sensie jest podobny do Paula. Obaj wywodzą się z tej samej szkoły rockowego bębnienia a la John Bonham. Paul jest, czy był pod tym względem bardziej wyluzowany, ma jakieś takie gładsze podejście do groove’u, a Kevin jest bardziej agresywny w swoim stylu. Obaj doskonale do siebie pasują, są kompatybilni. Nowe kawałki, nad którymi pracowaliśmy z Kevinem są moimi ulubionymi, nie tylko z uwagi na niego, ale bardziej ogólnie, z uwagi na to, gdzie się teraz wszyscy znajdujemy w sensie muzycznym. Z Paulem zaś mamy cały czas bliski kontakt, wciąż się bardzo lubimy i pracujemy nad różnymi muzycznymi projektami. Jak na razie Kevin nagrał z nami jeden album, "Saudades De Rock", więc nie mogę się doczekać, żebyście byli w stanie jak najwcześniej posłuchać jego roboty w naszym nowym materiale. Co zaś się tyczy jego interpretacji naszych starych kawałków, to pewnie zauważyłeś w trakcie naszego występu w Portugalii, że pcha całość mocno do przodu. Wygląda to trochę jak Extreme na sterydach (śmiech). Taka bębniarska lokomotywa.
Od kilku lat chodzą nieustanne plotki o nowym albumie Extreme. A jak wygląda rzeczywistość?
W tym momencie szykujemy się w LA do komponowania i nagrywania, co powinno się zacząć około 17 października. Jesteśmy tym wszystkim oczywiście mocno podekscytowani, ale nie pytaj mnie o koncepcję całości, bo kiedy nagrywamy, jako Extreme, nigdy nie wiadomo, na czym się skończy. To jest po prostu gra na totalny żywioł. Jedno jest pewne, że nie możemy się już tego doczekać i wejść do studia, by w 2015 album znalazł się rzeczywiście na rynku.
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy w Łodzi, było to w trakcie trasy z Rihanną, a show był wyśmienity. Nie jest to precedensowa sprawa, kiedy gwiazda rocka występuję z popową artystką. Powiedz coś o tej współpracy.
Współpraca z tak wielką gwiazdą jest dla mnie wielkim wyróżnieniem, wiesz, 45-letni gość z dwudziestokilkulatką na scenie. Także trasy z Rihanną zawsze są niezwykłym doświadczeniem. Zawsze otwierają mi oczy i umysł na różne aspekty muzyki, nowych, nieznanych mi do tej pory kultur. Nigdy w życiu nie byłem częścią tak wielkiej machiny w sensie wykonawczym, czy wielkości samej trasy. Z takiej współpracy zawsze można się nauczyć czegoś nowego, czerpać inspiracje. Poza tym pozwala ci to być na bieżąco z nowymi rzeczami, mieć świeże spojrzenie na muzykę. A muszę powiedzieć, że muzycy, z którymi gram na trasach z Rihanną są niesamowici, to niezwykle utalentowani instrumentaliści, mocno zajęci także po zakończeniu trasy. Byłoby fajnie móc zrobić z nimi coś freestylowego, fusionowego, bo są po prostu doskonali. Może niebawem się to uda, bardzo bym tego chciał. Jakaś mała traska…
Swego czasu Marty Friedman powiedział mi, że nie słucha już w ogóle heavy metalu, instrumentalnej rockowej gitary oraz że jego aktualną inspiracją jest pop. Czy pop ma także wpływ na twoją twórczość?
Osobiście nie przechodzę różnych faz w słuchaniu muzyki. Że niby od dzisiaj nie słucham metalu, muzyki klasycznej, albo że teraz będę już słuchał wyłącznie popu. Cały czas słucham wszystkiego. W przeciwnym razie człowiek się ogranicza muzycznie, a to jest śmieszne. Raczej chodzi o to, by słuchać wyłącznie dobrej muzyki, bo istnieje zły pop, słaby rock, czy tez kiepska muzyka klasyczna. Ja cały czas staram się zwracać uwagę na te dobre kawałki. Każdy rodzaj muzyki niesie ze sobą jakieś wartości i warto z nich czerpać, dlatego wolę słuchać wszystkiego, co brzmi dobrze i mnie jakoś porusza w środku.
Kiedy mówimy o komponowaniu, w jaki sposób szukasz muzycznych pomysłów i co cię inspiruje, niekoniecznie w muzycznym sensie?
Tak naprawdę moje inspiracje przychodzą znikąd i zewsząd. Mogą pochodzić z radia, muzyki w windzie, w zasadzie nie szuka się ich, bo one same cię znajdują. Niedawno mój syn, Lorenzo, zwrócił moją uwagę na EDM (electronic dance music) i gościa o nicku Aero Chord. Jest Grekiem i w tej chwili jest moją inspiracją, więc kto wie, jakie piętno odciśnie na kolejnym albumie Extreme? Dlatego zawsze trzeba mieć otwarty umysł na nowe rzeczy i starać się je przyswajać.
Jak rejestrujesz swoje pomysły? Większość muzyków, z którymi ostatnio rozmawiałem nagrywa wszystko na iPhone’y. Począwszy od pojedynczych riffów, a skończywszy na niemal całych kompozycjach.
Oczywiście, w większości nagrywam na iPhonie, chyba nie różnię się pod tym względem od innych. Głównie używam Voice Notes i to właściwie tyle. Nie mam jakoś świra na tym punkcie, poza tym nie gromadzę wielkich bibliotek moich pomysłów.
Jak więc daleko sięgasz wstecz w swoje pomysły pracując nad nową płytą? Jak wygląda twój typowy rozkład jazdy podczas przygotowań do nagrywania?
Nie mam żadnej specjalnej recepty, jakiegoś sztywnego, ustalonego planu pracy nad nowym materiałem. Właściwie nie sięgam zbyt daleko wstecz z pomysłami, starami się pracować na bieżąco. Wtedy oddaje to nasz aktualny stan umysłu, jak mówiłem wcześniej. Praktycznie nigdy nie pracujemy nad kawałkami, które są starsze niż nasz ostatni album. Po prostu jest to zazwyczaj wszystko nowe, napisane praktycznie w tym samym czasie, kiedy rozpoczynamy pracę nad albumem.
W jaki sposób dbasz teraz o swoją technikę? Czy ciągle wymaga to codziennego ćwiczenia?
Nie... To jedna z tych rzeczy, którymi nie zaprzątam sobie specjalnie głowy... Nie ćwiczę zbyt dużo. Za każdym razem kiedy próbuję ćwiczyć kończę komponując jakiś utwór. Myślę, że jestem już bardziej poukładaną osobą i dojrzałym muzykiem. Nigdy nie podchodzę w ten sposób, "Teraz mam zamiar ćwiczyć na gitarze." Po prostu biorę gitarę i czekam co się wydarzy.
Jesteś jednym z niewielu artystów, którzy są bardzo długo związani ze swoimi endorsementami. Washburn i Randall wydają się być niemal członkami twojej rodziny. Muszę też powiedzieć, że pierwszy raz widziałem też tatuaż w formie logotypu firmy, z którą jest związany artysta. Co takiego jest w tych dwóch firmach, że od lat się z nimi nie rozstajesz?
Zacznijmy od tego, że powód dla którego nie widziałeś do tej pory wytatuowanego logo na ramieniu żadnego artysty jest prosty: byłoby to strasznie dziecinne i głupie. To nie jest logo wzmacniacza, czy firmy Randall, to jest moje własne logo, które powstało znacznie wcześniej niż moja sygnatura Randall NB King. Dlatego właśnie ten motyw znalazł się na wzmacniaczu. Jeśli zaś idzie o firmę Washburn, to faktycznie jesteśmy razem już wiele, wiele lat i mam nadzieję, że tak pozostanie. N4 jest moim ulubionym modelem, na niej gram cały czas i jestem z niej niezwykle zadowolony. Nie wiem, czy ten związek będzie trwał wiecznie, ale dziś jest to moja preferowana firma. Podsumowując więc, Randall i Washburn są moimi długoterminowymi partnerami i nie zamierzam w najbliższym czasie tego zmieniać.
Na koniec porozmawiajmy o twoich artystycznych planach, co szykujesz?
Wiele różnych nowych rzeczy będzie się działo, poza nowym albumem, o czym mówiliśmy nieco wcześniej. Będę grał na Classic Rock Awards w listopadzie, a potem lecę do Południowej Afryki z Kings Of Chaos, czyli ze Stevenem Tylerem z Aerosmith, Billy Gibbonsem z ZZ Top, Robinem Zanderem z Cheap Trick i całą bandą innych wspaniałych artystów. Poza tym pracuję nad kilkoma filmami, a właściwie scenariuszami. Planuję też show w telewizji, jako prowadzący. No i będzie także kilka solowych projektów, w których mam wziąć udział. Na tę chwilę to chyba wszystko, co mam jakoś zaplanowane.
Michał Kubicki