Scott Gorham (Thin Lizzy)
Wywiady
2006-03-01
Dwadzieścia lat po śmierci Phila Lynotta, Scott Gorham ponownie wyrusza w trasę koncertową z zespołem Thin Lizzy. W ten sposób grupa, w zmienionym składzie, pragnie oddać hołd zmarłemu przed laty wokaliście i basiście. Nowe pokolenia fanów na całym świecie już w marcu będą miały okazję poznać największe przeboje tej legendy rocka
Przygotowania do trasy koncertowej są już prawie zakończone. Scott Gorham uważnie dobierał muzyków, którzy wraz z nim wystąpią na scenie. Będzie to John Sykes (gitara i wokal, były basista zespołu Whitesnake), Marco Mendoza (bas) oraz Michael Lee (perkusja). Trasa koncertowa, rozpoczynająca się w marcu, nosi tytuł "20/20" - dwadzieścia koncertów w dwudziestą rocznicę śmierci Lynotta. Teraz trochę o przeszłości. Thin Lizzy był jednym z najbardziej aktywnych zespołów w historii rocka. Muzycy w bardzo krótkim czasie wydali kilka albumów. W przerwach pomiędzy kolejnymi produkcjami aktywnie promowali swoją muzykę, jeżdżąc w trasy koncertowe po całym świecie. Koncerty były żywiołem, a członkowie zespołu czuli się jak ryba w wodzie, gdyż uwielbiali żywy kontakt z odbiorcą. Phil Lynott był niezwykle charyzmatyczną postacią, porywającą tłumy. Umiał stworzyć wręcz magnetyczną więź z publicznością.
Grupa słynęła z prawdziwie widowiskowych rockowych show. Tempo, jakie zespół sobie narzucił, było jednak zbyt duże. Po trwajacej niemal dwa lata światowej trasie koncertowej Thin Lizzy ogłosił swój rozpad. Muzycy byli wypaleni. W przypadku Gorhama i Lynotta do zmęczenia dochodziło też uzależnienie od heroiny. Fakt ten miał zgubny wpływ na cały zespół. Ostatecznie nałóg zniszczył Lynotta. W okresie istnienia grupy Thin Lizzy często zmieniał swój skład, zwłaszcza jeśli chodzi o gitarzystów. Zespół gościł w swoich szeregach wiele gitarowych sław, wśród których był Brian "Robbo" Robertson, Gary Moore, Snowy White, Midge Ure oraz John Sykes. Dopiero Scott Gorham, gitarzysta z Kalifornii, zagościł w składzie na dłużej. Został przyjęty do formacji w 1974 roku i grał w niej aż do rozpadu zespołu w 1983 roku. Z pewnością można go uznać za współautora sukcesu, jaki grupa odniosła w Stanach Zjednoczonych.
Thin Lizzy wyznaczał kierunki w muzyce rockowej, a dla wielu do dziś pozostaje legendą i inspiracją. Zespół wpłynął na takie sławy, jak U2, Metallica, Iron Maiden, Mastodon, Def Leppard, The Darkness czy Guns N’ Roses.
Ze Scottem Gorhamem rozmawiamy o Thin Lizzy sprzed lat, o ulubionych albumach muzyka i o jego przyjaźni z Philem Lynottem.
Grupa słynęła z prawdziwie widowiskowych rockowych show. Tempo, jakie zespół sobie narzucił, było jednak zbyt duże. Po trwajacej niemal dwa lata światowej trasie koncertowej Thin Lizzy ogłosił swój rozpad. Muzycy byli wypaleni. W przypadku Gorhama i Lynotta do zmęczenia dochodziło też uzależnienie od heroiny. Fakt ten miał zgubny wpływ na cały zespół. Ostatecznie nałóg zniszczył Lynotta. W okresie istnienia grupy Thin Lizzy często zmieniał swój skład, zwłaszcza jeśli chodzi o gitarzystów. Zespół gościł w swoich szeregach wiele gitarowych sław, wśród których był Brian "Robbo" Robertson, Gary Moore, Snowy White, Midge Ure oraz John Sykes. Dopiero Scott Gorham, gitarzysta z Kalifornii, zagościł w składzie na dłużej. Został przyjęty do formacji w 1974 roku i grał w niej aż do rozpadu zespołu w 1983 roku. Z pewnością można go uznać za współautora sukcesu, jaki grupa odniosła w Stanach Zjednoczonych.
Thin Lizzy wyznaczał kierunki w muzyce rockowej, a dla wielu do dziś pozostaje legendą i inspiracją. Zespół wpłynął na takie sławy, jak U2, Metallica, Iron Maiden, Mastodon, Def Leppard, The Darkness czy Guns N’ Roses.
Ze Scottem Gorhamem rozmawiamy o Thin Lizzy sprzed lat, o ulubionych albumach muzyka i o jego przyjaźni z Philem Lynottem.
Jakie utwory usłyszymy podczas trasy koncertowej "20/20"?
Zagramy przede wszystkim utwory z albumu "Live And Dangerous". Chcemy też odświeżyć stare kawałki - mamy przygotowaną listę około dziesięciu takich piosenek. Najwyższy czas po nie sięgnąć, gdyż nie były grane przez ostatnie dwadzieścia lat. Zaprezentujemy więc prawdziwą mieszankę, zagramy rzeczy bardzo znane i te już zapomniane. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i utwory zabrzmią tak, jak kiedyś.
Czy John Sykes reprezentuje ten sam styl gry, co ty?
No cóż, on jest ying, a ja jestem yang. Brzmienie jego gitary jest ostrzejsze, jest też szybszy. Ja należę do gitarzystów, którzy się nie spieszą - mam bluesową naturę. Jeśli jednak chodzi o grę w harmoniach, to wychodzi nam ona idealnie.
Czy na twoje koncerty przychodzą też młodzi ludzie?
O tak! Bardzo odmłodziła nam się publiczność. Może zresztą to tylko takie wrażenie, bo młodsi zawsze szaleją pod sceną, natomiast starsi wolą nas słuchać z pewnej odległości.
Obecnie grasz na Stratocasterze. Czy nie ciągnie cię, aby wyciągnąć z futerału Les Paula, chociażby przez wzgląd na dawne czasy?
Szczerze mówiąc, myślałem o tym, żeby zagrać na nim kilka kawałków na koncertach "20/20". Dawno nie grałem na tej gitarze i brakuje mi jej brzmienia. Les Paul świetnie brzmi i dobrze się prezentuje, ma jednak pewien mankament - jest bardzo ciężki. Dosłownie jak worek cementu. Stratocaster to wszechstronny instrument, dużo lżejszy. Mam wrażenie, że jest lepiej przystosowany do mojej gry. Po prostu przyzwyczaiłem się do tej gitary.
Jakiego sprzętu używasz w tej chwili - mam na myśli wzmacniacze i efekty?
Kiedy grałem w zespole 21 Guns (po rozpadzie Thin Lizzy), miałem wielkie szafy wypełnione sprzętem. Pełno tam było migoczących światełek, pokręteł i przycisków. Były imponujące, ale przed każdym koncertem musiałem się sporo namęczyć, żeby je włączyć. Kiedy jeden element z ciągu efektów nie daj Boże się popsuł, to siadał cały sprzęt. Jakieś dziesięć lat temu stwierdziłem, że mam tego dość. Udało mi się znaleźć świetnego fachowca od wzmacniaczy, takiego małego człowieczka z Niemiec. Wytłumaczyłem mu dokładnie, na czym polega mój problem, po czym on zmontował sprzęt specjalnie dla mnie. Teraz mam cztery wzmacniacze Marshalla z lat 70-tych, które zostały przystosowane specjalnie do moich celów. Nie pytajcie mnie, co on wtedy zrobił, gdyż nie mam pojęcia. W każdym razie jestem z nim w kontakcie - dzwoni do mnie raz na jakiś czas i mówi, że ma coś dla mnie. Potem przyjeżdża, wyjmuje tylną ściankę wzmacniacza i coś tam montuje. A efekty? Rozważam teraz użycie kostek efektowych vintage, takich jak na przykład Tube Screamer.
Wiele zespołów przyznaje, że Thin Lizzy był dla nich inspiracją. Jak myślisz, dlaczego wasza muzyka nie przestaje inspirować?
Nie rozumiem tego fenomenu. Mogę tylko przypuszczać, że dzieje się tak, bo pokazaliśmy ludziom, że trzeba grać to, co się czuje, a nie to, co wyznaczają aktualnie obowiązujące trendy. Owszem, mieliśmy po drodze wiele przebojów, ale nie pisaliśmy piosenek z założeniem, że mają stać się przebojami. Pisaliśmy utwory wszyscy razem - ktoś napisał część, a potem reszta zespołu dorzucała swoje pomysły. Nie przejmowaliśmy się tym, jaki styl osiągniemy. Ważne było to, żeby nam się podobało. Nie baliśmy się też pokazać naszej wrażliwszej strony, na przykład w kawałkach "Still In Love With You" czy "Sarah".
Thin Lizzy wydał w ciągu dwóch lat cztery albumy. Nie było to dla was obciążające? Teraz zespoły pracują w cyklu dwu-, trzyletnim.
To działało na naszą niekorzyść. Ciągle byliśmy w trasie i zastanawialiśmy się, czym tu zaskoczyć publiczność na kolejnym koncercie.
Zależało nam na ludziach, którzy nas oglądali, nie obchodziło nas nagrywanie. To się na nas zemściło. Potem wchodziliśmy do studia i pytaliśmy się jeden drugiego: "Co tam masz ciekawego?". Pisaliśmy utwory w studiu, na kolanie. To nie było najlepsze wyjście.
Zależało nam na ludziach, którzy nas oglądali, nie obchodziło nas nagrywanie. To się na nas zemściło. Potem wchodziliśmy do studia i pytaliśmy się jeden drugiego: "Co tam masz ciekawego?". Pisaliśmy utwory w studiu, na kolanie. To nie było najlepsze wyjście.
Na płycie "Bad Reputation" nagrałeś wszystkie partie gitarowe. Czy było to dla ciebie duże wyzwanie?
To nie był najszczęśliwszy moment dla zespołu. Brian Robertson (gitarzysta) kolejny raz zawiódł i Phil zdecydował, że go wyrzuci. Upierałem się, że Thin Lizzy to nie jest trio, tylko zespół dwóch gitarzystów, ale Phil nie chciał mnie słuchać. Razem z producentem, Tonym Viscontim, przekonali mnie, że sobie poradzę. W końcu Phil, ja i perkusista, Brian Downey, pisaliśmy wszystko sami i potem nagrywaliśmy demówki. Nagrywaliśmy w studiu w Toronto. Miałem jednak sprytny plan, żeby przywrócić Briana do zespołu. Postanowiłem zostawić mu dwie solówki. Tłumaczyłem Philowi, że sobie z nimi nie poradzę i musimy ściągnąć Briana. Phil w końcu się zgodził. Brian był wtedy na nas obrażony, ale nagrał te solówki i został z powrotem przyjęty do zespołu. Niestety, już podczas pierwszego koncertu rozciął sobie rękę i musiał opuścić Thin Lizzy.
Czy czułeś wtedy, że wisi nad wami jakaś klątwa?
Tak! Ja to nazywałem Klątwą Lizzy. Polegało to na tym, że kiedy chcieliśmy postawić dwa kroki do przodu, to cofaliśmy się trzy kroki w tył. Granie w zespole Thin Lizzy było jak wysokogórska wspinaczka bez zaprawy.
Gra w harmoniach stała się znakiem rozpoznawczym Thin Lizzy. W którym momencie zdecydowaliście się na ten patent?
Kiedy pracowaliśmy nad albumem "Fighting", Brian zaczął eksperymentować z harmoniami. Dublował partię gitary w studiu, a realizator dźwięku włączył efekt delay. Brian próbował zagrać w harmonii do swojej własnej partii. Spodobało nam się to brzmienie i zdecydowałem się zagrać z razem z nim. Zagraliśmy w ten sposób w trzech utworach na tej płycie, a potem o tym zapomnieliśmy. Powtórzyliśmy to na następnej płycie i krytycy zaczęli pisać o naszym sposobie gry w harmoniach. W ten sposób, właściwie przez przypadek, stworzyliśmy własne brzmienie. To było coś - każdy zespół chciał mieć własny, niepowtarzalny sound. Jak zrobiło się wokół tego głośno, to bardziej się skupiliśmy na nagrywaniu w harmoniach. Zdecydowaliśmy się podejść do tego bardziej metodycznie.
Który album Thin Lizzy lubisz najbardziej?
Uważam, że "Live And Dangerous" jest naszym najlepszym albumem. Płyta ta w pełni oddaje charakter zespołu. To jedyny album, na którym udało się oddać esencję naszego brzmienia - byliśmy wtedy przede wszystkim zespołem koncertowym. Nie lubiliśmy siedzieć w studiu ze słuchawkami na uszach, tylko uwielbialiśmy grać koncerty. Można powiedzieć, że wychowaliśmy się w trasie.
Drugim moim ulubionym albumem jest "Bad Reputation", ze względu na produkcję. Tony był naszym pierwszym producentem z prawdziwego zdarzenia. Doskonale wykonał swoją pracę i wszyscy go za to bardzo szanowali. Lubię też album "Black Rose". Nie udało nam się może uzyskać tam perfekcyjnego brzmienia, ale nagraliśmy dobre partie gitarowe. Uważam, że na tej płycie jest kilka niezłych kawałków. Podobnie jak na płycie "Thunder And Lightning". Widzisz? Trudno jest wybrać jeden album.
Drugim moim ulubionym albumem jest "Bad Reputation", ze względu na produkcję. Tony był naszym pierwszym producentem z prawdziwego zdarzenia. Doskonale wykonał swoją pracę i wszyscy go za to bardzo szanowali. Lubię też album "Black Rose". Nie udało nam się może uzyskać tam perfekcyjnego brzmienia, ale nagraliśmy dobre partie gitarowe. Uważam, że na tej płycie jest kilka niezłych kawałków. Podobnie jak na płycie "Thunder And Lightning". Widzisz? Trudno jest wybrać jeden album.
Uważasz, że produkcja innych płyt była gorsza?
Zdecydowanie! Perkusja brzmi strasznie i nie jest to winą Briana Downeya, gdyż on grał dobrze. Była to ewidentnie wina producenta. Z nagrywaniem gitar przy kolejnych albumach też nie było najlepiej. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego tak trudno było uzyskać dobre brzmienie. Do dzisiaj różni producenci, których spotykam, pytają mnie, co poszło nie tak, a ja nie wiem, co mam im odpowiadać. Niektórzy producenci wręcz palą się do tego, żeby zmiksować te płyty i dostosować je do milenijnych standardów. Nie jestem pewien, czy nasi fani będą zachwyceni, ale ja bym chciał tego doczekać. Chciałbym, żeby gitary wreszcie zabrzmiały tak, jak powinny.
Czy masz swoją ulubioną solówkę?
Zawsze lubiłem grać "Waiting For An Alibi" i "Downtown Sundown". To zabawne, bo kiedy gram te solówki na koncertach, dużo w nich zmieniam. Pewien fan oskarżył mnie kiedyś, że nie gram wiernie utworów. Powiedziałem mu wtedy: "Mówisz poważnie, koleś? Gram ten utwór od dwudziestu lat i ty oczekujesz, że za każdym razem zagram go tak samo, jak w studiu dwadzieścia lat temu? Chyba bym zwariował. Zanudziłbym się na śmierć!". Ludzie nie zdają sobie sprawy, że dany kawałek był nagrany w studiu w wersji, która obowiązywała tamtego dnia. Następnego dnia już chciałbym coś poprawić albo po prostu zagrać zupełnie inaczej. Widzisz, piosenki to nie są zamknięte dzieła. To żywe twory, które zmieniają się wraz z nami. Oczywiście, zachowuję esencję utworu, ale solówki zmieniam. Dla muzyka granie solówki to przecież świetna okazja do improwizacji.
"The Boys Are Back In Town" to prawdopodobnie najbardziej znany przebój Thin Lizzy. O mały włos nie doszłoby do jego wydania. Jaka jest historia tej kompozycji?
Wybieraliśmy utwór, który miał się znaleźć na singlu. Kompozycja "The Boys Are Back In Town" pierwotnie nie miała wejść na płytę. Nagraliśmy piętnaście piosenek, a na płycie mogło zmieścić się dziesięć. Menadżer powiedział, że ma dla nas stuprocentowy hit. Zaproponował właśnie "The Boys Are Back In Town". Były to raczej ciężkie czasy, ponieważ nasze poprzednie albumy nie sprzedawały się dobrze. Dlatego bardzo dużo zależało od tego singla. No i menadżer miał nosa. Singiel "The Boys Are Back In Town" sprzedał się rewelacyjnie i stał się punktem zwrotnym w naszej karierze. Wielkie dzięki, Tony!
Co sądził Phil na temat swoich umiejętności gry na basie? Jakie miał podejście do tego instrumentu?
Myślę, że dobrze grał na basie. Brakowało mu, rzecz jasna, precyzji Billa Sheehana, ale miał tego świadomość. Często sam żartował na temat swojej gry, ale ja wiem, że podchodził do niej poważnie. Bardzo dużo ćwiczył. Słuchał sekwencji akordów i dokładnie wiedział, jaki akord nastąpi później. Był mistrzem gry na strunie E i jego brzmienie było mocne i dobrze osadzone.
W trasie "20/20" Phila zastąpi Marco Mendoza. Jest to basista bardziej w typie Billego Sheehana. Mendoza uważa, że Phil był bardzo dobrym basistą. Powiedział nawet, że niektóre jego partie na basie były świetne. Spodobało mu się minimalistyczne podejście Phila do tego instrumentu. Nie trzeba grać wielu nut, żeby grać dobrze.
W trasie "20/20" Phila zastąpi Marco Mendoza. Jest to basista bardziej w typie Billego Sheehana. Mendoza uważa, że Phil był bardzo dobrym basistą. Powiedział nawet, że niektóre jego partie na basie były świetne. Spodobało mu się minimalistyczne podejście Phila do tego instrumentu. Nie trzeba grać wielu nut, żeby grać dobrze.
Jakie są twoje wspomnienia z ostatniego koncertu z Philem w Nurembergu, w 1983 roku?
To smutne, ale oboje z Philem byliśmy wtedy w strasznym stanie. Cierpieliśmy fizycznie, ponieważ byliśmy na głodzie heroinowym. Poza tym, przez dwa lata koncertowaliśmy bez przerwy, więc byliśmy po prostu zmęczeni. Pamiętam, że chciałem dotrwać do końca koncertu i mieć wreszcie trochę świętego spokoju. A ludzie za sceną, widownia, nawet roadies płakali, bo oficjalnie to był nasz ostatni koncert. To mogło być wspaniałe wydarzenie, chociażby ze względu na lokalizację. Ale ja byłem na skaju wyczerpania.
Zastanawiałeś się, czy zespół zszedłby się ponownie, gdyby Phil żył?
Staram się na ten temat nie myśleć, bo bym zwariował. Trzy tygodnie przed śmiercią Phil mówił, że musimy się zejść i zacząć znowu komponować. Patrzyłem na niego i myślałem sobie: "Boże, ty jesteś teraz w takim stanie, że nie dałbyś rady ustać na scenie". Ale on właśnie taki był, chciał grać, bez względu na wszystko. Myślę, że zauważył, że tak na niego wtedy spojrzałem, bo powiedział: "Wezmę się za siebie i wszystko będzie tak, jak dawniej. Znowu będziemy grać". Przez moment nawet mu uwierzyłem, był wtedy taki zdeterminowany. Z drugiej strony wiedziałem, że nawet jakby przestał brać, niewiele by to zmieniło. Jego organizm był w strasznym stanie, to wszystko poszło już za daleko. Za każdym razem, kiedy o tym myślę, jestem wściekły - gdyby nie heroina, mógłby żyć i grać do dziś.
Czy masz jakieś konkretne wspomnienie o Philu, którym mógłbyś się z nami podzielić?
Gdy myślę o Philu, widzę go na scenie. Ja stałem na lewo od niego. Podczas koncertu często mrugał do mnie porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: "Czy to nie jest świetne?". Udzielał mi się jego entuzjazm. Miał zaraźliwy śmiech. Kiedyś, po koncercie, strasznie się pokłóciliśmy. Do tego stopnia, że na drugi dzień prasa ogłosiła rozpad Thin Lizzy. Darliśmy się na siebie, mało brakowało, żebyśmy zaczęli się bić. Byliśmy po prostu zmęczeni ciągłym koncertowaniem i musieliśmy się jakoś wyładować. Mogliśmy się tak pokłócić, bo byliśmy ze sobą blisko. Reszta ekipy pochowała się po kątach i postanowiła przeczekać. Znajdowaliśmy się wtedy w garderobie, gdzie było mnóstwo luster. W pewnym momencie nasz wzrok spotkał się w którymś z luster i Phil wybuchnął śmiechem. Mnie się udzieliło i już po chwili siedzieliśmy na ławce, śmialiśmy się i płakaliśmy na zmianę. Dwaj rockowi twardziele!