Multiinstrumentalista, kompozytor, aranżer, realizator dźwięku i producent muzyczny w jednej osobie, który w powyższych rolach przyczynił się do powstania ponad 300 płyt i zagrał kilka tysięcy koncertów.
Laureat wszystkich istotnych nagród muzycznych w Polsce. Członek władz organizacji zrzeszających artystów i twórca Festiwalu Solo Życia. Najprościej mówiąc muzyczny "Mechanik" z natychmiast rozpoznawalnym stylem i brzmieniem - tak basowym, jak gitarowym...
Jak się czujesz po 40 latach pracy?
Ja tego nie czuję - nie czuję upływu czasu. Może dlatego, że wciąż jestem w biegu. Jestem przyzwyczajony do działania, a nie narzekania, że się czegoś nie da zrobić lub czegoś nie umiem. W ten sposób minęło czterdzieści latek i nawet nie zdążyłem się zorientować, co się stało (śmiech). Nie czuję swojego wieku, poza tym w naszej branży funkcjonuje powiedzenie "Bigbeat konserwuje!" i w moim przypadku pewnie również to działa. Poza tym konserwuje mnie muzyka, która jest zarówno moją pracą jak i hobby. Ta pasja daje mi nieprawdopodobną satysfakcję i radość. Oczywiście nie wszystko toczy się bezproblemowo. Prawie codziennie mam dużo wątpliwości, zwłaszcza w studio nagrań, kiedy trzeba zdecydować co jest dobre, co lepsze, a co niedobre. Muszę się opierać na swoim zdaniu mając jednocześnie świadomość, że nie gram dla siebie. Dla siebie mogę zagrać w domu i nie muszę nikomu zawracać głowy stając na scenie czy nagrywając. Grając dla innych ludzi staram się, aby słuchacze znaleźli się w innej rzeczywistości. Chcę zabrać publiczność w magiczną podróż, z niezbyt przyjemnej rzeczywistości, która nas otacza na co dzień, do baśniowej krainy zapomnienia. Muszę umieć to zrobić i być w tym wiarygodny. Ludzie muszą się poczuć jak w teatrze. Gdy wystawiana jest np. sztuka teatralna z XVII w., aktorzy zakładają kostiumy z epoki i mówią innym językiem. Gdyby podczas takiego spektaklu na scenę teatralną wszedł nagle facet w jeansach i powiedział, że jest np. Panem Wołodyjowskim, to publiczność pewnie dostałaby ataku śmiechu, albo zdziwiła się, że aktor nie ma na sobie kaftana bezpieczeństwa. Inna sprawa, że dziś ludzie mają przedziwne wyobrażenia na temat sztuki i swojego w niej zaangażowania. Ja uważam, że powinienem zrobić wszystko, aby uwiarygodnić odbiór mojej muzyki, a nie zmuszać ludzi do udziału w eksperymentach kiepskiej jakości.
Grałeś z wieloma wykonawcami, co dzięki temu zyskałeś w sensie artystycznym?
Od każdego wykonawcy, z którym grałem, czegoś się nauczyłem. Zaczynałem w ośrodku radiowo-telewizyjnym we Wrocławiu, gdzie nagrywałem różne piosenki, podkłady i muzykę teatralną. Następnie trafiłem do zespołu Wojtka Popkiewicza, który miał piękne, działające na wyobraźnię piosenki. Granie ich z uruchomieniem mojej wyobraźni było sposobem na zapomnienie o trudnościach życia codziennego, gdy w sklepie było mało, a w kieszeni jeszcze mniej. Tam nauczyłem się wrażliwości muzycznej. Z kolei Alek Mrożek zabrał mnie do bigbitu - zespół Nurt to była legenda, na koncerty przychodziły tłumy. Wszyscy byli wpatrzeni w Alka, bo jego gra na gitarze była nieprawdopodobna. To było jak z innego świata, jakby Marsjanin przyleciał do Wrocławia, do Piwnicy Świdnickiej, gdzie mieliśmy próby. Graliśmy koncerty w domach kultury, w klubie "Indeks" Uniwersytetu Wrocławskiego. Wtedy również zagrałem pierwsze koncerty zagraniczne w NRD. Alek miał prawdziwą gitarę Fendera i zestaw London City. Tam się grało głośno a ja na początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić.
To mówię ja, który obecnie do dwóch kolumn o mocy 1200 W dołączam subwoofer 600 W, żeby się podłoga trzęsła i akustyk trząsł się ze złości (śmiech). Z Nurtu wzięli mnie do zespołu jazzowego Ryszarda Gwalberta "Miśka", ponieważ grałem na basie funkowe rzeczy, w nowoczesny sposób, czyli nie lejące się i bełkoczące dźwięki, tylko wszystko w punkt, krótko i z ciosem. Powiedzieli "Zagrajmy bluesa w F-dur" i nabili na 4. Do tej pory bluesa grałem na 6/8 i nie w F-dur, a tu musiałem szybko zorientować się, że to blues jazzowy. Nie wiedziałem, że specyficzna linia basu to walking i skojarzyłem to z muzyką jaką grano wówczas w restauracjach (śmiech). Dwa tygodnie później koledzy zabrali mnie na warsztaty jazzowe, gdzie z nabożeństwem mówili "O! Namysłowski! O! A to Karolak!". Bardzo mi się tam podobało, bo tamta muzyka była dużo bardziej skomplikowana niż rock, a ja jestem dociekliwy. Dostałem wówczas ksywę Mietek Funky, bo umiałem grać partie z płyty "Head Hunters" Herbie Hancocka.
To wtedy zacząłeś grać na basie bezprogowym?
W 1976 r. kiedy przestałem grać z Ryszardem Gwalbertem "Miśkiem", przeszedłem do MSA1111, na którego koncerty schodziła się cała branża muzyczna Wrocławia. W 1977 r. wystąpiliśmy na Jazzie nad Odrą. Na tydzień przed festiwalem odebrałem pierwszą w życiu gitarę basową bez progów. Grałem potwornie nieczysto, na trzy dni przed festiwalem zastanawiałem się, czy nie nabić progów. Jakoś udało się nie nabić (śmiech). Wyszedłem na scenę, włączyłem się i zrobiło mi się ciemno przed oczami - nie pamiętam nic z tego konkursu. Prawdopodobnie wtedy po raz ostatni w życiu miałem tremę (śmiech). Potem okazało się, że dostałem szereg nagród i nagrodę indywidualną dla najlepszego basisty.
Po krótkim pobycie w wojsku trafiłeś do zespołu Romuald i Roman.
W zespole Romuald i Roman zrozumiałem na czym polega przebojowa kompozycja. Ten zespół miał bardzo dobre piosenki autorstwa Romualda Piaseckiego. Później w zespole Spisek z Haliną Frąckowiak zacząłem grać na dużych imprezach i festiwalach - tam pierwszy raz zagrałem z transmisją gitary basowej do miksera. Wcześniej w klubach odkręcaliśmy wzmacniacze i to było jedyne źródło dźwięku. Transmisja była możliwa tylko z meczu piłkarskiego w telewizji, albo z Wyścigu Pokoju w radiu (śmiech). Potem w kwartecie Aleksandra Mazura nauczyłem się czytania nut. W garniturach i w krawatach graliśmy i śpiewaliśmy z Jackiem Krzaklewskim chórki na koncertach Ireny Santor i Marii Koterbskiej. Bigbitowcy! Na te koncerty przychodziły panie z trwałą ondulacją, w sukniach wieczorowych i faceci w garniturach. To zdecydowanie nie była rockowa muzyka.
Za to teraz możemy porozmawiać o rockowej Budce Suflera.
Na pierwszym koncercie, który zagrałem z Budką, gdy rozsunęła się kurtyna, publiczność podniosła taką wrzawę, że się przestraszyłem i pomyślałem, że coś złego się stało. Potem okazało się, że to normalna reakcja na powitanie zespołu. Najpierw pojechaliśmy na Śląsk, gdzie przez miesiąc graliśmy po trzy koncerty dziennie. To dość dużo, chociaż dwa razy w życiu zagrałem osiem koncertów jednego dnia. Po dwóch tygodniach przerwy zagraliśmy kolejne 90 koncertów w 30 dni, tym razem w poznańskim, gdzie przed nami grał nowo powstały zespół Lombard. Graliśmy przeboje, miałem swoje solo na basie, łącznie z szaleńczym show na scenie. Publiczność była zachwycona, ja też. Nie miałem żadnych efektów podłogowych, odkręcałem wzmacniacz, a on wtedy odpowiednio rzęził. W początkach mojego grania w Budce byłem kawalerem. Żadnych obowiązków, dziewczęta, alkohol i wszystkie wyczyny związane z "Sex, drugs and rock and roll". To działało na wyobraźnię i było prawdopodobnie marzeniem każdego chłopaka w moim wieku. Na szczęście dosyć szybko się skończyło. Potem pojechaliśmy razem z Kombi, Maanamem i Zbigniewem Namysłowskim do Holandii, gdzie miałem wielką ochotę, by już nie wrócić do Polski. W 1982 r. nagraliśmy "Jolkę". Zagrałem na basie i gitarach. W ostatnim akordzie refrenu słychać opadający dźwięk gitary. Ponieważ nie miałem gitary z wibratorem, więc podczas nagrania na mój znak realizator włączał szybkie przewijanie taśmy do przodu i zanim wyłączyło się nagrywanie, kawałek mojej partii się nagrywał. Przy odtwarzaniu wyszedł efekt zwolnienia podobny do opuszczania strun wajchą. W tych czasach robiliśmy różne magiczne sztuki, bo nie było jeszcze komputerów. Miksu "Jolki" słuchałem pierwszy raz w samochodzie Romka Lipko, który jako świadek wiózł mnie i moją przyszłą żonę na ślub. Potem starał się mi wyjaśnić, że stałem się za kogoś odpowiedzialny, a ja dość długo nie rozumiałem, co do mnie gada. Pomimo to ponad trzydzieści lat jestem z pierwszą żoną. Podziwiam moją rodzinę, za to, że wytrzymali ze mną i z moim muzycznym szaleństwem.
Miałeś w tamtym czasie osobliwy instrument - dwugryfowy bas, który można czasem zobaczyć na filmach z festiwali w Sopocie czy Opolu.
Świetna gitara, natomiast patrząc na Alex Band widać, że tam wszyscy grają normalnie i tylko basista ledwie może usiedzieć na krześle, buja się, rzuca. Np. Alicja Majewska śpiewa, a wariat (czyli ja) z tyłu tłucze kciukiem jak debil - jaki to wstyd! Albo w piosence Elity "Do serca przytul psa" - proszę posłuchać co ja tam wyprawiam, ile fabryka dała… To jakiś obłęd! Nigdy tak nie grajcie! (śmiech).
To nie jedyne nieprawdopodobne z dzisiejszej perspektywy zdarzenia, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę trasy koncertowe.
Przez rok grałem z Alex Bandem w niemieckim cyrku Williams Althoff dla tygrysów, słoni, papug i iluś tam osób. Dobieraliśmy się parami - jeden kupował auto, drugi przyczepę kempingową. Mój kolega Jurek Kaczmarek - świetny pianista - kupił komfortową przyczepę ważącą 1200 kg. Ja na początku miałem Voksvagena Varianta - takie auto widziałem później tylko na filmie "Świadek" z Harrisonem Fordem i Amiszami. Z powodu wysokich niemieckich stawek podatkowo-ubezpieczeniowych, szybko kupiłem na giełdzie w Polsce Fiata 125p kombi - to był jeden z największych błędów mojego życia! Do tego nie działał hamulec najazdowy w przyczepie, więc przy hamowaniu auto stawało w poprzek jezdni i zajmowałem trzy pasy niemieckiej autostrady. Fiat oczywiście nie wytrzymał i po kilkudziesięciu naprawach wracałem do domu przez trzy dni i dwie noce bez spania. Cudem wróciłem, powiedziałem do żony "cześć", upadłem na podłogę i zasnąłem z otwartymi oczami (śmiech).
Czy miałeś jakąś szczególną chwilę przełomu w rozwoju muzycznym?
Kiedyś Zbyszek Hołdys podczas próby w Stodole powiedział mi rzecz, którą pamiętam do dziś: "Wyobraź sobie, że nie ma bębna, gitary, pianina, niczego. Wymyśl taką linię basową do piosenki, że w momencie gdy ją zagrasz, to każdy będzie wiedział jaką piosenkę grasz". Coś takiego jest np. w "Nie płacz Ewka" - nikt nie ma wątpliwości jaka to piosenka. Przez dwa dni siedziałem i grałem na wszystkie możliwe sposoby. Trzeciego dnia doznałem olśnienia. W ten sposób Hołdys zmusił mnie do odkrycia w sobie umiejętności, o których nie miałem pojęcia.
Jako Mechanik nagrałeś piosenkę "Basista" z tekstem "Muszę pozbyć się basisty, to jest przecież wariat. On mi nigdy w tej piosence normalnie nie zagrał" i z szaloną solówką na basie bezprogowym.
To jest dzieło przypadku. Ja nagrywałem, a w międzyczasie Hołdys pisał tekst. Ja nie wiedziałem o czym, a on nie wiedział, że nagrałem solo na basie. I jak tu nie wierzyć w telepatię (śmiech)?
W jakich zespołach gra Ci się najlepiej?
W takich, gdzie jest dobry perkusista i gdzie pojawia się chemia między muzykami. Gdzie granie nie jest wyćwiczone, a każdy idzie na hura, jak czołg. Nie z każdym da się tak zagrać. Ciężko mi to wytłumaczyć, bo wszystko zależy od wyobraźni, możliwości, temperamentu - wiele rzeczy się na to składa. Basista gra przede wszystkim z perkusistą. Natomiast trudno jest wspólnie pracować, gdy w zespole spotyka się kilka osobowości muzycznych i każdy próbuje ciągnąć w swoją stronę, ale tak było zawsze, jest i będzie.
Chciałbym Cię zapytać o parę Twoich znanych powiedzonek, np. "Zagrać jest najłatwiej".
Bo jest najłatwiej - jak się umie, to jaki to problem? Trudniej jest trafić na miejsce, w którym ma odbyć się nasz koncert, nawet przy pomocy GPS. Trudniej jest znaleźć po koncercie miejsce ze spokojną kolacją, trudno jest spać w kiepskim hotelu, chociaż wystarczy powiedzieć sobie, że nie będę tu mieszkał do końca życia. Zagrać jest najłatwiej.
"Szybko jest najłatwiej, jak już się umie", więc jak się szybko nauczyć?
Zagraj coś szybko - niby to już umiesz. A teraz zagraj to samo, ale w bardzo wolnym tempie. Nie ma na to silnych. Ja też nie zawsze tak potrafię. Prowadząc warsztaty tłumaczę też, że nie ma znaczenia w jaki sposób grasz - Tobie ma być wygodnie. Kiedy mam coś zagrać, zawsze najpierw myślę, jak będzie mi najwygodniej to grać. Nie dlatego, że jestem leniem, ale po to by nie nadwyrężać sobie ręki, która mi w końcu zdrętwieje i nie zagram nic, a obok jest pozycja, w której mogę grać daną figurę przez dobę i nic mi się nie stanie.
Wziąłeś udział w nagraniu kilkuset płyt, które z nich darzysz szczególnym sentymentem?
Lubię swoją płytę "12 Sprawiedliwych", na którą zaprosiłem najlepszych polskich gitarzystów, także płytę Marka Raduli "Meksykański Symbol Szczęścia" i płytę zespołu Półbuty "To Twoje życie i Twoje marzenia" - to zdecydowanie rockowa płyta.
No właśnie - życie i marzenia - w Polsce zazwyczaj jest między nimi ogromna rozbieżność.
Mieszkamy w kraju, w którym rodzima kultura, sztuka, jej twórcy i wykonawcy nie są skarbami narodowymi, tak, jak w innych krajach. Frank Sinatra, Elvis Presley, Jimi Hendrix, Janis Joplin są skarbami narodowymi USA. Do dziś Nina Hagen w Niemczech jest skarbem narodowym. Eric Clapton jest skarbem narodowym Brytyjczyków. Pokażcie mi nasz skarb narodowy. W stronę Czesława Niemena od wielu lat nikt nie spojrzał, dopiero jak umarł, to przez jeden dzień puszczali jego piosenki. Natomiast mamy szeroko otwarte granice dla artystów zagranicznych. Próbujemy reaktywować Związek Zawodowy Muzyków RP, żeby zakończyć bezczelny proces marginalizacji polskiej kultury. Od kilku miesięcy czekamy na wyrok Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie. Patrząc na obecną sytuację niestety jestem w stanie wyobrazić sobie, że za kilkadziesiąt lat ktoś może powiedzieć, że polskiej muzyki nigdy nie było. Bardzo przepraszam, że mówię takie smutne rzeczy, ale mówię to z perspektywy 40 lat profesjonalnego grania. Ludzie, których wybrano do podejmowania rozsądnych decyzji stali się bezczelni i pazerni na pieniądze. Od dawna nie słyszałem słowa "patriotyzm". Szkodnicy zmienili realia i normy: nie muzyk decyduje o muzyce, tylko robią to za niego jacyś faceci w garniturach na podstawie tzw. "badań", których rezultatów nikt nikomu do tej pory nie pokazał. Ci, pożal się Boże, decydenci mówią, że jak piosenka nie będzie trwała maksimum 3 minut, to jej nie wezmą. Przy tych idiotycznych normach dziś nie powstałby Led Zeppelin czy Pink Floyd. Dziś muzyka popularna ma za zadanie nie przeszkadzać w odtwarzaniu reklam. Nie może być więc bardziej skuteczna i ciekawsza niż reklama! Wszystko się wywróciło do góry nogami! Młodzi, wrażliwi ludzie, którzy mają swoje wyobrażenia o muzyce załamują się i często rezygnują ze swoich ideałów. Dzisiaj ludzie, którzy nie mają prawa pokazywać się w telewizji, mają tam swoje programy, opowiadają o tym jak żyć i co w życiu jest ważne. Kiedyś o tym jak żyć mówił poeta, dzisiaj mówi kucharz. Na tej samej zasadzie kiedyś teksty piosenek pisał Julian Tuwim - wielki poeta. Dzisiaj tekst pisze szwagier wykonawcy.
Teoretycznie każdy może pisać teksty.
Zakładajmy, że jest "wolność moja jedyna" - każdy może robić, co zechce. Natomiast problem zaczyna się w momencie kiedy pojawiają się pieniądze. Ten, który nie umie, za pomocą pieniędzy kupuje sobie opinię, że nędzna namiastka sztuki którą stworzył to rewelacja i odkrycie na światową skalę, ponieważ to g... pokazują w telewizji i emitują w radiu. Zmieniły się realia. Coś, co miało największą wartość w muzyce, czyli kompozycja, tekst, melodia - rzeczy, które przynależą do muzyki, są mało istotne, bo ważniejsze jest zdjęcie w kolorowej gazecie. Nie porównujemy muzyki dwóch wykonawców, tylko porównujemy tak zwany wizerunek. Od wizerunku są fachowcy, którzy za pieniądze robią sztuki magiczne ze wszystkimi. Kiedyś jedyną sztuką magiczną był makijaż w telewizji dla spikerki Edyty Wojtczak, czy Krystyny Loski.
Tudzież Małgorzaty Ostrowskiej, która w Lombardzie sama się malowała w niespotykany sposób.
W przeciwieństwie do dzisiejszych tzw. "gwiazd" główną zaletą Gosi jest jej głos i umiejętności, a nie makijaż. Mnie też malowali włosy na żółto czy pomarańczowo. Kiedyś ubrali mnie w damskie futro - wyglądałem jak człowiek pierwotny, a specjaliści od wizerunku byli zachwyceni. Oni za wszelką cenę szukają inności, innowacyjności tam, gdzie nie trzeba - nie w muzyce, tylko w jakiej otoczce celebrycko-fotograficznej. To wszystko nie ma sensu, bo muzyka w takich sytuacjach schodzi na piąte miejsce.
Za to na Festiwalu Solo Życia muzyka jest najważniejsza.
Chciałem zrobić dla młodych ludzi coś takiego, żeby oni naprawdę coś z tego mieli. Obecnie dla naszej branży Solo Życia jest najważniejszym festiwalem w Polsce. Są podobne festiwale i konkursy tylko w muzyce poważnej i jazzowej - Chopinowski dla pianistów, Wieniawskiego dla skrzypków, czy w Kaliszu dla pianistów jazzowych. Mamy swoje sukcesy - Michał Trzpioła, który wygrał w ubiegłym roku, obecnie gra z Wojtkiem Pilichowskim. W 2010 r do Mateusza Owczarka od razu po solówce konkursowej podszedł Hołdys i zapytał "Cześć, czy chcesz grać w moim zespole?" - to historie typu "american dream".
W ubiegłym roku Mateusz objechał z zespołem Maqama Europę.
A wcześniej mieszkał w Zduńskiej Woli i nikt o nim nie słyszał. Z tego jestem bardzo dumny. Oczywiście festiwalu nie robię sam, robią to ze mną członkowie Stowarzyszenia Solo Życia. Przy okazji chcę wszystkim tym osobom serdecznie podziękować, bo bez nich to ja mogę sobie tylko opowiadać, co mógłbym zrobić, gdyby… Robimy jeszcze inne rzeczy pomagające młodym ludziom. Przyczyna jest prosta - gdy włączymy radio, to najczęściej trzeba je od razu wyłączyć - takie ładne rzeczy tam puszczają. Moim zdaniem minister kultury powinien dbać o to, by muzyka polska i twórcy polscy byli traktowani jak skarb narodowy. "Gitarzysta" jest czasopismem po polsku, dla polskich muzyków - to wy jesteście więc ministrem kultury. Najłatwiej jest stękać i mówić, że się nie da. Na szczęście nie należę do takich osób, więc niektóre rzeczy mi się udają. Gdyby to nie miało sensu, nie robiłbym tego.
Skąd masz siłę do tego wszystkiego?
Pewnie dlatego, że realizuję hasło "Lepiej grać, niż pić lub ćpać", które jest hasłem festiwalu Solo Życia, a poza tym to jest proste. Pamiętam swój numer PESEL, ale nie zastanawiam się, czy coś mnie boli i nie mam siły, tylko robię co trzeba - to kwestia chęci. Można mieć 15 lat i nie mieć chęci do robienia czegokolwiek. Kocham muzykę, gdyby to mi nie sprawiało przyjemności, to dawno bym podziękował i zajął się ciekawszymi zajęciami. Poza tym skoro dostałem jakiś dar, to staram się nim dzielić, a nie chować go. Umiem grać, komponować, robić rzeczy, o których kiedyś nie miałem pojęcia. Zresztą o czym my gadamy? Trzeba się brać do roboty i wtedy są jakieś rezultaty! Życzę wszystkim, żeby mieli przynajmniej tyle siły, co ja! Wtedy damy radę!
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: elektryczne - Gibson Les Paul Standard (1995) z przystawką MIDI, Ibanez Universe, Music Silhouette Special; akustyczne - Takamine EG-124C, Epiphone Chet Atkins z układem Fishman, Epiphone EJ-212BK z układem Ovation, Fender SJ-64S, Amistar Dobro, Martin The Backpacker Guitar; basowe - Alembic Essence 5, Music Man StingRay 5 Limited Edition, Nexus Elephant TAS Fretless Mietek Jurecki Signature,Epiphone El Capitan C4B; ukulele basowe [António Carvalho UCU BASS]; kontrabas elektryczny Wiesław Długosz
• Wzmacniacze: EBS TD350, EBS TD650, Line6 AxSys 212, Laboga Studio, Marshall JCM900, Marshall JMP-1; Bose L1 Model II B2.
• Kolumny: EBS CL 210 400W, EBS CL 410 800 W, SWR 118 600 W, David Laboga DL410BA-PS Mietek Jurecki Custom (Greenback 30), Jarek Bąk 212 (Vintage 30)
• Efekty: EBS BassIQ, Exar Bass Distortion, EBS UniChorus, Exar Octavium, EBS Tremolo, EBS DynaVerb, Digitech BP200 (jako whammy); Line6 POD XT; syntezator gitarowy Roland GR-09;
• Inne: struny D’Addario, opakowania transportowe Paco Cases; przewody Way of Sound, DL Cables, RED’s, tuner Korg DTR-1;
Wojtek Wytrążek