"Częstuj się" - usłyszałem zza pleców, gdy zerkałem na skromny catering zgromadzony w przebieralni Alice In Chains. Odwróciłem się, spodziewając za moimi plecami bardzo sympatycznego skądinąd tour managera formacji.
Zamiast niego uśmiechem od ucha do ucha i wyciągniętą dłonią witał mnie już William Duval. Zaraz za nim stał Jerry Cantrell, który swoją poważną miną sprawiał wrażenie bardzo zdystansowanego. To jednak tylko do czasu kiedy zerkając na moje tatuaże, pochwalił się swoim nowym nabytkiem na przedramieniu, kojarzącym się ze sztuką Majów, a wykonanym w Los Angeles. Rozmowy z muzykami Alice In Chains nie odbyłem jednak w słonecznej Kalifornii, a na Stadionie Narodowym w Warszawie…
Jak czujecie się grając na tak dużych obiektach jak ten? Zawsze utożsamiałem muzykę Alice In Chains z dusznymi klubami i myślałem, że musicie czuć się mniej komfortowo w takich warunkach.
Nie, nic z tych rzeczy. Po tylu latach wspólnego grania ma dla nas znaczenie tylko to, że wychodzimy razem na scenę, że są ludzie, którzy chcą nas zobaczyć i posłuchać, a może poznać po raz pierwszy.
Każde miejsce ma swoje zalety. Nie wiem czy są wykonawcy, dla których coś takiego ma znaczenie. Może w przypadku jakichś konkretnych produkcji… ale wierzę, że muzyka jest tu najważniejsza.
Dzisiaj gracie przed Metallicą, która kilka lat temu była headlinerem trasy Wielkiej Czwórki, wraz ze Slayerem, Megadeth i Anthrax. Wyobrażacie sobie wziąć udział w podobnym przedsięwzięciu dotyczącym największych zespołów muzyki grunge’owej, z Soundgarden i Pearl Jam?
Raczej nie. Przede wszystkim dlatego, bo jest to bardzo daleko na naszej liście priorytetów. Nie odbierz mnie źle - rozumiem sam koncept i że wiele osób byłoby z tego zadowolonych, ale jakoś nie ciągnie mnie do realizacji tego pomysłu. Lubimy skupiać się na swojej robocie i zbytnio nie kombinować.
Mówiąc to brzmisz bardzo skromnie.
Myślę, że to, co Jerry chciał przez to powiedzieć, to to, że w obecnych czasach przesytu informacji, bodźców jakie do nas docierają, staramy się skupiać na mniejszych, ale jakże istotnych sprawach. Tworzymy muzykę, która wyraża nas, gramy ją dla ludzi - oni to odbierają. To takie proste, a działa na wielu płaszczyznach i może dawać bardzo dużo obu stronom. Przy tym wszystkim nie myślimy gdzie moglibyśmy grać czy z kim. Ktoś zajmuje się bookowaniem naszych koncertów - przychodzą na nie uśmiechnięci ludzie, interesujesz się tym ty rozmawiając z nami - i to jest wspaniałe. Nie oczekujmy więcej, a jeśli będziemy mieli jeszcze więcej szczęścia - cieszmy się tym.
Co wobec tego z nagrodami, które dostajecie - nie mają dla was większego znaczenia?
Nagrody są wspaniałe, bo pokazują, że ktoś docenił coś, co zrobiliśmy. Nie przeceniałbym ich wartości, ale jest to naprawdę bardzo miłe, zwłaszcza, że nam zdarza się stosunkowo rzadko je dostawać (śmiech). Dziewięć razy byliśmy nominowani do Grammy i nigdy się nie udało. Dostaliśmy za to polskie Grammy kilka lat temu i bardzo się z tego ucieszyliśmy! (Fryderyka AIC otrzymało w roku 2010 - przyp. red.)
A jak odebraliście wprowadzenie Nirvany do słynnego Rock And Roll Hall Of Fame?
Jako reprezentacyjne dla całego gatunku. Wiem, że Jerry był trochę zaskoczony tym, że Nirvana dostała się tam przed Pearl Jam, ale ja z drugiej strony myślę, że wszyscy czekali na to, by któraś z grup z Seattle się tam dostała, a debiut Nirvany miał premierę dwa lata wcześniej, więc jest to pod tym względem zrozumiałe. Myślę, że to także wielki honor dla naszego miasta, w którym działy się te wszystkie szalone rzeczy na przełomie dekad.
Jerry, pamiętasz Kurta z tego okresu?
Pamiętam go doskonale. Przemiły człowiek, bardzo uczynny, skromny, z takim smutnym uśmiechem w oczach. A przy okazji ogromny talent. Wszystkim nam go brakuje, nawet po tylu latach.
Wróćmy do Alice In Chains. W przyszłym roku minie ćwierć wieku od premiery "Facelift". Szykujecie coś na tę okazję?
Wielu fanów oczekiwało od nas byśmy zrobili coś na wzór chociażby "Superunknown" Soundgarden, czyli naprawdę wypasionego wydania płyty z mnóstwem bonusów i innych dodatków. Jesteśmy temu absolutnie przeciwni. Prywatnie uważamy, że jeśli chcesz uświetnić jakoś tę rocznicę - możesz posłuchać tej starej płyty, nie wydając na to dodatkowych pieniędzy albo jeśli go nie masz, sięgając po klasyczne wydanie. Nie chcemy zmieniać ani uzupełniać historii. Oczywiście może być tak, że wytwórnia będzie oczekiwać od nas czegoś takiego, ale wydaje mi się, że to się nie stanie, bo chociażby wspomniane wydawnictwo Soundgarden, z tego co wiem, nie przyniosło jakichś kolosalnych zysków. Sam wiesz w jakich czasach żyjemy i jak sprzedają się płyty.
Te czasy nie są ciężkie tylko dlatego, prawda? Album
"The Devil Put The Dinosaurs Here" brzmi jak sarkastyczny pstryczek w nos przeciwko ideologicznemu praniu mózgów jakie nas dotyka.
Jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju ideologie to nic nie zmieniło się w tym temacie od wieków. Obecne czasy mogą wydawać się cięższe, bo ten młyn informacyjny w środku którego jesteśmy, pozwala nam mieć świadomość o jakiejś części rzeczy, które mają miejsce na świecie. Nie patrzymy jednak na to z poważnymi minami. To bardziej...
Dokładnie. Nie podchodzimy do tego osobiście, bo każdy może patrzeć na świat tak jak mu się podoba i do tego wszystkich namawiamy - do bycia sobą. A naszym zdaniem to diabeł wymyślił te cholerne dinozaury. (śmiech)
Jesteś znany z tego, że masz naprawdę sporo sprzętu. Czy możesz jednak wyszczególnić najważniejszy, który posłużył do nagrania ostatniej płyty?
Najważniejszymi gitarami była G&L Rampage i Les Paul. W temacie wzmacniaczy używałem głównie customowego Dave’a Friedmana. Wszyscy wiedzą, że jestem też fanem Bognera, co również przełożyło się na ten album. Chociaż wzmacniacze to w ogóle oddzielna historia, mieliśmy Orange, Marshalla, Vox AC-30... połączyliśmy z osiem headów ze sobą i próbowaliśmy różnych konfiguracji.
Twój styl gry jest bardzo charakterystyczny. Wszystko co tworzysz wynika ze świadomego komponowania?
Nie zawsze. Oczywiście słuchając mojej gry można zauważyć pewne oczywiste schematy. Nasłuchałem się kiedyś Iommiego i jego szerokiego podciągnięcia w "Iron Manie", co później stało się elementem mojego naturalnego brzmienia.
Warto chyba też wspomnieć, że czasami pewne pomysły rodzą się z naprawdę zabawnych sytuacji. Tak było w przypadku kawałka "Stone". Jerry robił sobie jakieś jaja, grając odwrotne bicie kostką na akordzie E z podciągnięciem struny G. Powiedziałem mu wtedy: możesz to powtórzyć? Był zaskoczony i bronił się: przecież brzdąkam tylko coś bez sensu! (śmiech)
A jak osiągasz to przytłaczające brzmienie swojej gitary?
Musisz wolno podciągnąć nutę i trzymać dźwięk, by uzyskać taki dysonans. Poza tym... kojarzysz kawałek Van Halena "Unchained"? Swego czasu zrobił na mnie duże wrażenie. Użycie stroju drop D, który daje to dodatkowe, niskie brzmienie.
Zmieńmy temat. Jerry, wiem, że nie lubisz mediów społecznościowych. Co ci takiego złego zrobiły? (śmiech)
(śmiech) Nic specjalnego, po prostu mnie to nie kręci. Wiem, że dla wielu osób jest to źródło wiedzy wszelakiej, ale mnie to zwyczajnie nie rusza. Widzisz, kolejny raz udowadniam, że jestem nudziarzem. (śmiech)
I pewnie jeszcze nie słuchasz nowej muzyki tylko samych klasyków? Podobają ci się jakieś nowsze kapele?
Myślę, że jest naprawdę wielu interesujących artystów na rynku, a z wieloma mamy przyjemność grać. Uwielbiam np. Kvelertak i Mastodon.
Kończycie powoli promocję ostatniego krążka, ale czeka nas jeszcze premiera jednego teledysku.
Tak, obecnie kręcone jest video do "Phantom Limb", najdłuższego kawałka na płycie. Na szczęście nie bierzemy w nim udziału (śmiech) - zdecydowanie bardziej wolimy te klipy, w których nas nie ma i możemy podziwiać czyjąś pracę wykonaną do naszej muzyki.
Czy możemy oczekiwać, że w przyszłym roku wejdziecie do studia nagrać coś nowego?
Taki jest plan, ale trudno powiedzieć czy zrealizujemy go na pewno. Są dni, kiedy jestem przekonany, że na początku przyszłego roku nagramy pomysły, które obecnie kiełkują w naszych głowach. Nie będzie jednak żadnych deklaracji z naszej strony, dopóki nie zakończymy sesji. Wychodzimy z założenia, że nigdy nie wydamy materiału, z którego nie jesteśmy dumni. Możliwe więc, że usłyszysz w przyszłym roku coś nowego od nas, ale również może się tak zdarzyć, że naszą ostatnią płytę w karierze już poznałeś. Oczywiście nie chcemy znikać ze sceny, ale uważamy, że byłoby nie fair w stosunku do fanów i do nas samych wydać coś poniżej naszego stałego poziomu. Dlatego polecamy cierpliwość i mamy nadzieję, że usłyszymy się niedługo.
Czy wasze prace nad muzyką mogą zostać opóźnione przez sprawy sądowe z matką Layne’a?
Niestety nie możemy wypowiadać się na ten temat.
Nie pozostaje mi zatem nic innego jak życzyć wam powodzenia w najbliższej przyszłości.
Dzięki. Pozdrawiamy wszystkich czytelników Magazynu Gitarzysta i do zobaczenia na koncertach w Polsce.
Rozmawiał: Marcin Kubicki