Renata Przemyk
W związku z premierą nowej płyty Renaty Przemyk "Rzeźba dnia", zapraszamy na obszerny wywiad z artystką, który przeprowadziliśmy krótko przed trafieniem krążka na sklepowe półki.
Kocham muzykę, kocham grać, to wywołuje we mnie mnóstwo cudownych emocji. Później, gdy widzę ile to ludziom sprawia radości, jestem spełnionym zawodowo oraz artystycznie człowiekiem i to jest olbrzymia frajda. Nie czułabym się spełniona, gdyby ktoś prosił mnie o autograf nie wiedząc kim jestem, poza tym, że taka osoba pokazuje się w telewizji, wyciera na dywanach i nic więcej ponadto.
Ja tego Jarocina bardzo potrzebowałam. To był dla mnie taki test, że jeśli tam przeżyję, jeśli sobie dam radę, to nic mnie już nie ruszy. Ryzyko było ogromne, bo stylistyka z jaką się pokazaliśmy, była tak skrajnie różna od tam obecnej. Byłam tam jako widz - to był '83, '84 rok i widziałam koncert Obywatela GC, który nie został dobrze przyjęty.
Całe szczęście, że wtedy było mleko w woreczkach, nie w butelkach… Tam nie było litości, tam mogło się zdarzyć absolutnie wszystko.
Wiedziałam, że to być albo nie być, tym bardziej, że w maju był Festiwal Studencki. Tam była wygrana, ale ja byłam wtedy osobą chorobliwie nieśmiałą, na scenę wychodziłam z kamienną twarzą, tremę miałam ogromną.
Dwa miesiące później byliśmy na Famie, na której pierwszy raz w życiu zaśpiewałam więcej niż trzy utwory. Wcześniej byłam na kilku przeglądach, wystarczyło mieć dwie piosenki, ewentualnie trzecią, i to był koniec całego repertuaru. Na Famie zrobiliśmy tych piosenek 7 czy 8, starczyło na pół godziny z hakiem. Na tym pierwszym w życiu koncercie myliłam się strasznie. Dostaliśmy tę propozycję z Jarocina i Sławek (Wolski, druga część duetu Ya Hozna) powiedział, że nie jedziemy, bo nas zabiją, nie ma szans. To, że repertuar taki, taka stylistyka, trema, sprawi że będzie po wszystkim. Pomyślałam sobie: "zabiją to zabiją, muszę sprawdzić co będzie dalej". Obliczyłam sobie czas kiedy mniej więcej wejdziemy, nakręcałam się, przygotowywałam psychicznie, miałam taką buteleczkę po Tussipectcie, w której miałam rum. Myślę sobie: "muszę walnąć na odwagę, bo po prostu nie utrzymam się na nogach" (śmiech). Nagle do toalety wbiega moja managerka i w korytarzu ryczy: "Renata, Renata, wypadł zespół przed tobą i wchodzicie już!". Panika. Wyjęłam tę butelkę, walnęłam całość natychmiast, weszłam na scenę. Pomyślałam: "zabiją to zabiją, trudno". Alkohol zaczął działać bardzo szybko i... poszło. Od skrajnej nieśmiałości po brawurę. Przez pół godziny publika nie chciała nas puścić ze sceny. Chcieli bisów, ale nie mieliśmy więcej piosenek. Byliśmy między Moskwą a Gardenią. I Gardenia biedna po nas nie mogła wyjść, bo publika cały czas skandowała. Nie zapomnę tego do końca życia. To był pierwszy dzień Festiwalu, potem zostałam już prywatnie na kolejne dwa dni, chodziłam między ludźmi i miałam m.in. taką sytuację, że pomylili mnie z Korą (śmiech).
Myślę, że to kwestia wychowania młodego pokolenia. To, że internet jest ciągle "nieuregulowany" robi artystom dużą krzywdę.
Wcześniej wyznacznikiem było to, że słuchacze kogoś lubili i kupowali czyjeś płyty, ktoś za to żył i miał na nagrywanie kolejnych rzeczy.
Druga sprawa to jest to, jak telewizja została okrojona z muzyki. Muzyka jest towarem dla konesera, który sam sobie coś wyszpera. Tematyczne kanały muzyczne są puszczane głównie na imprezach. Zostały tylko festiwale, ale i one mają teraz inną funkcję niż promowanie muzyki. Reklama rządzi.
Kiedyś były nagrywane przez Polską Telewizję półgodzinne programy muzyczne, w których mieściło się 6-7 klipów, które były potem emitowane w całości albo pojedynczo. Było to częścią programu,vmuzyka nie była spychana na osobne bieguny, że jeśli ktoś chce czegoś posłuchać, to musi włączyć konkretny kanał.
Na początku byłam bardzo podatnym na krytykę wrażliwcem i udało się paru osobom mocno mnie "ustrzelić". Brałam udział w konkursach poetyckich, pisałam wiersze. Dostawałam wyróżnienia a potem z dnia na dzień przestałam. Po Ya Hoznie trafiłam na Ankę Saraniecką, która idealnie trafiła w moją wrażliwość, sposób widzenia świata i poczucie humoru. Spotkałyśmy się w klubie studenckim, który prowadziła. Na wiele lat oddałam jej działkę tekstową i ciągle jestem pod wrażeniem jej pisania. Lubię być kierowniczką we własnym zespole, ale nie mam poczucia, że pod wszystkim musi widnieć moje nazwisko. Ja się podpisuję pod tym ideologicznie, jako wykonawca, jest to spójne z moim widzeniem świata, sztuki. "Ya Hozna" to był eksperyment, wariactwo, myśmy się świetnie bawili, nie wiedziałam co będzie później, rzuciłam się na głęboką wodę. Z Anką to było bardziej wysublimowane, wielopoziomowe.
W międzyczasie studiowałam. Przed Jarocinem był jeszcze występ w Opolu w "Kabaretonie", rok później Sopot, kolejny rok później "Karolinka" w Opolu, kolejny Sopot… A na jesieni odebrałam dyplom, mając na koncie dwie płyty, mnóstwo propozycji i wsparcie publiczności. I dopiero wtedy podjęłam jednoznaczną decyzję "no dobra, to ja się tym zajmę na poważnie". Anka była też wtedy naszą managerką.
To ona mnie namówiła do powrotu do komponowania. Słabo gram, więc przez długi czas zamawiałam wymarzone melodie u muzyków. Po jakimś czasie okazało się, jak męczące jest chodzenie i proszenie, żeby ktoś mi ułożył to co słyszę, ale nie mam śmiałości zagrać. Wróciłam do gitary, wróciłam do grania i w 1999 roku trafiłam na cudownego człowieka - Maćka Aleksandrowicza, który jest aranżerem, producentem, ma studio nagraniowe w Krakowie. On posłuchał i stwierdził - "to jest fajna melodia, to jest świetne, to jest dobre", zaproponował stylistykę w której można to zrobić. Byłam zachwycona tą współpracą, dało mi to bardzo dużo wiary w siebie. To on wprowadził mnie w świat komputerów, posługiwania się programem muzycznym, od niego kupiłam pierwsze Atari. "Balladyna"- moja pierwsza muzyka dla teatru była zupełnie czymś wyjątkowym, pracowałam z realizatorem, który zajmował się tworzeniem muzyki do gier strategicznych. Strasznie mi się to podobało, jak brzmią nagrania po kilkadziesiąt śladów, całe orkiestry. To było fantastyczne otwarcie się, a Anka wpisywała się w każdy z tych klimatów, więc ja nie miałam zupełnie potrzeby pisać. Ona dokładnie spełniała moje oczekiwania, a ja realizowałam się jako kompozytor. Potem przyszła propozycja dla Magazynu Style (obecnie zawieszona) na felietony. Powstało ich ponad 40. Teraz mnie namawiają, żeby to wydać... czemu nie? Kolejne propozycje teatralne także wymagały by coś dopisać. Cały czas grany jest spektakl "Szyc" według Hanocha Levina w teatrze Barakah, gdzie dostałam teksty przetłumaczone białym wierszem, więc musiałam je zorganizować rytmicznie.
Nauczyłam się pracy z tekstem. Pokonałam też pewną barierę. Wcześniej bałam się, że to co piszę jest zbyt ekshibicjonistyczne, zbyt intymne, że nie będę w stanie sprostać temu by pokazać to w wiarygodny sposób, że nie jestem gotowa by tak się obnażyć. Bo gdy tekst napisze ktoś inny, to ja, nawet śpiewając bardzo intymne rzeczy, zawsze mogę się schować za autora. Może musiałam znaleźć parę dodatkowych słów, coś przeżyć, do czegoś dojrzeć? Umieć nazwać to co czuję, w taki sposób bym miała poczucie wystarczającego komfortu? Uważam się za uczennicę Anki. Od niej uczyłam się konstrukcji tekstu, posługiwania się metaforą . Jeśli uda mi się napisać parę fajnych rzeczy będzie to w dużej mierze zasługa Anki.
Przy "Rzeźbie dnia" dogadałam się też z innym fantastycznym człowiekiem. Jarek Baran, który aranżował i produkował tę płytę, jest po prostu cudowną osobą o anielskiej cierpliwości. A musiał jej mieć do mnie dużo (śmiech). Jest też wysokiej klasy specjalistą od muzycznych zadań specjalnych. Na płycie jest też wiele partii muzycznych jego autorstwa. Bez niego nie miałabym szans na takie brzmienie.
rozmawiała Romana Makówka