Multiinstrumentalista, wokalista, autor piosenek, producent i właściciel firmy fonograficznej. Przede wszystkim jednak, bluesman z krwi i kości.
Ten niemiecki gitarzysta jest obecnie jednym z bardziej cenionych muzyków w swoim gatunku na świecie. Podczas trwającej jeszcze trasy, zatytułowanej Night Train to Budapest Farewell Tour 2014 artysta wprowadził nas do swojego świata, w którym od zawsze królowała muzyka...
Początek muzycznej podróży
Wszystko zaczęło się od garnków, patelni i łyżek zanim jeszcze nauczyłem się chodzić. Przypuszczam, że moi rodzice dość wcześnie zauważyli we mnie rytmiczne uzdolnienia i szybko zaczęli je rozwijać. Muzyka była w domu zawsze. Dorastałem wśród bluesowych, jazzowych i klasycznych dźwięków. Sporo czasu jednak minęło zanim na dobre stałem się muzykiem. Rodzice postawili sprawę jasno i pod tym względem byli naprawdę stanowczy: nie chcieli żebym występował publicznie przed ukończeniem osiemnastego roku życia. Nie do końca się to udało, ponieważ w pewnym momencie, kiedy miałem ponad siedemnaście lat nie dało się już uniknąć grania na scenie. W tamtym czasie blues stał się już moim chlebem powszednim - wpływ tej muzyki bardzo mnie wzmocnił - w zasadzie nikt nie mógł, nawet ja sam, zaprzepaścić mojego talentu. Zacząłem więc grać przed niewielką, ale świetną publicznością i tuż po ukazaniu się mojego debiutanckiego albumu, The Blues, pojawiło się kilka pozytywnych recenzji, a liczba osób przychodzących na koncerty zaczęła rosnąć.
Wierność muzycznym inspiracjom
Niewiele zmieniło się we mnie w tej kwestii - cały czas słucham Gary'ego Moore'a, Steviego Ray Vaughana, B.B. Kinga. W międzyczasie zainteresowałem się muzyką soul i funk. Poznałem twórczość Arethy Franklin, The Meters, Otisa Reddinga. Nie unikam również rocka - Rival Sons, Audioslave czy Reef. Lubię czasem posłuchać hip hopu... Snoop Dogga, Dr. Dre itd. Gdybym jednak miał wskazać człowieka, który stał się moim muzycznym domem, a nawet kimś więcej, byłby to Gary Moore. Jeszcze w szkole średniej pasję i miłość do jego muzyki dzieliłem z kumplem Zoltanem Csillagem, który pochodzi z Budapesztu, a który obecnie dba o to, żeby Gary nie został zapomniany na Węgrzech, gdzie odbył się Memorial Night. Możliwość zagrania na scenie z zespołem Gary'ego i spotkanie jego rodziny były dla mnie niesamowitymi przeżyciami.
Trasa koncertowa z Joe Bonamassą dała nam możliwość dotarcia do większej ilości ludzi. Joe powiedział nam wtedy, że kiedy był młody, sam dostał podobną szansę od B.B. Kinga i z tego względu wspieranie młodych talentów jest dla niego czymś bardzo ważnym. Cała trasa z nim zrobiła na nas wielkie wrażenie, świetnie się bawiliśmy i zaprzyjaźniliśmy.
Moją pierwszą gitarą był Cherry Gibson ES-345 z 1963 roku, na którą uzbierałem pieniądze kiedy skończyłem 16 lat. Musiałem pojechać po nią pociągiem do Kolonii. Byłem tak podekscytowany, że na dwa dni przed wyjazdem dostałem gorączki. Do dziś ją mam i z całą pewnością nigdy jej nie oddam. W tej chwili mam kilka gitar, które stały się bliskie mojemu sercu, szczególnie Les Paul z dedykacją od samego Gary'ego Moore'a. Nie mam chyba jakiejś jednej ulubionej gitary. Lubię grać na nich wszystkich, a one wszystkie... chcą, żebym na nich grał (śmiech). Gdyby kazano mi jednak wybrać tylko jedną z nich, prawdopodobnie zdecydowałbym się na tę z dedykacją - jako pamiątkę przeżycia fantastycznego wieczoru, kiedy graliśmy jako support przed Garym. Było to spełnienie moich marzeń. To on wprowadził mnie w świat bluesa, był i jest moim bohaterem. Patrząc wstecz zastanawiam się, jak to w ogóle było możliwe, że zagrałem na scenie, obok której stał Gary... Po koncercie usiedliśmy razem, długo rozmawialiśmy i snuliśmy plany. To było niezwykłe i intymne spotkanie - tak jakbyśmy byli przyjaciółmi całe życie. Jestem bardzo wdzięczny za to, że dane mi było przeżyć tamten wieczór.
Moje podejście do brzmienia opiera się na prostocie - na wykorzystywaniu jak najmniejszej ilości sztuczek. Od dziesięciu lat gram na Realtone Amps, robionymi przez mojego przyjaciela, Andreasa Breuhausa i muszę powiedzieć, że bardzo je lubię. Nastawiam odrobinę chrzęszczące brzmienie i oprócz tego używam jedynie RC Boostera. Dzięki temu brzmienie jest bardzo dynamiczne i naturalne. Reszta to gitary i moje palce. Gram wyjątkowo ciężkimi kostkami 1.2mm.
Zawsze miałem obsesję na punkcie brzmienia i muzyki. W mojej rodzinie było wiele różnych instrumentów: gitara, gitara basowa, perkusja, instrumenty klawiszowe. Dzięki temu mogłem poznawać ich brzmienia - grałem na wszystkich, ponieważ to mnie fascynowało. W pewnym momencie moi rodzice zdecydowali, że powinienem nauczyć się czytania nut i zapisali mnie na lekcje gry na pianinie. Odmówiłem. Nie chciałem uczyć się grać inaczej, niż po swojemu, a z pianinem szło mi to najgorzej - do dziś najsłabiej gram właśnie na tym instrumencie.
Kiedy zaczynałem życie muzyka nie ćwiczyłem tylko wtedy, kiedy spałem, kiedy byłem w szkole lub w kościele, a poza tym - cały czas. W tej chwili, kiedy tylko mam okazję gram na którejś ze swoich gitar, głównie po to, żeby wypróbować nowe pomysły i poeksperymentować. Właściwie nie ćwiczę już w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Większość tego, co gram słyszę w sobie, zwłaszcza perkusję i bas. Przed koncertami zazwyczaj nie możemy się doczekać występu i sporo się wygłupiamy, ale tuż przed wejściem na scenę modlę się chwilę dziękując Bogu za to, że mogę wykonywać tę cudowną profesję.
To, co tworzę musi być przede wszystkim dobrze przyjęte przeze mnie samego. Nagranie albumu wymaga wiele pracy i wysiłku, jednak to co ostatecznie powstaje to potencjał, który był tam od początku - nic innego. Nie jestem w stanie spełnić oczekiwań innych ludzi, ale jednocześnie nie mogę czuć się obrażony, jeśli końcowy rezultat nie spotka się z uznaniem fanów. B.B. King powiedział kiedyś pewne zdanie, którym scharakteryzował muzykę bluesową: "Zaledwie kilka akordów, a milion sposobów wyrażenia". Kiedy je usłyszałem, zdałem sobie sprawę z tego, co w bluesie jest tak niesamowitego - coś co przekraczało moją intuicję. Olbrzymia muzyczna wolność - to jest dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Fakt, że nie obawiam się tej wolności poczytuję sobie za swoją siłę. Co do słabości - to zależy od punktu widzenia. Prawdziwym utrapieniem dla innych i dla mnie samego bywa mój perfekcjonizm. Muzyka jest moją największą pasją. Oczywiście lubię spędzać czas w swoim niewielkim mieszkaniu, gotować, oglądać dobre filmy i relaksować się. Nie mam żony, ani dzieci - na dzień dzisiejszy szczęście odnajduję w muzyce.
Mam za sobą nagranie sześciu albumów studyjnych oraz trzech koncertowych. Od debiutanckiego The Blues do najnowszego Night Train to Budapest. Samemu nagrałem większość instrumentów na płytach Recorded by Martin Meinschäfer, Still Frame Replay oraz Night Train to Budapest. Jednak kiedy pracujemy nad albumami razem, jako zespół, pojawia się sporo elementów pozamuzycznych - gramy w piłkę albo w ping ponga, spontanicznie organizujemy krótkie przedstawienia komediowe, oczywiście opowiadamy sobie kawały i często się wygłupiamy. Praca nad piosenkami to cały proces. Najpierw przynoszę pomysł, kilka zagrywek, które potem rozbudowuję, a w studio dopracowuję niuanse. Kiedy cała aranżacja jest gotowa dodaję tekst. Zazwyczaj nie szukam szczególnie tematów piosenek - muszę pisać teksty dość szybko. Na szczęście to muzyka zawsze mnie prowadzi. Łatwo znajduję właściwe słowa, kiedy całkowicie zdaję się na nią. Może trudno to wytłumaczyć, ale tak właśnie jest.
Uwielbiamy trasy koncertowe, zwłaszcza kiedy nagramy dobry album. Koncerty na żywo zawsze są ekscytujące, ponieważ nigdy nie wiadomo, jak publiczność zareaguje na twoją muzykę. Relacja między muzykami a widownią może rozwinąć się w naprawdę różnych kierunkach. Samo planowanie trasy oznacza dla nas wiele pracy, chociaż oczywiście przynosi również sporo radości i ekscytacji. Podczas koncertów przychodzi moment refleksji: jak wiele energii czerpiemy od dobrej publiczności. Jeśli przez jeden lub dwa wieczory nie trafiamy na taką publiczność czujemy się nagle wyczerpani.
Po wydaniu w 2013 roku albumu Night Train to Budapest zagraliśmy wiele koncertów, ostatnia runda czeka nas jesienią tego roku. Podjęliśmy decyzję, że po zakończeniu trasy Henrik Freischlader Band zakończy swoją działalność. Spędziliśmy razem dziesięć lat w trasie, w studio i na scenie, które silnie wpłynęły na nasze życie. Otrzymaliśmy bardzo wiele od fanów, od wszystkich osób, które przychodziły na koncerty. Bez fanów z całą pewnością nie byłoby tych dziesięciu lat - za to dziękujemy Wam z całego serca. Jednak teraz każdy z nas potrzebuje czasu, żeby odpocząć, ochłonąć i wybrać się na poszukiwania nowych artystycznych ścieżek. Czas pokaże co przyniesie przyszłość.
SPRZĘTOLOGIA:
• Gitary: 1963 Fender Stratocaster, 1969 Fender Telecaster, 1963 Gibson ES-345, 1956 Gibson Les Paul Gold Top Reissue, 1967 Epiphone Riviera, Les Paul 59 Reisuue by Florian Jäger
• Wzmacniacze: Realtone "Henrik Freischlader Signature“ Head, Realtone Custom "KT 66/45 Watt“ Head, Vox 2×12 Cabinet z głośnikami Blue Bulldog
• Efekty: Xotic RC Booster, Xotic AC Booster, VOX V847, Ibanez TS-808, Ibanez TS-9, Fulltone, Clyde Deluxe Wah Wah, Fulltone Supa-Trem, Fulltone Deja Vibe, Fulltone Ultimate Octave, Boss DD-5, Boss TU-2, Lehle Dual
• Struny: Dean Markley 10-52
• Kostki: grubość 1,2 mm
Tekst Anna Czyżewska
Zdjęcia Timo Wilke