Wacken Open Air 2014 - podsumowanie
Być może nie potraficie zrozumieć dlaczego od dwóch lat słowo "Wacken" powtarzam częściej niż standardową inwektywę używaną zamiast przecinka, dlaczego od trzech tygodni zasypuję Was zdjęciami z tegorocznego festiwalu, w ilościach, delikatnie to ujmując, hurtowych, dlaczego pisząc o Wacken używam sformowania "Ziemia Święta", a na Behemoth i Decapitated ryczałam w fosie tak strasznie, że ochrona co rusz podbiegała pytać co mi się stało i czy nie trzeba mnie odstawić na punkt medyczny.
To nie jest normalny festiwal, jakich pełno na całym świecie. To magia. Powie wam to każdy, kto był tam chociaż raz w życiu. Nie ma sensu po raz setny pisać tu o Fundacji Wacken, działaniach proekologicznych, filmie "Wacken 3D" czy zespołach które grały.
Na Wacken wszytko jest spektakularne. Jeśli pada, brnie się w błocie po sam tyłek, jeśli jest słońce to od razu ponad 40 stopni, w nocy zaś po całym polu niesie się szczękanie zębami z zimna. Wacken to również niesamowite odległości pomiędzy poszczególnymi scenami, polami namiotowymi, miejscami przenajrozmaitszych atrakcji.
Wszystko fajnie, ale żeby dać Wam znać, że Lemmi żyje i ma się dobrze, biegłam przeszło dwa numery w jedną stronę do namiotu prasowego, co w 75-tysięcznym tłumie, zasługuje przynajmniej na rekord kraju.
Chciałam wam pokazać festiwal z mojej perspektywy: fotografa, fana, osoby surfującej w tłumie, niejednokrotnie przyciśniętej do barierek i po prostu, tak ludzku szczęśliwej. Próbowałam przeżyć to szaleństwo z dwoma aparatami (ryjami) na szyi i laptopem w plecaku, z przyjaciółmi, których kilkanaście razy dziennie gubiłam i znajdowałam w tłumie, z insuliną i tabletkami na cukrzycę w kieszeni, z pyłem który unosił się wszędzie i wciskał w każdy zakamarek ciała na ponad czterdziestostopniowym upale.
Tak widziałam Wacken:
I jeszcze zobaczcie fosę 2:10 minuta.
Zdjęcia i tekst: Romana Makówka