"Nie interesuje mnie bycie celebrytą, uśmiechanie się do fotoreporterów i udzielanie wywiadów o tym, co jem na śniadanie" - mówi Johnny Borrell, lider angielskiego zespołu Razorlight, który 21 czerwca będzie gwiazdą tegorocznych Wianków nad Wisłą.
"Sława jest jak narkotyk" - dodaje. Nam tłumaczy, dlaczego tak długo musimy czekać na nową płytę jego zespołu, dzieli się gorzkimi refleksjami na temat muzycznej branży i przede wszystkim zaprasza na koncert.
"To będzie najlepsze Razorlight w historii" - zapewnia.
Razorlight? Oni naprawdę sporo w muzyce namieszali… W samej Wielkiej Brytanii sprzedali prawie pięć milionów egzemplarzy swoich płyt, za pierwsze dwie zdobywając poczwórną platynę. Muzycy nigdy nie ukrywali, że stawiają przede wszystkim na dobre piosenki - większość wyśmienicie łączy w sobie energetyczny rock’n’roll z niemal popowymi melodiami, które już po pierwszym przesłuchaniu na długo zostają w głowie. Ogromną popularnością cieszyły się zwłaszcza "Golden Touch", "Somewhere Else", "In The Morning" i "America".
Razorlight, który powstał w 2002 roku z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Johnny'ego Borrella, dwukrotnie gościł w Polsce, grając świetnie przyjęte koncerty w 2009 roku w Warszawie i dwa lata później w Bydgoszczy. Tym razem będzie gwiazdą tegorocznych Wianków nad Wisłą, które odbędą się 21 czerwca na warszawskim Podzamczu. Koncert poprzedzony będzie występami zespołów Hey, Dżem oraz Łąki Łan.
Warto podkreślić, że polscy fani będą mogli zobaczyć i usłyszeć nowy skład zespołu - jedynym jego oryginalnym członkiem jest Borrell. I to właśnie z nim umówiliśmy się na telefoniczny wywiad.
Razorlight zaliczany jest do czołowych zespołów tak zwanego indie rocka. Lubisz to określenie?
Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jesteśmy zespołem rockowym, choć szliśmy również w naszej muzyce w stronę popu. Po porostu staramy się tworzyć dobre piosenki, tak jak to robili kiedyś Beatlesi. Nie przymierzając oczywiście [śmiech]. Od szyldów i określeń są dziennikarze.
Zachowałeś jakieś wspomnienia z polskich koncertów?
Same dobre. O ile pamiętam, zawsze byliśmy u was fantastycznie przyjmowani. Ludzie wykazywali wielki entuzjazm i doskonale bawili się na naszych koncertach. Mam nadzieję, że tym razem będzie podobnie, choć przyjeżdżam do Warszawy z praktycznie nowym składem.
Czego możemy spodziewać się po tym koncercie?
Tego, co w Razorlight najlepsze. Naturalnie wrócimy do naszych starych utworów, zwłaszcza z pierwszych dwóch płyt, będą też niespodzianki. Ja naprawdę kocham koncerty, małe i duże, ostatnio bardziej niż kiedykolwiek. Jestem głodny grania. Lubię włączać do niego element improwizacji, bez której byłoby na scenie nudno. To będzie najlepszy Razorlight w historii.
Wspomniałeś o nowym składzie - w zespole nie ma już muzyków, którzy grali z tobą przez lata: Björna Agrena i Carla Dalemo. Co się stało?
Po prostu się rozstaliśmy, z różnych powodów, tak jak to bywa w małżeństwie. Media sporo o tym pisały, a nawet uśmiercały zespół, ale nic z tego nie było prawdą. Razorlight nigdy nie przestało grać, miało po prostu roczną przerwę.
Mówisz o roku przerwy, ale od wydania ostatniej jak dotąd płyty "Slipway Fires" mija właśnie sześć lat. Skąd tak długa przerwa?
Kilka lat temu zaczęliśmy pracę nad nowym krążkiem, ale z jakiegoś powodu pomysły, które się wtedy pojawiały, nie były dobre. Byłem wtedy bardzo sfrustrowany zachowaniem wytwórni płytowej, a właściwie całym rynkiem muzycznym. Wszystko niestety sprowadza się do pieniędzy, coraz mniej się liczą sztuka, artyzm, emocje, prawda. Dalej krytycznie na to patrzę. Zamiast nowego albumu Razorlight, postanowiłem się zresetować i bez obciążeń czy oczekiwań wydać płytę solową, "Borrell 1".
Jest szansa na nową płytę zespołu?
Oczywiście, ale najpierw chcemy pograć w lecie na festiwalach. Chemia między nami jest niesamowita, a głowa pęka mi od pomysłów. Mam wrażenie, że to dla nas początek zupełnie nowego rozdziału. Problemem są wytwórnie płytowe. W dalszym ciągu postrzegają Razorlight głownie jako maszynkę do robienia pieniędzy, a ja żadną maszynką nigdy nie byłem i nie będę.
Masz przecież własną wytwórnię, Zazou.
Tak, ale to mała niezależna firma. Jesteśmy na nią zbyt wielcy [śmiech]. A wydawać płytę gdzieś, gdzie będę zmuszony iść na różne szkodzące muzyczne kompromisy i użerać się z ludźmi, których w ogóle to, co tworzymy, nie obchodzi, nie zamierzam. Nie zostałem muzykiem po to, by zdobyć sławę i pieniądze, lecz z potrzeby serca. Najgorsza w tym wszystkim jest sytuacja, gdy udaje ci się nagrać wielki przebój, a takim niewątpliwie była dla nas "America", a potem wszyscy oczekują, że będziesz tworzył jego kopie. Próbowałem to robić i nie czułem się z tym dobrze. Dla mnie, jako muzyka, o wiele ciekawsze od powiększania czyjegoś portfela jest podejmowanie wyzwań.
Czym jest dla ciebie muzyka?
Wspaniałym językiem, starszym niż słowa, który jednoczy ludzi, dotyka ich wnętrza w sposób dla innych form sztuki nieosiągalny. Niestety, w ostatnich dwóch dekadach wszytko to zeszło na drugi plan. Nie widzę dziś żadnego, absolutnie żadnego młodego zespołu, o którym za dwadzieścia pięć lat ktoś powie "oni byli wielcy" albo "oni są wielcy". Prawie wszystko, co dziś powstaje, jest sztuczne, nieprawdziwe, nastawione na zysk. Dla mnie muzyka i show-biznes to dwie zupełnie odrębne materie, niemające ze sobą nic wspólnego.
Dziesięć lat temu, po wydaniu debiutanckiej płyty "Up All Night", a następnie drugiego albumu "Razorlight" stałeś się wielką gwiazdą. O tobie i zespole pisały największe media, sam trafiałeś nawet okładkę "Vogue’a", związałeś się też z aktorką Kirsten Dunst. W ostatnich latach zupełnie się wyciszyłeś. Dlaczego?
Nie interesuje mnie bycie celebrytą, uśmiechanie się do fotoreporterów i udzielanie wywiadów o tym, co jem na śniadanie. Sława jest jak narkotyk, na szczęście bardzo szybko udało mi się odbyć udany odwyk. Pojechałem na moim motocyklu na kilka miesięcy na piękną szkocką wyspę, na której mogłem się od wszystkiego odciąć, bez telefonu i Internetu.. Czytałem książki, spacerowałem po lesie, pisałem, a nawet udzieliłem kilku lekcji gry na gitarze w miejscowej szkole. To mi pomogło. Dziś nie zobaczysz mnie na żadnym bankiecie.
Nie, że nie lubię - nie znoszę. Nie używam Facebooka, nigdy nie zrobiłem sobie selfie i nie wrzuciłem jej na stronę, bo kompletnie nie rozumiem, czemu miałoby to służyć. Pokazaniu, jaki jestem fajny? Daj spokój… Muzyki też nie słucham z mp3, a wyłącznie z płyt. Cyfra brzmi okropnie. Czekam na czasy, gdy w muzyce znowu zdarzy się coś magicznego...
Z trzech płyt Razorlight którą cenisz najbardziej?
Pierwszą, "Up All Night". To był praktycznie mój solowy album. Na drugiej mocniej poszliśmy w stronę popu, choć to właśnie ona osiągnęła największy sukces. To był dla nas dobry czas. Trzecia była mniej udaną próbą powtórzenia tej formuły.
Powiedziałeś kiedyś: "Dylan robi frytki. Ja piję szampana". Mógłbyś wytłumaczyć, o co chodziło?
Nie mam pojęcia [śmiech]. Głupstwo bez znaczenia, wypowiedziane dla żartu na jakiejś konferencji prasowej. Dziwi mnie, że po dziesięciu latach nadal wzbudza to takie emocje.
A pamiętasz swój najgorszy koncert?
Jak dziś. To było w 2002 roku. Graliśmy jako support przed zespołem coverującym piosenki Kylie Minogue. Był naprawdę okropny, ale my zabrzmieliśmy jeszcze gorzej. Nauczyło mnie to dwóch rzeczy - nigdy nie pić przed koncertem ani nie wychodzić na niego w sytuacji, gdy mam gitarę nastrojoną do nuty E, a basista do D…
Rozmawiał: Paweł Piotrowicz
Źródło: Informacja prasowa Stołeczna Estrada