Marek Bliziński
Mija właśnie 20 lat od śmierci Marka Blizińskiego. Jego talent oraz legendarna wręcz pracowitość sprawiły, że na jazzowej scenie nadal pozostaje po nim puste miejsce. Ale tak już zazwyczaj jest w przypadku tych Wybitnych, do których bez wątpienia Marek się zaliczał.
Marek Bliziński był muzykiem wszechstronnym. Kochał jazz i jemu to poświęcił większą część swojego życia. Życia, które okazało się niestety za krótkie. Zmarł pokonany przez nowotwór, mając zaledwie 42 lata. Dla wielu muzyków jazzowych jest to czas, kiedy krystalizują się twórcze przemyślenia, stabilizuje się warsztat, powstają płyty, do których sięgamy potem przez lata. Tak byłoby zapewne i w tym przypadku. Niestety, stało się inaczej.
Jego życiorys był typowy dla większości polskich jazzmanów lat 70. Kilka lat edukacji w szkole muzycznej dało podstawy teoretyczne i umiejętność czytania nut. Reszta zależała od intuicji, pracowitości i szczęścia. Pierwsze zespoły to Pesymiści, Czterech i Bemibek. Dla Marka Blizińskiego był to czas na sprawdzenie się w roli kompozytora, aranżera, akompaniatora, a także solisty i czasami lidera. Muzyka stała się dla niego nie tylko sensem życia, ale także jedynym źródłem utrzymania. I tak już pozostało do samego końca.
Różnorodność stylistyczna nagrań i projektów, w których brał udział, jest ogromna, jednak najlepiej sprawdzał się jako gitarzysta mainstreamowy. Doskonale wiedział o tym Jan Ptaszyn Wróblewski, w którego to kwartecie Marek zagościł na wiele lat. Formuła zespołu bez fortepianu pozwoliła mu zabłysnąć nie tylko jako soliście, ale przede wszystkim jako akompaniatorowi. Artysta miał możliwość poruszania się w stylistyce gdzieś tam między Jimem Hallem a Joem Passem. Wszak ich to cenił sobie najbardziej. Od Halla przejął wiele pomysłów fakturalnych i melodycznych, a od Passa - technikę prawej ręki, polegającą na grze kostką i palcami. W wywiadzie dla miesięcznika "Jazz" wyznał: "Nie preferuję gitarzystów, słucham dużo saksofonistów i pianistów. Oczywiście cenię wszystkich wybitnych gitarzystów, od Charliego Christiana począwszy. Czczę Montgomery’ego, podziwiam Halla za jego mądrość, Passa za pełniejsze wykorzystanie gitary jazzowej. Cenię tych wszystkich, którzy rozszerzyli możliwości techniczne i brzmieniowe tego instrumentu". O swojej technice gry powiedział tak: "Jest zbliżona do Joego Passa. Używam zarówno kostki, jak i uderzeń palców, niekiedy gram również kciukiem. Jeżeli chodzi o kostki do gry, to korzystam jedynie z kostek okrągłych, prawie nieelastycznych". Swoją wiedzę i doświadczenie starał się przekazywać młodym gitarzystom jazzowym na warsztatach w Chodzieży. W latach 70. i 80. był niekwestionowanym autorytetem w temacie gitary jazzowej. Mimo upływu lat większość jego idei nie zdewaluowała się do dnia dzisiejszego.
WARSZTAT
Spróbujmy ogarnąć wszystko to, co można by dzisiaj określić terminem "gitara jazzowa według Marka Blizińskiego". Na pierwszy plan wysuwa się niesamowita wręcz dbałość o warsztat. Warsztat rozumiany nie tylko jako szybkość i perfekcja, ale także jako swoboda gry we wszystkich dwunastu tonacjach oraz umiejętność ogrywania każdego połączenia harmonicznego. Następna sprawa to traktowanie gitary w sposób fortepianowy. Dotyczyło to przede wszystkim sposobu prowadzenia improwizacji techniką single note z jednoczesnym wtrącaniem akordów. Pierwowzorem był tu oczywiście Joe Pass, z tym że Bliziński - jeśli chodzi o stylistykę - posunął się znacznie dalej. Podobna sytuacja miała miejsce podczas tworzenia programu w duecie z Ewą Bem. Perfekcyjnie opracowane partie gitary zawierały wszystko to, co najlepsze w tzw. jazzowej literaturze gitarowej. Walkingi, pięknie brzmiące flażolety, bogate szerokie akordy, wspaniała, wykraczająca daleko poza konwencję harmonizacja. No i na koniec samo podejście do kwestii improwizacji. Przemyślane, konsekwentnie prowadzone linie melodyczne nie były dziełem przypadku. Bliziński do każdego utworu podchodził bardzo poważnie. Analizował harmonię, szukał możliwości stosowania substytutowych skal. Często na standardowych połączeniach harmonicznych dokonywał cudów reharmonizacji, budując długie łuki napięć, balansując czasami wręcz na granicy poczucia tonalności. Zawsze potrafił jednak w odpowiednim momencie powrócić do właściwych dźwięków. W swojej muzyce opierał się na najlepszych wzorcach. Wiedział, kogo i jakich płyt słuchać. W latach 70. miał w swojej fonotece "The Bridge" Rollinsa z Jimem Hallem, "Intercontinental" i "Portraits Of Duke Ellington" Joego Passa. Na warsztatach w Chodzieży prezentował zdumionym gitarzystom rewelacyjne nagrania nikomu nieznanych Kanadyjczyków: Lenny’ego Breau i Eda Bickerta. Prawdziwą inspiracją byli jednak dla niego muzycy grający na innych instrumentach. Marek Bliziński często powtarzał, że w przypadku improwizacji należy wzorować się na saksofonistach, a studiując akompaniament - słuchać pianistów.
Marek Bliziński był gitarzystą łatwo rozpoznawalnym. Miał indywidualne, charakterystyczne brzmienie, frazowanie i - jak każdy jazzowy muzyk - kilka ulubionych zagrywek. Bliski estetyce Jima Halla często używał większych interwałów. Bliziński nie stronił od kwart i kwint, które nadawały jego frazom charakterystyczne ostre brzmienie (PRZYKŁAD 1). Często też, wzorem pianistów, stosował tryle oktawowe wydobywane za pomocą kostki i środkowego palca (PRZYKŁAD 2). Jak głęboko osadzony był w jazzowej tradycji, widać w PRZYKŁADZIE 3, gdzie zacytowany fragment improwizacji przypomina wręcz kawałek bebopowego tematu. Lubił również stosować schodzące w dół, oparte czasami na gitarowych wprawkach progresje (PRZYKŁAD 4) bądź pobawić się w opisywanie dźwięków akordowych (PRZYKŁAD 5). Myślę, że tych kilka cytatów z improwizacji przybliży chociaż w niewielkim stopniu jego muzykę. Tych bardziej zainteresowanych odsyłam oczywiście do płyty "Wave", jak również do nagrań kwartetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego czy płyty zatytułowanej "Question Mark" Janusza Muniaka z 1978 roku, gdzie można np. posłuchać, z jakim wyrafinowaniem realizował bluesowe harmonie.
DOROBEK
Jak mają się słowa do samej muzyki, możemy już tylko ocenić na podstawie pozostawionych nagrań. Artysta przez wiele lat współpracował z Polskim Radiem i Telewizją, czego efektem jest kilkaset zarejestrowanych utworów z jego udziałem. Niestety coraz rzadziej pojawiają się na antenie zdominowanej przez masową tanią muzykę rozrywkową. Pozostały więc tylko płyty.
Myślę, że w dorobku Marka Blizińskiego najważniejsze były te, które powstały w późniejszym okresie jego kariery muzycznej. Dwie najważniejsze to na pewno nagrana w trio "Wave" oraz w duecie z Ewą Bem "Dla Ciebie jestem sobą". Pozostałe, firmowane nazwiskiem liderów, to: "Question Mark" Janusza Muniaka, "Z lotu Ptaka" i "Flyin’ Lady" Jana Ptaszyna Wróblewskiego.
Wszystkie wytrzymały próbę czasu, a przecież najstarsza z wymienionych płyt "Question Mark" powstała ponad 30 lat temu. Każda z nich była w swoim czasie wydarzeniem na jazzowym rynku. Postać Marka Blizińskiego budziła pozytywne emocje nie tylko wśród wielbicieli jazzowej gitary. Nie zapominajmy, że w tamtych czasach był on w Polsce jedynym stricte jazzowym gitarzystą. Na dodatek poziom jego gry był na tyle wysoki, że automatycznie stawał się równorzędnym partnerem w każdym zespole, a jak słychać na pozostawionych nagraniach, potrafił na większości utworów odcisnąć swoją gitarą indywidualne piętno. Niestety posłuchać nagrań może tylko ten, kto ma dziś dostęp do czarnych płyt, ponieważ w wersji kompaktowej wydano na razie tylko "Dla Ciebie jestem sobą" (tę w duecie z Ewą Bem). Nawiasem mówiąc, płyta już podczas nagrania została nie najlepiej zmiksowana, a w wersji CD mankamenty te zdają się jeszcze bardziej przeszkadzać. Jest to wada wielu jazzowych nagrań z okresu PRL-u, więc już ani słowa więcej na ten temat...
Wróćmy do muzyki. Myślę, że najlepszą ilustracją będzie zacytowanie dwóch recenzji, które ukazały się po wydaniu wymienionych wcześniej płyt. Obie recenzje wyszły spod piór niekwestionowanych autorytetów, jeśli chodzi o muzykę jazzową: Tomasza Szachowskiego i Romana Kowala (patrz ramki).
"GITARA JAZZOWA"
Wszechstronność Marka Blizińskiego zaowocowała również podręcznikiem "Gitara jazzowa", którego jest autorem. Była to pierwsza i jak dotychczas jedyna książka traktująca o gitarze jazzowej. Dzisiaj, kiedy najbardziej popularne są wydawnictwa typu "Nauka gry w weekend", a odczytanie prostej melodii bez posiłkowania się tabulaturą wydaje się często niewykonalne, tego typu podręcznik wydaje się niektórym przestarzały. Mimo że od pierwszego wydania minęło już 35 lat, treść się jednak nie zdezaktualizowała, a wręcz przeciwnie - jak stare wino nabrała ona koloru i smaku. "Gitara jazzowa" to kompendium wiedzy, jaką powinien posiadać każdy gitarzysta. Posługując się wyjątkowo zwięzłym, a jednocześnie bardzo komunikatywnym językiem, Bliziński opisuje rodzaje gitar, doradza w kwestii wyboru instrumentu, wzmacniacza, strun i kostki. Jest też mowa o tym, jak przygotować instrument do gry (regulacja szyjki, wysokości i menzury strun) oraz jak go prawidłowo stroić. W rozdziale dotyczącym aparatury z ogromną powściągliwością, świadomy ważności problemu, doradza rozwiązania dotyczące palcowania, aplikatury czy ułożenia rąk. Nie zabrakło też krótkiego kursu harmonii jazzowej, a także zestawu podstawowych ćwiczeń technicznych, które zdaniem autora miały na celu "wyrobienie sprawności manualnej, umożliwiającej realizację każdego zamysłu muzycznego". Jedno jest pewne: świetna znajomość przedmiotu uczyniła z książki "Gitara Jazzowa" lekturę nader pożyteczną i ciekawą, której głównym celem, jak pisał we wstępie Bliziński, jest "pomoc młodym muzykom w znalezieniu własnej drogi do jazzu, uzmysłowienie i pokonanie trudności w pracy nad sobą". Nic dodać, nic ująć!
SPRZĘT
Jest jeszcze jedna dziedzina, w której Marek poruszał się swobodnie, a mianowicie: konstruowanie wszelkiego rodzaju gitarowych ulepszeń. Pamiętam, jak do pudła rezonansowego swojego Gibsona ES-175 dołączył przystawkę do gitar akustycznych, poszerzając możliwości brzmieniowe i artykulacyjne instrumentu. Był również konstruktorem bezgłówkowej gitary basowej z wibratorem. Ten trochę dziwny instrument wykonany w Malborku przez zaprzyjaźnionego lutnika, Zbyszka Mleczka, z powodzeniem służył Blizińskiemu przez kilka ostatnich lat.
Jego szerokie zainteresowania wykraczały daleko poza muzykę. Doskonale orientował się w wielu dziedzinach sztuki i nauki. Wiedzieli dobrze o tym ci, którym udało się przebić przez mur jego legendarnej wręcz małomówności. To, że był - jak to się zwykło mówić - człowiekiem renesansu, wynikało po części z rodzinnych koligacji. Od strony matki w prostej linii był kontynuatorem wspaniałego rodu Marconich - architektów, rzeźbiarzy i malarzy - artystów trwale związanych z historią Warszawy. Po części spokrewniony był z Oskarem Kolbergiem... Czy trzeba szukać dalej? Jak to najczęściej bywa w takich przypadkach, co jakiś czas artystyczne geny wybuchają z ogromną siłą. Tak też było zapewne z Markiem Blizińskim, który stał się kolejnym niewolnikiem swojego talentu.
Nie należał do muzyków kolekcjonujących gitary. Przez wiele lat wystarczał mu, tak jak dla większości gitarzystów jazzowych, podstawowy zestaw, czyli Gibson ES-175D i akustyczny pięknie brzmiący Ibanez. Dla potrzeb radiowych w pogotowiu miał Fendera Telecastera.
Życie nie oszczędziło mu zdarzeń, które dla muzyka należą chyba do najgorszych. Dwukrotnie został okradziony z instrumentu. Raz był to piękny Gibson Les Paul (w latach 70. wart był majątek!), natomiast drugim razem stracił ulubioną "175". Żeby uzupełnić lukę w swoim instrumentarium, kupił kolejnego Gibsona - był to model Howard Roberts - ale swojej "175" nigdy nie odżałował. Ostatnim zakupem była typowa "deska" - biały Focus z wibratorem. Bliziński należący raczej do ortodoksyjnych mainstreamowców nagle ruszył drogą, którą wcześniej wytyczył Lary Carlton. Co prawda, dla wielu jego fanów nie było to wielkim zaskoczeniem. Dał się już przecież poznać jako doskonały "elektryczny" gitarzysta podczas współpracy ze Zbyszkiem Namysłowskim w grupie Air Condition.
Przez wiele lat używał lampowego dwugłośnikowego combo Marshalla, ale kiedy poszerzył swoją stylistykę, zamienił go na Rolanda model Jazz Chorus. Mimo że wśród jazzowych gitarzystów dużą popularnością cieszyły się wzmacniacze Polytone, nigdy nie zdecydował się na żaden z oferowanych na rynku modeli, uważając je za zbyt jednostronne.
ZAKOŃCZENIE
W 1999 roku, 10 lat po śmierci Marka Blizińskiego, staraniem Janusza Popławskiego, ówczesnego szefa wydawnictwa Professional Music Press, ukazała się biografia artysty zatytułowana "Kolorowe lata Marka Blizińskiego". We wspomnieniach Andrzeja Trzaskowskiego, wieloletniego kierownika Studia Jazzowego Polskiego Radia, czytamy: "Był to muzyk szalenie uniwersalny, profesjonalista w najwyższym stopniu, a do tego jedyny. Gdyby szukać jakichś pokrewieństw, to trzeba by się cofnąć do Wesa Montgomery’ego. Za każdym razem wymyślał jakieś faktury, które zdumiewały. Takich muzyków jak Marek zawsze było i jest niewielu. (...) Przeważnie nagrywało się od razu dwie wersje, ale trudno było potem wybrać, bo jedna była lepsza od drugiej. Prawie nigdy nie przerywało się nagrania, bo wszystko było, jak trzeba. Tego rodzaju uniwersalizm nigdy nie był w świecie jazzowym powszechny, to była rzadkość - im bliżej naszych czasów, tym większa".
Od dzieciństwa związany był z Warszawą i tu pozostał. Dla tych, którzy chcieliby go odwiedzić, podaję adres: rodzinny grobowiec Marconich na cmentarzu Ewangelicko-Reformowanym przy ulicy Żytniej w Warszawie.
PIOTR LEMAŃSKI
Muzyka zawarta na płycie "Wave"...
Marka Blizińskiego sięga do klasyków gatunku, a więc do takich nazwisk, jak: Montgomery, Burrel, Pass, Grant Green, Hall... Jest to jedno z najwspanialszych osiągnięć klasycznego jazzu nowoczesnego, zakłada bowiem ścisły związek jazzowy swingowej frazy z mądrością harmoniczną, konsekwencją modulacji, możliwościami fakturalnymi w pionie i w poziomie. Marek Bliziński jest w tej dziedzinie unikatem na skalę europejską. Obserwujemy jego grę od wielu lat, są okresy lepszej i gorszej dyspozycji, zawsze jednak cechuje jego improwizację naturalność. Brak tu miejsca na pozory, których jakże często doświadczamy na koncertach. Nie przynosi to wymiernego pożytku muzykowi tworzącego najczęściej w cieniu oklasków, uznania, triumfów i zaszczytów kolegów. Tę skromność można zauważyć także na płycie "Wave". Marek Bliziński, będąc kompozytorem wielu interesujących tematów, wybrał na swą płytę wyłącznie utwory obce! (...) Strona pierwsza płyty jest zdecydowanie słabsza. Lider precyzyjny harmonicznie, improwizacje wręcz wzorcowe, gorzej z sekcją. Strona druga rekompensuje całkowicie niedostatki. Brzmienie stopliwe, stylowa gra sekcji rytmicznej, zgodna z intencjami lidera, pełna dynamiki, pulsu, swingu. Lider idzie konsekwentnie po najtrudniejszej, ale najbardziej wartościowej linii, rozwija frazę płynnie, zdecydowanie, modulacje pełne są oryginalnych, rzadko spotykanych pomysłów, śmiała chromatyka znajduje uzasadnienie w każdym momencie, brak dźwięków przypadkowych, brak ogranych schematycznych biegników, akordy podawane oszczędnie, ale pewnie. Partie gitary mogą być wzorem do studiowania dla gitarzystów, i to wcale nie początkujących" - Tomasz Szachowski ("Jazz Forum", 1983).
I na koniec płyta - korona...
gdzie Marek jest chyba najbardziej sobą - duet z Ewą Bem. (...) Gitara staje się tu równorzędną partnerką solistki - wspiera jej interpretacje, komentuje tekst, dopowiada to, czego nie ma w tekście. Utwory, jakich słuchamy, są zróżnicowane: od ballad ("Do Ciebie szłam", "Zmierzch") po rytmiczne, swingujące i na nowo odczytane piosenki, jak "Bo we mnie jest seks", "Wesoły deszczyk". Instrumentalne wstępy, interludia i kody oprawiają mistrzowskie interpretacje naszej Lady Jazz z najpiękniejszym chyba, tytułowym utworem na czele "Dla Ciebie jestem sobą". Wyszukane harmonie, pieczołowicie przemyślane i rozłożone w szerokim paśmie akustycznym sprawiają, że wokalistka znajduje tu komfort interpretacyjny, jaki mało kto umiałby jej zapewnić. Gitara wciela się tu w pełną sekcję rytmiczną, gra jak perkusja, kontrabas, fortepian i instrument melodyczny. Jedenaście piosenek dzięki interpretacji dwójki artystów, choć pisanych różnymi rękoma, stapia się w jedną całość. (...) Trudno o tej płycie pisać, jej trzeba słuchać, bowiem do dziś zachowała swój ponadczasowy wdzięk i wartość. To lekcja muzykalności i kultury muzycznej dla młodzieży - płyta, której nikt już zapewne nie prześcignie" - Roman Kowal ("Kolorowe lata Marka Blizińskiego", 1998).