Dzisiaj, pięć lat po zerwaniu z wszelkimi nałogami, spotykamy się z zupełnie innym (podobno)
Malmsteenem. Ten czterdziestopięcioletni gitarzysta ze Szwecji jest teraz (podobno) bardzo miłym facetem. Jeśli tak jest w istocie, to stawanie się nim zajęło mu trochę czasu...
Yngwie mocno się zmartwił. Znamy się od dwudziestu pięciu lat i dużo o nim wiem. Może zbyt dużo? Kiedy powiedziałem mu, że chciałbym poruszyć pewne tematy z przeszłości, nie okazał entuzjazmu. Wolał nie prowokować demonów, choć z drugiej strony wiem, że lubi podejmować wyzwania.
Jako młody szwedzki gitarzysta
Yngwie wierzył, że będzie sławny, zanim jeszcze zdołał zagrać jakąkolwiek nutę. To, o czym marzył, stało się rzeczywistością. Okupiony ciężką pracą sukces przyszedł, ale co to oznaczało dla artysty? Okazało się, że w codziennym życiu nie umie wyjść z roli gwiazdy, jaką jest na scenie. Jego ego rozrosło się do niebotycznych rozmiarów. Miał własny świat, w którym to on był słońcem, wokół którego wszystko i wszyscy się obracali. Jego destrukcyjny charakter doprowadził wiele osób do cierpienia, a samego
Yngwiego niemal do śmierci w wypadku samochodowym w 1987 roku, kiedy to artysta wsiadł za kierownicę ze zbyt dużą ilością alkoholu we krwi. W końcu
Malmsteen stał się karykaturą samego siebie. Był nieustannie odurzony alkoholem lub narkotykami niczym prawdziwy clown rock and rolla.
Zmiana przyszła w 2002 roku.
Malmsteen przestał pić i postanowił trochę posprzątać w swoim życiu. Muzyka znowu stała się dla niego najważniejsza, a w jego grze zapłonął nowy ogień. Gitarzysta przeszedł metamorfozę, której owocem jest wydany w 2008 roku krążek "Perpetual Flame". To pierwszy album nagrany po trzyletniej przerwie i zarazem pierwszy firmowany przez jego własną wytwórnię Rising Force Records. Zeszły rok był ważny dla
Yngwiego również z innych powodów, a mianowicie: 13 października
Malmsteen odcisnął swoją dłoń w słynnej Alei Gwiazd w Hollywood, a firma Fender uhonorowała muzyka, wykonując model gitary sygnowany jego nazwiskiem -
Yngwie Malmsteen Signature Stratocaster.
W 1984 roku
Yngwie Malmsteen był jeszcze nikomu nieznanym muzykiem, jednak sytuacja ta zmieniła się w ciągu zaledwie jednego roku. Artysta założył swój pierwszy zespół, który nazwał Rising Force. Muzyka, jaką tworzył, była połączeniem elementów klasycznych i shredu, i od początku wielu starało się naśladować jego styl gry. Właśnie w marcu 1984 roku jechałem w odwiedziny do
Yngwiego w San Fernando Valley. Jeszcze nie wiedziałem, że miał to być początek przyjaźni. Przyjaźni obfitującej w fajerwerki, bójki na pięści, a nawet rozlew krwi. Ale w tamtej chwili niewiele wiedziałem o
Yngwiem. Dowiedziałem się tylko, że zaczął grać w zespole mojego przyjaciela klawiszowca, Jimmy’ego Waldo. Zespół nazywał się Alcatrazz. Jimmy puścił mi kilka kawałków z nowej płyty, na której szczególnie zachwyciła mnie gra młodego, nieznanego wówczas gitarzysty o nazwisku
Malmsteen. Postanowiłem się z nim spotkać.
Drzwi otworzył mi wysoki, szczupły blondyn ze sfatygowanym Stratocasterem w ręku. Kiedy ja ustawiałem kasetę w dyktafonie, on kontynuował ćwiczenie na gitarze, które widocznie mu przerwałem. Nie chciałem mu przeszkadzać, więc grzecznie słuchałem. Po chwili przesunąłem mikrofon w jego stronę. Odepchnął go gwałtownie i powiedział: "Nie, nie! Jeszcze nie skończyłem ćwiczyć". Minęło kilka minut, skończył jeden utwór. Powiedziałem: "Wow! To było...". W odpowiedzi znowu usłyszałem: "Jeszcze nie skończyłem". Zostałem więc przywołany do porządku. Musiałem siedzieć w ciszy i słuchać jego gry przez kolejnych dwadzieścia minut. Przez resztę wywiadu nie wypuszczał gitary z rąk, a moje pytania pozostały bez odpowiedzi, ponieważ muzyk cały czas wygrywał na niej jakieś niewiarygodne wywijasy. Właściwie byłem tak zły, że chciałem już wyjść. Ale potem wydarzyło się coś, co obu nas szybko otrzeźwiło.
Yngwie pokazywał mi pewną technikę i nagle druga struna (B2) przeskoczyła w ten sam rowek na siodełku co struna E1. Chwycił więc strunę w dwa palce i przejechał po długości, żeby wskoczyła na swoje miejsce. Nagle krew trysnęła z palca wskazującego i zaczęła mu lecieć po nadgarstku.
Yngwie nawet nie zareagował. Usiłował strzepnąć krew i chciał grać dalej, ignorując ból. Ale świeża rana mu na to nie pozwalała. Zasyczał i oderwał rękę od gryfu. Można więc powiedzieć, że początek naszej znajomości był... krwawy. Wywiad, który wówczas z nim przeprowadziłem, ukazał się w jednym z największych magazynów gitarowych.
Yngwie dalej grał i koncertował z zespołem Alcatrazz, a krąg jego fanów nieustannie się rozrastał - coraz więcej osób przychodziło oglądać jego popisy w stylu Blackmore’a. Im bardziej
Yngwie był sławny i podziwiany, tym bardziej stawał się zarozumiały i nieprzystępny, a obcowanie z nim w trasie stawało się wręcz nie do zniesienia. Ale bywały momenty, że
Yngwie łagodniał. Wyciągał gitarę akustyczną i jamował do utworów bluesowych. Przepraszał za wszystko, co zrobił złego i obiecywał, że się poprawi.
Nigdy nie było wiadomo, na którego
Yngwiego akurat się trafi. Miałem się o tym przekonać na własnej skórze. 7 grudnia 1984 roku wybrałem się na przyjęcie, które w Cat & Fiddle na Sunset Strip urządzał Ronnie Dio. Waldo i ja rozmawialiśmy, sącząc koktajle, kiedy nagle podszedł do nas
Yngwie i rzucił mi prosto w twarz: "Jesteś beznadziejnym dziennikarzem". Widocznie czytał wywiad. Nie był to pierwszy raz, kiedy usłyszałem z jego ust oskarżenia, więc nie wziąłem tych słów zbytnio do siebie. Następnie
Yngwie rzucił jakiś antysemicki komentarz, który był tak ostry, że nie byłem pewien, czy aby się nie przesłyszałem. Potem przyszła kolejna cięta uwaga i moja cierpliwość się wyczerpała. Nie miałem zamiaru dłużej tego tolerować. Chlusnąłem mu w twarz ginem z tonikiem, co chwilowo go oślepiło, po czym uderzyłem go pięścią w twarz. Upadł na ziemię, był bardziej oszołomiony niż ranny. No i zaczęliśmy się bić. Nie minęło kilka sekund, a już pojawiła się ochrona i skończyło się na wyniesieniu
Yngwiego z imprezy. Nieśli go jak zwinięty dywan. Minęło dziesięć lat, zanim go znowu spotkałem.
W 1994 roku pewien japoński magazyn zaproponował mi przeprowadzenie z
Yngwiem wywiadu. Pomyślałem wtedy, że najpierw powinienem chyba wziąć kilka lekcji boksu. Po pewnym wahaniu w końcu się zgodziłem.
Yngwie, który otworzył mi drzwi, sprawiał wrażenie zupełnie innego człowieka niż ten, którego pamiętałem sprzed lat. Wyciągnął ramiona i objął mnie po przyjacielsku. Potem z jego ust popłynął potok przeprosin. Był bardzo skruszony, szczery i przyjacielski. Spędziliśmy resztę dnia i całą noc na rozmowach. Graliśmy w polo, piliśmy i graliśmy na gitarach. Kiedy zbierałem się do wyjścia,
Yngwie nagle wyszeptał: "Chyba mam nowego przyjaciela". Przez następne czternaście lat widziałem się z nim wiele razy i muszę przyznać, że przez ten czas nigdy nie widziałem w nim tego poprzedniego, wstrętnego, aroganckiego gwiazdora. Dlatego tym razem chciałem przeprowadzić z nim naprawdę szczery wywiad, na co
Yngwie wyraził zgodę. Byłem spokojny, bo wiedziałem, który
Yngwie otworzy mi drzwi i że mogę czuć się bezpiecznie...
Gdybym był muchą i siedział na ścianie podczas nagrywania płyty "Perpetual Flame", co takiego bym zobaczył?
Byłbyś chyba zaskoczony, jak dużą wagę przywiązuję do strojenia przejściówek w perkusji. Ustawiam mikrofon, stroję bębny i w nieskończoność kręcę gałkami korektora. Sam zajmuję się też aranżacją i mówię perkusiście, co ma robić, bo pełnię rolę producenta ścieżek perkusyjnych. Nawet nie gram z perkusistą, to on gra do nagranych przeze mnie ścieżek. Z nagrywaniem basu postępuję tak samo, z tym że to ja gram na basie. Potem dochodzą partie rytmiczne i tutaj przywiązuję bardzo dużą wagę do brzmienia. Później nagrywamy klawisze, przy których również zwracam dużą uwagę na szczegóły, dopieszczając użyte brzmienia. Następnie wchodzi solówka. W tym momencie, zamiast zajmować się nią, po prostu przewijam taśmę. I ciach, zajmuje mi to kilka sekund. Prawdziwa praca rozpoczyna się dopiero wtedy, gdy do głosu dochodzi wokal. Piszę przecież teksty, komponuję muzykę, tworzę wszystkie melodie i harmonie. Jako kompozytor, autor tekstów, producent i inżynier dźwięku w jednej osobie całkowicie ignoruję gitarę. Teraz moja praca w studiu ma bardzo niewiele wspólnego z grą na gitarze.
Często mówiłeś, że nagrywasz solówki zupełnie bezwiednie, jakbyś miał włączonego autopilota. Wiem, że jest taka część ciebie, która chciałaby się rozprawić z większością solówek, które nagrali i umieścili na swoich płytach inni gitarzyści.
O nie, nie zamierzam tego robić. Chyba wiem, dokąd zmierza to pytanie. Moją technikę zawdzięczam tylko i wyłącznie ciężkiej pracy. Zawsze byłem dla siebie strasznie surowy i niesłychanie samokrytyczny. Od zawsze, nawet jak grałem sam w pokoju, wyobrażałem sobie, że jestem na scenie, że występuję przed ludźmi. To prawda, gram mechanicznie, ale to dlatego, że teraz jestem bardziej skupiony na grze, niż byłem kiedykolwiek wcześniej. Osiągnąłem w grze chirurgiczną precyzję.
Ktoś powiedział, że jeśli słyszało się jedną solówkę Yngwiego, to tak jakby słyszało się wszystkie. Może to wiąże się z tym, że jesteś perfekcjonistą? Pracujesz na pełnych obrotach, zawsze na "10".
No właśnie. To tak jakbyś w każde solo wkładał wszystko, co masz opanowane do perfekcji. Może dlatego krąży opinia, że jeśli słyszało się twoją jedną solówkę, to tak jakby słyszało się wszystkie. Co na to powiesz?
No cóż, po pierwsze - jeśli ktoś wypowiada taką opinię, automatycznie sam stawia się w niezbyt pozytywnym świetle, udowadniając, że jest muzycznym analfabetą. Jeśli wypowiada taką opinię, może powinien zacząć od Erica Claptona, Steviego Raya Vaughana, Angusa Younga, Ritchiego Blackmore’a czy Billy’ego Gibbonsa. Oni grają te same solówki, tylko zamiast tysiąca nut są tam trzy nuty. Więc jeszcze mniej różnią się między sobą. Nie ma muzyka, który powtarzałby się tak bardzo jak gitarzysta. Dla mnie najważniejsze w grze jest to, żeby wyzwolić się z bluesowej mentalności. Uważam, że to najbardziej ograniczona i najbardziej prymitywna forma muzyki.
Utwór "Magic City" jest utrzymany właśnie w bluesowej stylistyce. Różni się od pozostałych utworów na płycie. Czy myślałeś o nagraniu całej płyty z twoim wokalem?
Kompozycja "Magic City" bardzo spodobała się mojej siostrze. Powiedziała, że powinienem śpiewać w każdym utworze. Miło mi, że ludziom się podoba, ale dla mnie byłoby to coś jak jechanie autem marki Ferrari na jedynce. Lubię pisać piosenki, w których jest podwójna stopa, operowe fragmenty, trochę bluesa, partie instrumentalne i partie wokalu. Nie interesuje mnie nagranie albumu tylko akustycznego, tylko instrumentalnego czy tylko bluesowego. Nie bawi mnie to.
Kiedy nagrywasz balladę, na przykład "Live To Fight (Another Day)", stosujesz zupełnie inne podejście do kwestii brzmienia?
Odnalazłem swoje brzmienie jakiś czas temu: to Stratocaster podpięty do Marshalla. Traktuję gitarę tak, jak skrzypek traktuje swoje skrzypce. Lubię bardziej śpiewne brzmienie gitary.
Czy inaczej podchodzisz do nagrywania utworów instrumentalnych?
Utwór instrumentalny wymaga innego podejścia. Zwracam dużą uwagę na intonację, wibrato i niuanse artykulacyjne. Moim zdaniem, jest to niezmiernie ważne. Nie ma znaczenia, czy grasz wolno, czy szybko, do wszystkich tych aspektów gry trzeba przywiązywać równie dużą wagę. Ludzie myślą szablonowo i uważają, że inaczej się podchodzi do gry szybkiej i wolnej. Ale przecież to wszystko jest muzyką.
Jak ci wszyscy wokaliści i perkusiści znoszą fakt, że mówisz im dokładnie, co mają robić? Nie sądzą, że owszem, masz wizję, ale jesteś tyranem i wszystko wiesz najlepiej?
Chcesz usłyszeć całą prawdę? Ja płacę za płytę i wynajmuję tych muzyków. Ja komponuję, jestem producentem i zajmuję się aranżacją. Moje imię widnieje na okładce. Chcesz wziąć w tym udział? Proszę bardzo! Ale nie interesują mnie twoje pomysły czy rozwiązania, nie chcę też żadnych rad. Chcę jedynie, żebyś robił dokładnie to, co ci każę. I to jest cała prawda. Ale pracuję tylko z najlepszymi. Powiedzmy, że robię film i szukam aktora, który zagrałby Roberta De Niro. Nie może go zagrać ktoś pierwszy lepszy. Zwróć też uwagę na słowo "wynajmuję" - ja ludzi zatrudniam, nie współpracuję z nimi. Płacę sześćdziesiąt kawałków za sam autobus.
No właśnie, o tym też chciałem porozmawiać: Yngwie jako lider i Yngwie jako członek zespołu. Czy jak odszedłeś z Alcatrazz, wiedziałeś, że już nigdy nie będziesz chciał należeć do żadnego zespołu?
Zdecydowanie tak! Zanim przyjechałem do Ameryki, szukałem ludzi do zespołu w Szwecji. Miałem tysiące basistów i tysiące różnych perkusistów. Kiedy przyjechałem do Stanów, grałem krótko w zespole Steeler, później Alcatrazz. Podobało mi się to, ale tylko do pewnego stopnia. Wiedziałem, że na dłuższą metę nie jest to miejsce dla mnie. Lubię być panem sytuacji. Za każdym razem, kiedy odchodziłem od tego stylu pracy, byłem nieszczęśliwy. Nie znosiłem tego. Za każdym razem, kiedy pozwalałem wokaliście napisać słowa, basiście zagrać tak, jak on chciał, czy producentowi realizować jego pomysły - czułem, że coś jest nie tak. Byłem na siebie wściekły, bo to było też z mojej strony lenistwo. Żyję po to, żeby zostawić po sobie spuściznę - taki mam właśnie plan. Nie pozwolę na to, żeby ktoś mi pisał słabe teksty. Bardzo poważnie traktuję swoją pracę i nie mam czasu na bawienie się jakimś socjalistycznym przesłaniem. Robię rzeczy po swojemu, a jak się to komuś nie podoba, to do widzenia.
Słyszałem historie o tym, że w trasie z Alcatrazz potrafiłeś rzucić wszystkie swoje przepocone ubrania z koncertu na łóżko Jimmy’ego Waldo. Czy to prawda?
Przysięgam na grób mojej matki, że niczego takiego nie pamiętam. Tyle mogę na ten temat powiedzieć. Jeśli coś takiego miało miejsce, na pewno nie zrobiłem tego celowo. To przecież głupie, jak można robić coś takiego?
Oto kolejna plotka: podobno wybiłeś technicznemu zęba swoim Stratocasterem...
To był wypadek. Było ciemno i podałem mu gitarę, a okazało się, że wcelowałem prosto w jego twarz, no i było po zębie. Czułem się potem okropnie, ale daję słowo, że nie zrobiłem tego z premedytacją. Owszem, wybijałem ludziom zęby w napadzie szału, ale akurat nie wtedy (śmiech)
Tak. Kiedyś o mały włos nie wybiłeś mi zęba w bójce...
A czy prawdą jest to, że wchodziłeś do baru i szukałeś zaczepki, prowokując ludzi do bójki?
Cóż, jak byłem młody, to byłem dość agresywny. Nie pamiętam dobrze tych czasów. Ale zawsze miałem jakiś powód i nigdy umyślnie nie prowokowałem nikogo do bójki.
Kiedy słucham twojej gry, mam przemożne wrażenie, że starasz się coś udowodnić - nie wiadomo tylko, czy sobie, czy komuś...
Nie użyłbym tutaj słowa "udowodnić". Jeśli miałbym określić swoje podejście do tego, co robię, to powiedziałbym, że porażka nie wchodzi w rachubę. Dla mnie porażka to coraz mniejsze umiejętności muzyczne, coraz niższy poziom energii, pasji i coraz gorsze wykonanie. Nie mogę sobie na to pozwolić. Nigdy nie miałem poczucia, że moja misja została zakończona, dlatego za każdym razem, kiedy wychodzę na scenę, staram się dać z siebie wszystko. Naprawdę wszystko, bez żadnej taryfy ulgowej.
Z drugiej strony dopadła cię też brutalna rzeczywistość. Przez długi czas poważnie nadużywałeś alkoholu i narkotyków. Czy to wpływało negatywnie na twoją grę?
To negatywnie wpłynęło na całe moje życie! Było tak źle, że zupełnie nic mi nie wychodziło. Wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Jestem trzeźwy od pięciu lat i czuję się, jakbym dostał w prezencie nowe życie. Dla mnie to było jak odrodzenie, ostatnia płyta została w pełni zainspirowana tymi doświadczeniami. Wcześniejsze płyty powstawały pod wpływem różnych świństw. Ale ten krążek jest całkowicie czysty. Uwolniłem się od nałogów i to jest wspaniałe.
STEVEN ROSEN
Fender Yngwie Malmsteen Play Loud Stratocaster, czyli jak odtworzyć legendę...
W 2008 roku światło dzienne ujrzała gitara Fender Yngwie Malmsteen Tribute Series Stratocaster znana także jako Play Loud. Ta skrupulatna kopia instrumentu Malmsteena jest dziełem lutników z Custom Shopu Fendera. Dla Yngwiego sygnowane jego nazwiskiem modele są wielkim powodem do dumy.
Czy dawno temu, kiedy zaczynałeś grać na gitarze, wyobrażałeś sobie, że pewnego dnia nazwą gitarę twoim imieniem?
Byłem przekonany, że nigdy nie będę miał takiej gitary. Kiedy przyjechałem do Stanów i zacząłem odnosić sukcesy, chyba wszystkie firmy gitarowe oprócz Fendera pukały do moich drzwi. Ale ja grzecznie odmawiałem i nie byłem zainteresowany współpracą z żadną z nich. W tamtym okresie Fender nikomu nie dawał gitar za darmo. Wszyscy musieli je kupować, nawet Beck, Clapton czy wcześniej Hendrix. To dla mnie zaszczyt, że jestem pierwszym gitarzystą, który dostał od tej firmy gitarę sygnowaną swoim nazwiskiem. Pamiętam jak Dan Smith, dyrektor sprzedaży z Fendera, przyjechał do mnie na Long Beach, żeby pomierzyć moje gitary. Powiedział, że chce zrobić gitarę sygnowaną moim nazwiskiem. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Spytałem, czy mogliby na niej zainstalować przetworniki DiMarzio, i zgodzili się. Chciałem, żeby moje imię widniało na główce, i nie robili problemu! Byłem w szoku, a cała ta sytuacja była dla mnie zupełnie nierzeczywista. To było w 1986 roku (Yngwie Malmsteen i Eric Clapton podpisali kontrakty na serie sygnowane swoim nazwiskiem w 1987 roku, ale gitary ukazały się dopiero za rok - przyp. red.).
Kiedy im powiedziałeś, że chcesz przetworniki DiMarzio, naprawdę przyjęli to bez żadnych zastrzeżeń?
Naprawdę tak było. Danowi zależało, żeby zrobić gitarę, na której rzeczywiście będę grał. Opowiem ci pewną anegdotę. Byłem w Teksasie i nagrywałem płytę "Odyssey", gdy Dan przywiózł mi prototyp gitary do studia. Nie zmieniłem nawet strun i od razu zacząłem na niej grać. Mój techniczny tylko ją nastroił i podpiął do wzmacniacza. I tak nagrałem solówkę do utworu "Heaven Tonight". Instrument spisał się świetnie, a Dan był bardzo zadowolony.
Tak więc był to twój pierwszy osobisty Fender...
Tak, był to pierwszy egzemplarz z tej firmy. Ludzie z Fendera zrobili dla mnie ostatnio model wzorowany na gitarze, którą przywiozłem ze Szwecji, czyli właśnie replikę Stratocastera o nazwie Play Loud, i to już jest absolutne mistrzostwo.
Naprawdę tak świetnie brzmi i ma identyczne żłobienia na gryfie co oryginał?
Tak, i tylko na niej ostatnio gram. Jest wręcz fenomenalna.
I czemu jest taka niezwykła?
Play Loud nieco różni się od gitary Malmsteen Signature. Została wykonana przez Johna Cruza i jego zespół lutników. To niesamowite, bo kiedy mi ją przysłali i otworzyłem futerał, myślałem, że to oryginał. A oryginał miałem przez trzydzieści lat! Dopiero po dłuższej chwili doszedłem do wniosku, że to nie jest moja gitara. Fender ma naprawdę genialnych lutników - sam dałem się oszukać! Gitara jest jak idealnie nastrojone ferrari. To niewiarygodne - kawał profesjonalnej gitary, która spełni oczekiwania każdego zawodowca. Niskoszumowy przetwornik single-coil, perfekcyjnie nabite progi jumbo. Dla mnie to ideał. Wiem, że jak ludzie biorą ją do ręki, to trudno im się z nią rozstać.