Mike Stern
Wywiady
2014-05-08
Rozmawiamy z Mike Sternem, amerykańskim gitarzystą jazzowym, który od 1976 roku nagrywał m.in. z Milesem Davisem, Billym Cobhamem czy Michaelem Breckerem.
Debiutowałeś w zespole Blood, Sweat & Tears, ale przepustką do wielkiej kariery była dla ciebie współpraca z legendarnym trębaczem jazzowym, Milesem Davisem. Może jednak byłeś dla Davisa zbyt rockowy, bo w swojej autobiografii napisał, że na pewnym etapie twoja gra stała się zbyt… szalona.
To prawda, mówił mi o tym pod koniec naszej współpracy, a był to okres, kiedy zaczynałem już nieźle świrować: ćpałem i piłem sporo alkoholu, więc faktycznie mogłem wariować również z gitarą.
Nam w nagraniach Milesa z początku lat 80. podoba się właśnie to, że nie jest to gładka muzyczka fusion, tylko prawdziwa rockowa maszyneria.
Fakt, z Marcusem Millerem i Alem Fosterem (a później też ze Scofieldem) tworzyliśmy niezły band. Miles mówił i pisał w autobiografii, że ściągnął Johna Scofielda, żebym podszlifował swoje umiejętności bluesowe. Prawda wyglądała nieco inaczej. Miles po prostu o mało nie wyrzucił mnie z zespołu po tym, jak zawaliłem, spóźniając się na samolot, który miał nas zawieźć na koncert. To wtedy zabrał ze sobą Scofielda. Byłem kompletnie popieprzony i ten stan wciąż się pogarszał, a tymczasem Miles zmierzał w stronę trzeźwości i starał się odstawić wszystko po zawale. Trudno mu było ze mną współpracować, taka jest prawda.
Czyli Miles nazwał rzecz bardzo dyplomatycznie, pisząc, że chciał, żebyś nauczył się od Johna powściągliwości…
No cóż, powściągliwości na pewno uczyłem się od Sco, ale też od Milesa i od… samego siebie. Zawsze miałem w sobie silny element liryczny, ale kiedy jesteś non stop zalany, tak, że ledwo stoisz, nie myślisz o subtelnościach. W niektórych sytuacjach ten rockowy element się sprawdzał, a w innych drażnił. Poza tym trzeba przyznać, że w niektórych utworach Miles prosił o oszczędne granie nie tylko mnie, ale wszystkich w zespole, za to w innych właśnie ode mnie oczekiwał czadu na miarę Hendrixa. Miles bywał nieprzewidywalny i niekonsekwentny; mówiąc wprost - był wariatem! Poza tym, że pod pewnymi względami jego geniusz dorównywał boskiemu, był szalony, dlatego trudno powiedzieć, czego tak naprawdę chciał. Nie sądzę, żeby sam Miles to wiedział. I uważam, że takie podejście było w porządku! Miles miał jakiś własny, ogólnie naszkicowany kierunek, w którym chciał podążać, ale wszelkie szczegóły zostawiał niedookreślone. Dzięki temu jego muzyka była wciąż świeża i zaskakująca. Wracając do Scofielda, zawsze uwielbiałem z nim grać, nawet niezależnie od efektu. Uważam, że tworzymy razem dobrą kombinację i dlatego zaprosiłem go na własną płytę. Graliśmy razem też wcześniej, na dwie gitary, w zespole basisty Petera Warrena. Kiedyś na koncert wpadł Marc Johnson i spodobał mu się pomysł z dwiema gitarami. Potem powiedział mi, że tak narodziła się idea grupy Bass Desires ze Scofieldem, Frisellem i Erskine’em. Chyba Marc myślał również o mnie w tym zespole, ale w tamtym okresie jedyną rzeczą, do jakiej się jeszcze nadawałem, był odwyk.
Ciekawa rzecz - parę lat temu wydano czteropłytowy boks Progressions: 100 Years of Jazz Guitar. Kompilacji dokonał sam John Scofield. Ty też znalazłeś się w tym zestawieniu, ale wiesz, jaki utwór wybrał John? Nie pochodzący z twoich autorskich płyt, ale Fat Time z albumu The Man With The Horn Milesa Davisa…
Dlaczego nie? Podoba mi się ten wybór. Zresztą uwielbiam Scofielda, uważam go za jednego ze swoich najlepszych przyjaciół i wspaniałego muzyka.
Ciekaw jestem, jaki utwór Scofielda wybrałbyś na taką kompilację?
Oj, nie wiem, tyle jest naprawdę dobrych kawałków…
Mógłbyś jednym nagraniem pokazać dwóch gitarzystów, Scofield nagrał z Frisellem płytę Grace Under Pressure, jedną z naszych ulubionych.
To prawda, też lubię ten album. A zwłaszcza Sco zagrał też pięknie na mojej płycie Play, na której jest też Bill Frisell. Wszyscy się przyjaźnimy, więc poprosiłem ich o współpracę i obaj wypadli znakomicie. Zwłaszcza w jednym bluesie i innym utworze zatytułowanym Big Kids. Z ich dyskografii trudno byłoby wybrać, jest zbyt dużo możliwości.
Czy na którymś z kolejnych etapów kariery odczułeś potrzebę oczyszczenia swojej muzyki z wpływów Milesa lub Scofielda?
Nie, skądże. Akurat jeśli chodzi o Johna Scofielda, mimo że wychowywaliśmy się na podobnej muzyce, bardzo różnimy się od siebie brzmieniem. Zawsze tak było. A co do Milesa - nigdy nie próbowałem kopiować jego muzyki. Oczywiście transkrybowałem sola w ramach studiów, ale nigdy nie chciałem naśladować Davisowskiego stylu. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś motyw przywodzący na myśl Milesa, nie eliminuję go, bo wiem, że od zawsze mam własny, wyrazisty kierunek. Zły czy dobry, nie wiem, ale na pewno własny. Jeśli grasz dużo przez lata, twój osobisty głos sam się kształtuje, to nieuniknione.
Pytaliśmy kiedyś Johna Abercrombiego o tajemnicę jego unikatowego brzmienia. Podkreślał znaczenie sprzętu, jakiego używa: "Luźne struny - mówił - to podstawa mojego brzmienia". Jak to wygląda w twoim przypadku?
Pewnie ma to jakieś znaczenie, ale moim zdaniem to przede wszystkim kwestia tego, jak John gra i jakim jest człowiekiem. Brzmienie Abercrombiego odzwierciedla jego osobowość. Oczywiście sam instrument nie jest bez wpływu. Zauważcie, że trębacze lubią chromatykę i mniejsze interwały. Na trąbce najtrudniej jest zagrać bardzo oddalone od siebie dźwięki. Gitara oferuje płynność. Poćwiczysz trochę i jesteś w stanie grać naprawdę szybko. Za to trudno jest wypracować na gitarze brzmienie wokalne, bliskie ludzkiemu głosowi, które dęciaki mają od samego początku. John Abercrombie śpiewa na gitarze, Scofield i Frisell też, i mnie także się zdarza. Trudno uzyskać to, o co nam chodzi, kiedy po prostu wepniesz gitarę do wzmacniacza bez żadnych efektów. Sco dodaje odrobinę przesteru, ja lubię brzmienie z lekką stereofoniczną harmonizacją przypominającą chorus, z dwoma wzmacniaczami. Powstaje brzmienie zbliżone do śpiewu - właśnie to słyszę w głowie. Abercrombie, jak sądzę, też. On jest bardzo ciepłą osobą i ma świetne poczucie humoru. To wszystko jest w jego muzyce, podobnie jak inteligencja i uduchowienie. Scofield z kolei jest luzakiem, trochę wariatem, ale ciepłym i sympatycznym. Ma świetne wyczucie i swoim brzmieniem chce chyba trochę zbliżyć się do saksofonu, tak przynajmniej myślę. U Frisella te elementy też są obecne, ale jego alikwotowa gra i sposób, w jaki komponuje, przywodzą na myśl instrumenty klawiszowe. Pamiętajmy też, że ograniczenia w znacznym stopniu determinują brzmienie. Jim Hall nie umie grać szybko, więc zamiast tego nauczył się wybierać najpiękniejsze nuty. Na jego osobisty głos składają się nie tylko umiejętności, ale też to, czego nie potrafi.
Od lat pozostajesz wierny dwu modelom: fenderowskiemu Telecasterowi i przypominającej go gitarze Pacifica firmy Yamaha. Próbowałeś kiedyś grać na bardziej kojarzonych z jazzem półakustycznych modelach?
Uwielbiam półakustyczne gitary. Gdybym woził taką ze sobą w trasy, pewnie podłączałbym ją do jednego wzmacniacza i to bez żadnych efektów. Gdyby tylko sale koncertowe były wystarczająco ciche. W głośnym otoczeniu gitara typu hollow-body, zwłaszcza przy odkręconym za bardzo wzmacniaczu, brzmi jak dla mnie za bardzo staccato. Jeśli tylko nic nie zagłusza gitary, półakustyki mają więcej powietrza w brzmieniu. Ale w tym zespole jestem skazany na gitarę w pełni elektryczną i dwa wzmacniacze, bo inaczej zniknąłbym zupełnie, zwłaszcza kiedy już Dave Weckl się rozkręci (śmiech).
Staram się grać takim brzmieniem, jakie słyszę w głowie, a są to dwie podstawowe odmiany: sound z przesterem i czyste, płynne brzmienie.
Staram się grać takim brzmieniem, jakie słyszę w głowie, a są to dwie podstawowe odmiany: sound z przesterem i czyste, płynne brzmienie.
Czy twoim zdaniem istnieje coś takiego jak gitarowy sposób myślenia? Potrafisz rozpoznać, że kompozytor danego utworu był gitarzystą?
Oczywiście, że tak! I dotyczy to nie tylko gitary! Istnieje fortepianowy sposób myślenia, który słychać nawet kiedy saksofonista siada przy fortepianie i komponuje. Posłuchajcie z tej perspektywy Wayne’a Shortera. Ale kompozycje gitarzystów bardzo łatwo rozpoznać.
Na czym to polega?
Jak zwykle - na możliwościach i ograniczeniach instrumentu. W porównaniu z fortepianem gitara daje ograniczone możliwości. Często, kiedy komponuję, staram się grać tylko główną melodię i linię basu. Czasami słyszę po prostu dwie melodie równocześnie. I dopiero potem wypełniam całość akordami. Ale niekoniecznie, bo osobiście lubię tę pustą przestrzeń dwóch melodii. Niekiedy, jeśli prowadzenie głosów wymaga jakichś akordów, pustkę może zapełnić pianista. Bardzo lubię te gitarowe niedopowiedzenie, choć nie zawsze je stosuję. Czasami jednocześnie gram i śpiewam… Chyba że melodia jest kompletnie dziwaczna, jak na przykład w utworze Chromazone (gra). Trochę kombinowałem z tą melodią. Słyszałem ją w głowie, potem nieco podszlifowałem, żeby rytm i frazowanie akompaniamentu i głównego głosu pasowały do siebie.
Ten drobny fragment pokazuje charakterystyczną cechę twojego stylu - nawet w bardzo szybkich tempach wszystkie linie i improwizacje brzmią bardzo selektywnie.
Zgadza się, staram się grać selektywnie. Chcę słyszeć każdą nutę, żeby móc ją zaśpiewać (choć oczywiście nie umiem śpiewać). Szybkich utworów uczę się bardzo powoli (gra) To akurat było Confirmation Birda… Tempo było bardzo wolne, ale dzięki temu możesz usłyszeć każdą nutę.
Swój styl zawdzięczasz podobno również żmudnemu studiowaniu solówek legendy jazzowego saksofonu, Johna Coltrane’a. Jaka jest najważniejsza rzecz, jakiej się dzięki temu nauczyłeś?
O!, mnóstwa rzeczy (zresztą uczę się tych solówek do tej pory). To wręcz przerażające, ile informacji zawierają te improwizacje. Po pierwsze, przekonałem się, ile emocji można przekazać grając nawet ekstremalnie intelektualną muzykę. U Coltrane’a słychać gwałtowność i bluesa w niezwykle skomplikowanych strukturach. Nie jest to ugładzone, perfekcyjne granie. Ma w sobie jakieś nieokrzesanie, choć Coltrane grał jak jakiś jazzowy Einstein. Muzyka stale swinguje, ma duszę, feeling zwykłego bluesa, choć reharmonizacje, jakie stosował Coltrane, były niezwykle skomplikowane. Uff, reharmonizacje… To jakie nuty i akordy Coltrane wybierał jest wprost niesamowite! Potrafił na bazie jednego akordu zagrać kilka innych. I to jakich!
A jaki standard jazzowy był dla ciebie najtwardszym orzechem do zgryzienia?
Było ich całkiem sporo. Nie wszystkie standardy, które ćwiczę, wykonuję potem na scenie. To nie były jednak piosenki pisane z myślą o gitarze. Lubię grać standardy w trio, bez fortepianu, tylko z basem i perkusją. Ewentualnie z saksofonem, ale bez instrumentów harmonicznych. Very Early Billa Evansa sprawiał mi dużo kłopotu i wciąż często go sobie przegrywam. To naprawdę trudny utwór - a Bill potrafił zagrać na nim nie-pra-wdo-po-do-bne rzeczy. Ćwiczę też niektóre kompozycje Wayne- ’a Shortera, są bardzo oryginalne i stanowią duże wyzwanie. Kiedy grałem z Bobem Mintzerem w Yellowjackets, Bob napisał bardzo trudny utwór na 11/4, nazywał się Yahoo. Nagraliśmy go na albumie Life Cycle. Chłopaki z Yellojackets to niesamowicie dobrzy muzycy, ten utwór to jeden z najtrudniejszych kawałków, jakie w życiu zagrałem. Bob improwizował na nim właściwie bez wysiłku. Same akordy nie są nawet takie trudne, ale rytm na 11/4 - owszem.
Wybacz to pytanie, ale intryguje mnie, dlaczego zmieniłeś nazwisko z Sedgwick na Stern?
Tak naprawdę to nazwisko zostało zmienione przez mojego ojczyma. Mój biologiczny ojciec się mną nie interesował, nie płacił alimentów i założył nową rodzinę. Ojczym nas zaadoptował i stąd nazwisko. Nie miałem w ten sprawie nic do powiedzenia.
Właściwie we wszystkich wywiadach z tobą pojawia się imię twojej żony, też gitarzystki, Leni Stern. Jak się poznaliście?
Poznaliśmy się jeszcze w Bostonie, jakieś 30 lat temu. Na początku mieszkaliśmy nad klubem o nazwie 55 Grand Street, pobraliśmy się, rok później dołączyłem do Milesa. Leni jest dla mnie jednym z nieustających źródeł inspiracji. Jej sposób bycia, jej muzyka - ale także to, jak się zmienia. Sam staram się trzymać mocno obranego wcześniej kursu. Leni natomiast lubi zmiany. Na przykład nagle ni stąd ni zowąd zaczęła śpiewać i pisać teksty. W jej grupach grali tacy muzycy jak takich Wayne Cranson, Dave Nenny czy Paul Motian! A teraz wymyśliła zespół afrykański! Brzmi to bardzo pięknie i bardzo świeżo. Imponuje mi to, co robi i oczywiście jestem w niej zakochany po uszy.
Gracie razem?
Kiedy tylko jestem w domu - czyli nie za często - lubimy razem grać. Słucham muzyki Leni, czasami ćwiczymy razem, uczymy się wspólnie co trudniejszych utworów - ostatnio kompozycji 26/2 Johna Coltrane’a. Natomiast współpraca zawodowa… Cóż, kiedy grasz z kimś zbyt wiele koncertów - takie jest przynajmniej moje odczucie - po pewnym czasie można mieć dosyć. Życie pracą również w domu? Nie, ja potrzebuję nieco oddechu. Oczywiście uwielbiam grać trasy, ale samo podróżowanie nie jest za przyjemne. Najgorsza jest rozłąka z Leni. Na szczęście Leni też lubi koncertować, więc jakiś funkcjonujemy bez problemów od 30 lat.
Twoją dyskografię możne w uproszczeniu podzielić na dwie części - płyty jazzowe, jak Standards (And Other Songs) czy Give and Take oraz albumy fusion z małymi elementami word music. Zdajesz sobie sprawę, że niektórzy słuchacze cenią tylko jedno, np. to jazzowe oblicze Mike’e Sterna?
To nie ma znaczenia. Cieszę się, jeśli cokolwiek im się podoba. Albumy pokazują mnie takim, jakim jestem. Zresztą najczęściej pokazuję na płycie obie strony mojej osobowości. Pewnie, niektóre zdecydowanie bardziej ciążą w stronę rocka, bluesa czy nawet funku (z moimi bardziej melodyjnymi kompozycjami). Wiem, że niektórzy słuchacze preferują właśnie tego rodzaju albumy. Ale nawet na tych nagraniach zawsze znajdziecie coś swingującego!
Na początku naszej rozmowy powiedziałeś, że w nadużywałeś narkotyków, alkoholu…
Nadużywałem wszystkiego. To było idiotyczne. Miles próbował zaciągnąć mnie na odwyk. Miles! Nawet Jaco Patrorious starał się mną zaopiekować! Możecie sobie to wyobrazić!? Było aż tak źle!
Pamiętasz jakiś punkt zwrotny?
Niczego nie pamiętam! Tak bardzo byłem naprany, rozumiesz?! Chociaż nie, był punkt zwrotny… Kiedy okazało się, że Leni też potrzebuje pomocy. Bo oboje wtedy świrowaliśmy. Miles, Gil Evans i wszyscy ci goście - którzy jak wiecie sami nie byli świętoszkami - mówili, że idziemy o wiele, wiele za ostro. Najpierw na odwyk poszła Leni, chwilę potem ja. "Kiedy Leni wyjdzie - myślałem - nie ma szans, żeby wytrzymała bez picia, jeśli sam będę chlał. Chyba czas powiedzieć stop". Byłem już nałogowcem, ale jakiś się udało. I od razu wszystko zmieniło się na lepsze, łącznie z muzyką i moją techniką. Szkoda, że teraz nie mogę zagrać z Milesem. Brzmiałoby to zupełnie inaczej. Nie żebym nigdy nie grał z nim na trzeźwo, ale… były to dość krótkie epizody. No i Miles dryfował wtedy w stronę niemal smooth jazzu. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię takiego grania, ale na koncertach zawsze prezentuje się ono znaczenie gorzej niż na płytach. Graliśmy np. Time After Time - piękny kawałek z cudownym solem Milesa. Tyle że Miles nie chciał, żebyśmy właściwie cokolwiek na nim grali - przez 10 czy 15 minut. Miles wciąż brał w tamtym okresie kodeinę. Wydaje mi się, że to rzutowało na jego muzykę. A potem ludzie podchwycili ten styl i sugerowali, że grając w ten sposób zdobędzie stacje radiowe. Zazwyczaj Miles nie przejmował się takimi rzeczami - ale akurat wtedy miało to dla niego duże znacznie. Popularność miał gdzieś jeszcze w okresie, gdy graliśmy w zespole z Markusem Millerem i Alem Fosterem. To było ostre. Potem powoli zaczął skłaniać się ku smooth jazzowi, aż do pojawienia się Kenny’ego Garretta, kiedy zespół znów zaczął brzmieć inaczej, bardziej funkowo. Nie zrozumcie mnie źle, zawsze świetnie się z nim grało. Ale w pewnym okresie Miles próbował coś zmienić, tylko… nie wychodziło. Było to trudne i dla niego, i dla nas, bo nie wiedzieliśmy, czego on od nas, do cholery, chce. Aż w pewnym momencie trochę się zdenerwowałem i stwierdziłem, że już nie chcę brać w tym udziału. I odszedłem. W sumie grałem z nim przez trzy lata w pierwszym zespole i potem po przerwie w grupie z Bobem Bergiem i dwoma klawiszowcami. Za drugim razem nie było już tak wspaniale, ale to wciąż był Miles.
Na odwyk poszedłeś przed czy po płycie Star People?
Po. Na Star People i We Want Miles byłem stale nawalony. Pamiętam, że na próbach i niektórych koncertach zdarzały się okresy, kiedy byłem trzeźwy. To znaczy - wypijałem parę drinków, ale jakoś się trzymałem. Niestety kiedy przychodził drugi set - zazwyczaj odlatywałem. Takie to były czasy. Potem całkowicie wytrzeźwiałem, zacząłem pisać własne utwory, zrobiłem pierwszą płytę dla Atlantic…
A Neesh z 1985 roku?
Nie, Neesh to jeszcze era alkoholowa. Pierwsza płyta nagrana na trzeźwo to Upside Dowsnside. Na niej i na następnych czułem się bardziej sobą. Zawsze krytykowano mnie za mój styl i za moją muzykę, ale od tej pory grałem jak Mike Stern. Co można powiedzieć o muzyce? Uczymy się jej całe życie, a mimo to świat muzyki staje się jeszcze większy. Im więcej wiesz, tym miej wiesz. Cieszę, się, że mogłem nagrać te wszystkie płyty. Bo był czas, że wypijałem dziennie kilka butelek. I to rano! Byłem maniakiem.
No tak, miło jest pośmiać się ze starych czasów, ale niektórym nie było to pisane.
Zgadza się. Mogłem tego nie przeżyć. Nie wszyscy dostali drugą szansę...
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Yamaha Pacifica 1511MS, Aronson Custom Tele.
• Wzmacniacze: Fender Blackface '65 Fender Twin Reverb Reissue, Yamaha G100, Pierce GR1 (head).
• Efekty: Yamaha SPX90, BOSS DS-1, BOSS DD-3 (x2), BOSS OC- 2, BOSS TU-2, BOSS PSM-5
• Struny: Fender Original 150 Pure Nickel (11-13-15-26-32-38)
• Kostki: Fender 351 Shell Medium