Chwilę przed wydaniem albumu "Greatest Hits" formacji Clock Machine, rozmawiamy z basistą i gitarzystą grupy: Kubą Traczem i Michałem Koncewiczem.
Jesteście młodym bandem... Ostatnio świat niestety coraz częściej daje nam do zrozumienia, że początkujący zespół, aby się pokazać, musi przebrnąć przez wizytę w jednym z talent show. Wam bez tego cyrku udało się już podpisać kontrakt z Universal Music Poland. Jak to się stało?
Jak większość młodych kapel, zaczynaliśmy naszą przygodę z graniem w pobliskim domu kultury. Nie mieliśmy na nic kasy, dużo czasu zabierała nam szkoła, a chcieliśmy pchnąć się jakoś do przodu. Znaleźliśmy w internecie poradniki, które powiedziały nam jak podpisać pakt z diabłem.
Był to bardzo lukratywny pakt, ponieważ diabeł zobaczył w nas duży potencjał. Tak zawarliśmy umowę z Universal Music Polska. Na wstępie oznajmiliśmy, że nie chcemy brać udziału w żadnym talent show, więc od początku wszystko było jasne.
Tak naprawdę "Make More Music" był trochę jak mini-talent show, ale transmitowany był w internecie i zgłosiliśmy się tam, ponieważ oceniało nas tam rzetelne jury i o niczym nie decydowało to, ile ma się znajomych na Facebooku. Tam zobaczyli nas łowcy talentów z UMP i zaprosili nas do współpracy.
Czyli to się stało w zasadzie przez ten konkurs internetowy?
Tak, pośrednio przez program "Make More Music". Dostawaliśmy później zaproszenia do telewizyjnych talent show, ale wychodzimy z założenia, że to nie dla nas, bo rozgłos zyskuje się tam jedynie na chwilę. Kapele, na których się wzorujemy, nie tak rozpoczynały swoje kariery. One ciężko pracowały na rzecz swojego sukcesu.
Więc ile czasu istnieje zespół? Przebrnęliście przez długą drogę do momentu, w którym okazało się, że wydacie swój debiutancki album?
Najpierw graliśmy w pokoju naszego byłego perkusisty. Była tam elektryczna perkusja, a w 15-watowy piecyk podpinaliśmy jednocześnie bas i gitarę. Przełomowym momentem był zakup przez Igora mikrofonu bo wcześniej śpiewał bez żadnego nagłośnienia [śmiech]. Wówczas przeprowadziliśmy się na salę prób.
Mniej więcej rok trwał proces, który wyprowadził nas na poziom "grywalności". Wcześniej graliśmy same covery, ale Michał miał duże ciśnienie na komponowanie utworów, bo nigdy u nikogo nie uczył się grać. Dzięki temu ma też bardzo unikalny sposób gry na gitarze, który w jakiś sposób ukazuje kierunek, w jakim chcemy iść. Ta płyta jeszcze do końca tego nie ukazuje. Zespół Clock Machine istnieje trzy lata, dwa lata temu podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią.
Rzadko spotykany, charakterystyczny chropowaty wokal Igora jest na kimś wzorowany?
Z tym się trzeba urodzić. Nie spotkaliśmy chyba nikogo, kto byłby chociażby w stanie zbliżyć się do czegoś takiego.
Raczej nie wstawał o 6 rano każdego dnia, aby ćwiczyć swój wokal. On go po prostu ma. Z Igorem chodziłem do podstawówki i tam też się poznaliśmy. Grywaliśmy razem już jakiś czas, więc zaczęliśmy poszukiwanie basisty. To był czas, kiedy mieszkałem w bursie, bo ojciec wyrzucił mnie z domu. Wiedziałem, że Kuba gra na basie i - patrząc w lustro podczas mycia zębów - zaproponowałem mu wspólne granie[śmiech]. Powiedział, że się zastanowi.
A czym, lub kim inspiruje się zespół Clock Machine?
Przede wszystkim inspiruje nas muzyka Red Hot Chilli Peppers, do tego lubimy stare granie - takie, jak np. Led Zeppelin. Coraz to przychodzi jednak coś nowego - ostatnio pokochaliśmy Arctic Monkeys. Bardzo lubimy Kasabian i Queens of The Stone Age.
O czym już zostało wspomniane - macie zatem konkretną wizję kierunku, w jakim chcecie płynąć z waszą muzyką?
Dążymy do tego, aby pewne rzeczy upraszczać bo chcemy robić piosenki, a nie monumentalne kompozycje. Fajnie, jeśli będziemy działać bez strachu o odrobinę brudu, przypadku czy spontaniczności.
Właściwie nie wiem jak w odpowiedni sposób mogę o to spytać, ale płyta ukazuje się 1 kwietnia [prima aprilis], a jej tytuł to "Greatest Hits"...
Pomysł na tytuł powstał już dawno temu, ale teraz złożyło się to jeszcze z tą datą... Stwierdziliśmy, że tylko raz w życiu mamy okazję nazwać debiutancki album nazwać "Greatest Hits" - tym bardziej, że w Polsce chyba jeszcze nikt tak nigdy nie zrobił.
Poza tym znajdują się na nim rzeczywiście same nasze najlepsze utwory [śmiech].
A mówiąc poważnie - zamieściliście na "Greatest Hits" cały materiał, jaki do tej pory stworzyliście?
Nie, nie - najpierw wydaliśmy EP-kę, ale wiadomo, że nie chcieliśmy wydawać ich po raz drugi.
Pracujemy już też nad nowym materiałem. Wybraliśmy się ostatnio na intensywny wyjazd integracyjny całym zespołem i przy pomocy różnego rodzaju dopingu skomponowaliśmy tam już z pięć kolejnych kawałków.
Komponujecie wszyscy razem?
Ostatnio właśnie odkryliśmy metodę na wylewanie wszystkich pomysłów i dźwięków w przestrzeń i nagrywanie ich. Wcześniej te pomysły często nam gdzieś ulatywały, bo zwyczajnie ich nie rejestrowaliśmy. Tym bardziej, że z jammowania wychodzą zawsze najfajniejsze rzeczy. Kiedy silimy się na skomplikowane kombinacje wielo-akordowe, to się zazwyczaj nie kończy niczym dobrym. To daje nam dodatkową siłę, bo posiadania tylko jednego kompozytora niszczyłoby nasz zespół i więzi, jakie są między nami. Każdy wkłada w Clock Machine tyle samo energii.
Bardzo często ktoś przynosi pomysł, ale nigdy kompletny utwór. Zazwyczaj z czyjegoś pomysłu tworzymy dopiero pełnometrażowy kawałek.
A jak ma się sprawa pisania tekstów? To działka Igora?
Hm... Te, które chce napisać - pisze. Jeśli mówi, żebyśmy mu pomogli i napisali coś razem, wtedy siadamy i to robimy. Moją inicjatywą był np. tekst do utworu "Dzwon". Po przeczytaniu ksiązki "Komu Bije Dzwon" udaliśmy się z Igorem do naszych dwóch znajomych tekściarzy i wtedy pomogli nam też oni. Różnie to bywa.
A dlaczego album jest dwujęzyczny?
Początkowo mieliśmy problem z pisaniem tekstów po polsku, bo muzyka, jaką gramy wywodzi się z Wielkiej Brytanii - u nas jest to dziś nisza. Musieliśmy się jednak przemóc, bo w końcu żyjemy w Polsce, więc wypadałoby zaśpiewać cokolwiek w ojczystym języku.
Trzeba było stawić temu czoła.
Czuć u was dużo tej klasyki rocka, ale - jak choćby w klipie do kawałka "Bad Man" - nie brakuje też świeżego powiewu młodzieńczej energii i dobrej zabawy. To celowy zabieg?
Bardzo szanujemy zespoły takie, jak np. Rival Sons, które grają vintage'ową muzykę i tak też się ubierają, mają oldschoolowe graty... My jednak żyjąc w 21. wieku chcemy nadać temu w jakimś stopniu współczesny ton. Nie chodzimy w długich włosach, jak hipisi.
Czyli żadnego dążenia na siłę, aby tylko było "wstecz"?
Nic z tych rzeczy. Nawet mimo że z tego czerpiemy.
Na czym nagrywaliście "Greatest Hits"?
Nasz realizator - Andrzej Puczyński ma swoje ulubione piece, więc nagrywałem swoje gitarowe ścieżki na Fenderze Super-sonicu. Rzeczywiście brzmiało bardzo fajnie. Chcieliśmy przynieść do studia stary tranzystorowy piec, ale Andrzej ostrzegał, że na pewno zabrzmi tragicznie. Miał rację [śmiech].
Nie jesteśmy żadnymi purystami sprzętowymi, więc nie posiadamy wielkich pedal-boardów, bajerów i wymyślnych wzmacniaczy.
Pewnie też dlatego, że... nie mamy kasy.
Dokładnie. Poza Fenderem, mieliśmy do dyspozycji również Gibsona.
A jakieś efekty, gitary? Na czym na co dzień gracie?
Ja mam Gibsona Les Paul Studio, a jedyny efekt, który nie jest przesterem, a którego używam, to taki mały delay... [śmiech]
Ja za to jestem wyznawcą lampowych wzmacniaczy do basu. Posiadam model Bassman Fendera, który świetnie się sprawdza do grania takiej muzyki. Do tego paczka Ampega. Dla rockowego basisty grającego kostką taki zestaw to po prostu świątynia. W dłoniach trzymam Jazz Bass firmy Tokai połączony z przesterem Exotic.
I bas jest non stop na przesterze, prawda?
Tak, bardzo lubię tak grać, a u nas spisuję się to podwójnie dobrze, ponieważ mamy tylko jedną gitarę. Kiedy pojawia się solówka, fajnie kiedy coś pod nią jednak siedzi - często są to nawet basowe akordy. Ogólnie mam trochę gitarowe podejście do komponowania, bo na gitarze również gram.
Granie w zespole to poważna sprawa i cel waszego życia, czy po prostu dobry fun?
Jedno i drugie! [krzyknęli razem - niemal chóralnie] Na pewno nie praca - mam nadzieję, ze nigdy nie zaczniemy traktować tego jak pracy. Pewnie, że lubimy się razem bawić i grać koncerty.
Ok, więc jakie są plany na promocję albumu? Jakiś teledysk, trasa koncertowa?
W kwietniu i w maju zagramy mniej więcej podobną liczbę koncertów - około dwunastu. Chcemy grać jak najwięcej, bo to nas zaprawia. Pewien mądry człowiek powiedział nam kiedyś, że kiedy zagramy trzysta koncertów, wejdziemy na wyższy level grania. Na pewno pojawimy się w największych miastach w Polsce, ale nie ominiemy także małych miejscowości, bo zawsze jest tam głód takiej muzyki i przez to mnóstwo dobrej zabawy. Właśnie ukazał się klip do kawałka "Bije Dzwon". Jest bardzo prosty, bo właśnie takie proste emocje chcieliśmy przekazać za jego pomocą.
Rozmawiał Maciej Barski