Lamb of God
Ostatni album grupy Lamb of God, czyli wydana w sierpniu 2006 roku płyta "Sacrament", to wyśmienita potrawa dla muzycznego podniebienia, która została bardzo pieczołowicie przygotowana.
Można nawet powiedzieć, że krążek ten był gotowany na bardzo wolnym ogniu, bowiem jeden z riffów powstawał... aż dwa lata, artyści zaś poświęcili się swemu dziełu absolutnie bez reszty. A więc prawdopodobnie stworzenie materiału na tę płytę zajęło muzykom z Lamb Of God mniej więcej tyle czasu, ile praca nad rozbudowaną symfonią. Mark Morton, spokojny intelektualista, który tworzy połowę duetu gitarowego Lamb Of God, jest zdania, że członkowie tej grupy są w stu procentach perfekcjonistami. To właśnie jemu tworzenie riffów do utworu ‘Walk With Me In Hell" (kompozycja otwierająca album "Sacrament") zajęło ponad dwa lata. "Pracę nad tymi riffami rozpocząłem już podczas nagrywania płyty ‘Ashes Of The Wake’ - mówi Morton. - Utwór ‚Walk With Me In Hell’ rodził się chyba najdłużej spośród wszystkich naszych kawałków. To oczywiście nie znaczy, że mamy takie wolne tempo pracy. Wszystko zależy od tego, w jakiej jesteśmy aktualnie formie. Z riffami do ‘Walk With Me In Hell’ nie było znowu tak, że siedziałem nad nimi dzień w dzień przez dwa bite lata. Pamiętam po prostu, że pierwszy riff do tej piosenki wpadł mi do głowy, kiedy nagrywaliśmy poprzedni krążek".
Tak czy inaczej trzeba przyznać, że muzycy przywiązują ogromną wagę do szczegółów. Nie jest to popularna postawa wśród zespołów heavymetalowych - nawet takich jak Opeth czy Tools. Ale Lamb Of God, jak sama nazwa wskazuje, to apostołowie metalu i wyznawcy prawdziwej wiary. Można odnieść wrażenie, że muzykę robią z wyższych pobudek, nie dla sławy, pieniędzy czy poklasku. Lamb Of God, przez te ostatnie trzynaście lat, solidnie zapracował sobie na opinię uczciwych, oddanych i prawych...
"Nasz pierwszy zespół nazywał się Burn The Priest i powstał w 1994 roku - mówi Mark. - Chcieliśmy robić muzykę, której sami byśmy z przyjemnością słuchali. Na początku lat 90., wraz z takimi zespołami, jak Smashing Pumpkins czy Bush, nastała era post grunge. Poza kilkoma wyjątkami naprawdę ciężko było znaleźć płytę metalową, nie mówiąc już o czymś tak ciężkim jak to, co robimy obecnie". Zespół Burn The Priest zmienił skład wkrótce po nagraniu pierwszego albumu pod tym samym tytułem, a z formacji odszedł gitarzysta Abe Spear. Jego miejsce zajął brat perkusisty Chrisa Adlera, Willie. Od tej pory grupa przyjęła nazwę Lamb Of God, a muzycy postawili sobie za cel tworzenie muzyki będącej połączeniem metalu i muzyki progresywnej. Basista John Campbell mówi: "Nasza muzyka jest bardzo bogata brzmieniowo i przede wszystkim przemawia do ludzi, którzy cenią sobie grę techniczną. Z drugiej zaś strony aranżacje są lżejsze i mogą spodobać się także przeciętnemu odbiorcy. W tym względzie udało nam się chyba osiągnąć pewien kompromis".
Dwie pierwsze płyty zespół wydał pod szyldem wytwórni Prosthetic, która specjalizuje się w muzyce metalowej. Dzięki wspaniałym koncertom oraz świetnej grze technicznej muzycy szybko zdobyli ogromne rzesze fanów. Wtedy zainteresowały się nimi większe wytwórnie i pod koniec roku 2003 artyści podpisali nowy kontrakt z Epic Records. Następnego roku ukazał się, pozytywnie przyjęty przez fanów i krytyków, krążek "Ashes Of The Wake".
"Willie i ja bardzo ciężko pracujemy - mówi Mark. - Jako gitarzysta prowadzący widzę, że zrobiłem bardzo duże postępy. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej - przecież po dziesięciu latach grania koncertów i nagrywania płyt to chyba nic dziwnego". To fakt, Lamb Of God pracują od dziesięciu lat w pocie czoła, ale efekty są doprawdy imponujące. Latem 2006 roku ukazała się płyta "Sacrament", najbardziej spójne i ambitne dzieło, które zapewniło grupie największy, jak dotąd, sukces komercyjny.
"Nasza najnowsza płyta jest z pewnością najbardziej zróżnicowana i dynamiczna w całej dyskografii - mówi Willie. - Od dawna chcieliśmy nagrać album, na którym przekroczylibyśmy muzyczne granice gatunków i stereotypów. Tak więc tym razem bardziej zaangażowaliśmy się pod względem twórczym i brzmieniowym. W efekcie płyta jest dynamiczna i przestrzenna, ma też w sobie znacznie więcej głębi niż nasze pozostałe albumy".
Krążek "Sacrament" od razu znalazł się na ósmym miejscu amerykańskiej listy Billboard. Poza tym dzięki tej płycie zespół mógł wziąć udział w trasie "2006 The Unholy Alliance Tour" w Ameryce Północnej razem ze Slayerem, Mastodonem i w Europie z In Flames, Children of Bodom oraz Thine Eyes Bleed. Grupa towarzyszyła również Dave’owi Mustaine’owi w trasie "Gigantour".
Ale to jeszcze nie koniec sukcesów: pierwszy singiel zatytułowany "Redneck" został nominowany do nagrody Grammy w kategorii "Best Metal Performance". "Przy tym utworze więcej kombinowałem - mówi Mark. - Nie bawię się za często magnetofonem i innymi takimi rzeczami. Po prostu wymyślam rozmaite riffy, potem łączę je w jedną całość... i tyle. Następnie składam razem poszczególne fragmenty, dzielę je na zwrotki, refren, przejścia i tak dalej. Potem dodajemy do tego całą resztę". Zapytany o to, jak wygląda w praktyce proces komponowania utworu, Mark odpowiada: "Obaj mamy wkład w ten proces. Prawie zawsze zaczynamy od riffu. Czasem jest to tylko jeden riff, a czasem ktoś przyniesie całą piosenkę, na przykład cztery minuty materiału. Każdy dokłada coś swojego i utwór przechodzi szereg zmian. Na końcu Randy dodaje teksty i dopiero wtedy nasza praca staje się pełnowartościowym kawałkiem Lamb Of God".
"Sacrament" nie jest rezultatem beztroskiej i spontanicznej radości tworzenia. Album takiego formatu nie powstaje bez poświęceń. A może jednak powstaje...? "Owszem, bardzo dużo ćwiczymy - mówi Willie. - Praktycznie cały czas gramy, a podczas gry zawsze wymyślamy nowe riffy. Nie mam takiego wrażenia, że ćwiczę, ja po prostu dużo gram. Nie wykonuję żadnych konkretnych ćwiczeń ani technik, które ulepszyłyby szybkość mojej gry. Mało czasu poświęcam na ćwiczenie skal z metronomem. Dla mnie jest to jak swobodny przepływ energii. Gram to, na co mam ochotę. Spędzam długie godziny z gitarą w ręku i nie potrafię powiedzieć, czy w danym momencie gram, czy ćwiczę. Po prostu tworzę".
Ktokolwiek słyszy Lamb Of God na żywo, zaskoczony jest precyzją wykonywania utworów. W przeciwieństwie do tradycyjnych zespołów, w których sekcję rytmiczną tworzą basista i perkusista, Morton i Adler używają swoich gitar jako składników sekcji rytmicznej i dbają o to, aby ich riffy były idealnie osadzone w rytmie. Ich gra jest niewiarygodnie spójna i robi na słuchaczu duże wrażenie. Perkusista, Chris Adler, jest jednym z najbardziej utalentowanych instrumentalistów w metalu (oprócz perkusji gra na pianinie, gitarze akustycznej i basowej, a także na kontrabasie). Jak oni to robią? "Gramy już razem tak długo - śmieje się Mark. - Willie i Chris grają razem od czasu, kiedy jeszcze byli w szkole, ja natomiast współpracuję z Chrisem już od ponad dziesięciu lat. Zawsze wiem, co on chce zagrać, rozumiemy się bez słów. Wypracowaliśmy swój własny język porozumiewania się. Nagraliśmy razem cztery albumy jako Lamb Of God i jeden jako Burn The Priest, no i wspólnie przemierzyliśmy tysiące kilometrów, żeby grać koncerty. Jesteśmy teraz świetnie zsynchronizowani".
To niewybaczalne, jak bardzo Lamb Of God byli zaniedbywani przez opinię publiczną w przeszłości. Podczas trasy "Ashes Of The Wake" chcieliśmy przeprowadzić z nimi wywiad, ale nikt w wytwórni nie miał pojęcia, kto jest odpowiedzialny za ich kontakty z prasą. Wydaje się jednak, że płytą "Sacrament" zespół w końcu udowodnił, ile jest wart i został należycie doceniony nie tylko przez fanów i kolegów z branży, ale także przez własną wytwórnię. "To się nie stało ot tak nagle, jak mogłoby się wydawać - mówi Mark. - Ciężko pracujemy od lat i w końcu są tego efekty. Nie zmieniliśmy naszego podejścia do muzyki. Sukces osiągnęliśmy między innymi dlatego, że nie goniliśmy za modą. Z założenia chodziło o to, żeby być przede wszystkim sobą. Wszystkie sukcesy, jakie odnosiliśmy po drodze (podpisanie kontraktu płytowego, granie na festiwalach), osiągnęliśmy dzięki temu, że cały czas byliśmy wierni swoim ideałom. Jeśli staralibyśmy się zmienić na siłę i stali się bardziej komercyjni, to nie miałoby to sensu. My po prostu pracujemy".