W tym miesiącu rozmawiamy z Jamesem Hetfieldem i Kirkiem Hammettem o płycie "Death Magnetic". Gitarzyści opowiedzą nam o pracy w studiu, technikach gry i o powrocie do solówek, na które czekali wszyscy fani...
Jeszcze sześć lat temu kalifornijski zespół Metallica znajdował się w poważnym kryzysie - James Hetfield po raz kolejny przechodził odwyk, a wszyscy muzycy postanowili poddać się terapii grupowej, która została zresztą uwieczniona na taśmie filmowej. Album "St. Anger" został negatywnie przyjęty zarówno przez dotychczasowych miłośników zespołu, jak i przez krytykę. I trudno się dziwić, bo ta płyta jest zapisem całej złości i frustracji, jaka towarzyszyła zespołowi w tamtym okresie. Nie znalazły się też na niej żadne solówki Hammetta. Na szczęście zła passa należy już do przeszłości, a muzykom udało się powrócić do formy i nagrać kolejną świetną płytę, jaką jest "Death Magnetic". Jak im się udało to osiągnąć?
Zapytamy się was wprost, czy "Death Magnetic" jest najlepszą płytą, jaką Metallica mogła nagrać na tym etapie swojej kariery?
Zdecydowanie tak. Daliśmy z siebie wszystko. Po co nagrywać płytę, która jest tylko taka sobie? Nie moglibyśmy wydać materiału, pod którym nie podpisalibyśmy się obiema rękami. Piszemy dla siebie i jesteśmy bardzo krytyczni wobec własnej twórczości. Oczywiście zobaczymy, jak płyta będzie brzmiała za dziesięć lat i czy oprze się upływowi czasu. Ale jak dotąd większość naszych płyt przeszła pozytywnie próbę czasu.
Na płycie jest dużo mocnego shredu, Kirk...
Rzeczywiście, płyta jest zdominowana przez superszybką grę. Utwór "The Judas Kiss" opiera się w dużej mierze na trzydziestodwójkach. Jest w nim nawet moment, w którym gramy jeszcze gęściej. Co ciekawe, tym razem do procesu nagrywania podszedłem o wiele bardziej spontanicznie. Wręcz bawiłem się muzyką - grałem coś i później nie miałem pojęcia, jak to odtworzyć. Działo się tak do tego stopnia, że odsłuchiwałem kasetę i mówiłem do kolegów: "nie wiem o co tu chodzi, ale chcę, żeby to się znalazło na płycie".
To prawda, Kirk dawał niezłego czadu...
Czy "Death Magnetic" jest łącznikiem między "Master Of Puppets" i Czarnym Krążkiem?
Myślę, że jest brakującym ogniwem pomiędzy "...And Justice For All" i właśnie Czarnym Krążkiem. Ale nie znaczy to, że cofamy się do przeszłości. "Death Magnetic" to płyta świeża i nowoczesna. Po prostu przepuszczamy ją przez te same filtry, przez które przepuszczaliśmy muzykę w latach 80. Zaczęliśmy od luźnych improwizacji i okazało się, że to było to. Wzięliśmy się więc poważnie za nagrywanie. Kiedy przyszła pora na zarejestrowanie solówek, zacząłem od słuchania muzyki z czasów mojej młodości. To sprawiło, że krew w żyłach zaczęła mi szybciej krążyć. Słuchałem starego UFO, Michael Schenker Group, Ulricha Rotha, starych albumów The Scorpions, wczesnych płyt Van Halen i Ritchiego Blackmore’a. Sięgnąłem też do muzyki mniej znanej, jak na przykład twórczość Robina Trowera, Pata Traversa czy Roya Buchanana. Ta wspaniała, różnorodna muzyka stała się dla mnie zupełnie niespodziewanym źródłem inspiracji.
Przypuszczam, że z ulgą przyjąłeś powrót do solówek, od których odeszliście na płycie "St. Anger"?
Oczywiście, że tak. Zresztą, nagrywając solówki, świetnie się bawiłem. Miałem bardzo wiele pomysłów i niczego na sztywno nie planowałem. Wchodziłem do studia, naciskałem przycisk RECORD i po prostu improwizowałem. Tym razem zostawiliśmy sobie znacznie więcej przestrzeni na spontaniczność. Liczyły się świeże pomysły i radość z gry. Dzięki takiemu podejściu na nowo uwierzyłem w siebie i swoje umiejętności. Czułem się, jakbym zaczynał wszystko od nowa! Miałem taki okres, kiedy zamykałem się w piwnicy i grałem solówki. Oddawałem się temu zajęciu całymi dniami i nocami przez wiele tygodni. Kiedy uznałem, że jestem gotowy, grałem moje solówki kolegom z zespołu. Ale nie podobały im się - twierdzili, że brzmią sztucznie. Nie było w nich spontaniczności ani energii. Pomyślałem więc, że trzeba zmienić swe podejście do sposobu tworzenia. Postanowiłem wybrać mocniejsze fragmenty z piosenek - może 20, 30 procent z całości - i powrócić do tego, co dawało mi inspirację, kiedy byłem nastolatkiem. Chciałem też nagrywać całkowicie spontanicznie, pod wpływem chwili...
Czy chcesz przez to powiedzieć, że przy nagrywaniu solówek brakuje ci pewności siebie?
Nigdy nie byłem zbyt pewny tego, co robię. Szczególnie przy nagrywaniu solówek. Jak solówka przychodzi mi łatwo, to kwestionuję jej wartość i traktuję z nieufnością. Mówię sobie wtedy, że coś idzie zbyt łatwo i pewnie nie jest tak dobre, jak powinno być. Wiem, że jedno z drugim nie ma wiele wspólnego, ale to przekonanie jest niestety dość głęboko we mnie zakorzenione. Za to Rick Rubin, producent, był zachwycony moimi solówkami. Chwalił praktycznie wszystko, co zrobiłem. Jednak w ostatecznym rozrachunku to ja muszę być zadowolony z tego, co stworzyłem. Inną rzeczą jest zadowolić producenta, a inną zadowolić samego siebie. Przecież firmuję te solówki swoim własnym nazwiskiem.
Czyli z solówek na "Death Magnetic" jesteś w sumie zadowolony?
Myślę, że w tych okolicznościach i przy materiale, jaki nagraliśmy, wykonałem kawał dobrej roboty. Podejście Ricka było takie: "Wrzućcie na luz i bawcie się dobrze w studiu", a czegoś takiego nigdy w życiu nie robiliśmy. Nigdy!
James, czy "Death Magnetic" to według ciebie album thrashowy?
Zdecydowanie nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Na płycie są może dwie piosenki, które można zakwalifikować jako thrashowe. Ten album reprezentuje wszystkie odcienie Metalliki - od "Ride The Lightning" do "Master Of Puppets". Przede wszystkim krążek jest bardzo różnorodny - jest na nim utwór instrumentalny, jest cięższy materiał, są ballady, choć znalazły się też szybkie kawałki thrashowe.
Czy "Unforgiven III" nagrany jest w podobnym stylu co jego poprzednicy?
Jest jeszcze lepszy! Został skomponowany w tym samym tonie i opowiada o tych samych zagadnieniach, czyli o wybaczeniu, braku wybaczenia i o żalu.
Uważam, że solówka do "Unforgiven III" jest po prostu wspaniała. Powstała zupełnie spontanicznie. Ten utwór to ballada, jednak - pomimo podobnej progresji akordów - brzmi zupełnie inaczej niż wcześniejsze części.
Czy możesz wymienić fragmenty płyty, które są zdecydowanie najlepsze i których fani pod żadnym pozorem nie powinni przeoczyć?
Przede wszystkim nie można przegapić riffów. Jest ich tam sporo. Polecam wsłuchać się w utwór "My Apocalypse", a szczególnie jego środkową część. To kwintesencja thrashu z Bay Area. Brzmi jak rasowy kawałek metalowy z roku 1982.
W utworze "The Judas Kiss" znajduje się solówka, która ma prawie półtorej minuty. Polecam!
Nagrywanie których partii sprawiło wam najwięcej przyjemności?
Bardzo fajnie pracowało się nam ze wszystkimi szybkimi partiami rytmicznymi, zresztą my lubimy je grać i wkładamy w nie bardzo dużo emocji. Ale mnie osobiście największą frajdę sprawiło nagrywanie czystych partii. Wtedy można puścić wodzę fantazji i eksperymentować z brzmieniem, wzmacniaczami oraz efektami. Na tej płycie nakładaliśmy na siebie więcej warstw gitar, dlatego jest ona zupełnie inna od "St. Anger" - pełniejsza, bardziej masywna. Na płycie znajdziecie też dużo gry w harmoniach w stylu Thin Lizzy, ponieważ jesteśmy fanami tego typu gry.
Czy producent Rick Rubin wpłynął na wasz styl gry?
Nie tyle na styl gry, ile na brzmienie. Wiadomo, kiedy zmienia się brzmienie, zmienia się też sposób gry na instrumencie. Rubin lubi eksponować środek pasma, ale jednocześnie puszcza suchy, nieprzetworzony sygnał. Sam nigdy nie lubiłem zbyt dużej ilości pogłosu, chyba że do partii granych na czystym brzmieniu. W przypadku przesteru taka strategia się jednak zupełnie nie sprawdza. Z Rubinem zgadzaliśmy się w całej rozciągłości.
Zawsze przywiązywaliście dużą wagę do brzmienia gitary...
Zdecydowanie tak! Od zawsze podbijaliśmy dół i górę pasma, pomijając całkowicie środek. Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśl, aby to zmienić i przekonać się do środkowych częstotliwości. Zależało mi na tym, żeby jeszcze bardziej wydobyć brzmienie gitary i sprawić, aby stało się ono bliższe, bardziej klarowne. Taki sound można uzyskać, eksponując właśnie pasmo środkowe. W tym trudnym zadaniu bardzo pomógł nam wzmacniacz Ampeg. Oprócz tego przy nagraniach używaliśmy też wzmacniacza Mesa Boogie, który całkiem dobrze sprawdza się w niskich rejestrach. Miałem też w racku Mesa Boogie Triaxis, który pomógł mi uzyskać bliższe brzmienie bez utraty mięsistej treści.
Tak, mnie też trudno zadowolić, jeśli chodzi o brzmienie gitary. Podczas pracy nad "Death Magnetic" pojawił się pewien problem. Po nagraniu wszystkich partii rytmicznych James ponownie wrócił do studia, żeby dograć kolejną warstwę gitar, co miało na celu uzyskanie większej ciężkości niektórych fragmentów. Później zmienił brzmienie, podbijając ponownie górę i dół pasma. Kiedy odsłuchaliśmy całość, to się okazało, że brzmienie gitary rytmicznej kompletnie nie pasuje do gitary prowadzącej. Musieliśmy więc pobawić się korektorem i zastosować reamping. Była to naprawdę żmudna robota. Kiedy nagraliśmy wszystkie partie prowadzące, znowu zajęliśmy się kręceniem gałkami - nie chcieliśmy, żeby gitara brzmiała jednakowo we wszystkich utworach. W niektórych kawałkach podbiliśmy jakiś fragment pasma, w innych przyciszyliśmy lub użyliśmy innego efektu kaczki. Dlatego wszystkie solówki subtelnie się od siebie różnią.
Kirk, czy twój styl gry ewoluował w trakcie nagrywania tej płyty?
W tej chwili w większym stopniu wykorzystuję skale modalne kosztem pentatonik. Słucham dużo jazzu, bluesa, bossa novy... Moja wiedza na temat jazzu jest już naprawdę duża. Niestety w Metallice nie było dotąd miejsca na takie granie, przynajmniej takie miałem przeświadczenie, kiedy zabierałem się za tworzenie utworów do tej płyty. W końcu postanowiłem, że moje solówki będą metalowe, ale dam w nich wyraz swojej nowej bluesowej i jazzowej wrażliwości. Niestety jakoś się to nie kleiło. Dlatego odrzuciłem wszystko, co napisałem, i zszedłem do piwnicy (śmiech).
Niektórzy dopatrują się w solówce do "The Day That Never Comes" parodii Briana Tatlera z Diamond Head...
Myślę, że to całkiem trafne spostrzeżenie. Zainspirowała mnie nowa fala brytyjskiego heavy metalu, styl gry, który wywodził się ze starej szkoły hard rocka lat 70. To oparty na bluesie melodyjny metal.
"Death Magnetic" to dość mroczny tytuł. Czy taki właśnie mroczny album planowaliście nagrać?
Śmierć nie jest dla nas tematem nowym. Owszem, album jest mroczny, ale można na nim znaleźć też jaśniejsze momenty. Płyta została zainspirowana w dużej mierze samym albumem "St. Anger", w pewnym momencie otarliśmy się, że tak powiem, o śmierć Metalliki. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak bliscy rozpadu zespołu i mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy. Było to trudne doświadczenie, ale również bardzo inspirujące, które tchnęło w nas nową porcję energii.
Śmierć jest na tej płycie obecna, to fakt. Utwór "My Apocalypse" nosił początkowo tytuł "Suicide Lane". Wymyśliłem więc solówkę, która ma symulować zderzenie dwóch samochodów, nawet z karetką na końcu. Ta solówka została napisana w ciągu jednego popołudnia i znalazła się na płycie w wersji prawie niezmienionej. Później jednak James zmienił tytuł na "My Apocalypse" (ang. moja apokalipsa). Najpierw się zdenerwowałem, ale później stwierdziłem, że taki tytuł będzie jednak bardziej uniwersalny.
Terapeuta, który pomagał wam zażegnać kryzys, powiedział, że na efekty terapii trzeba będzie jeszcze poczekać. Stwierdził, że będą one widoczne dopiero na następnym albumie...
No i miał rację w stu procentach! Dopiero na tej płycie widoczne są owoce naszej pracy, a przede wszystkim nad sobą. Album "Death Magnetic" jest po tym względem zaprzeczeniem "St. Anger". Nagraliśmy ją dzięki umiejętności w komunikowaniu się i wielkiej pozytywnej pracy, jaką wykonaliśmy, a także dzięki pozytywnemu klimatowi, jaki udało nam się stworzyć. Ta płyta to wielki krok naprzód.
Kirk, tym razem grałeś też partie rytmiczne. Czy ciężko ci było dopasować się do tego, co gra James?
Tak, ale przez te wszystkie lata udało nam się doskonale zgrać, więc teraz gramy bardzo równo, jak w zegarku. Z drugiej strony muszę przyznać - choć to może dziwnie zabrzmi - że czasami, gdy gramy zbyt równo, riff się jakby kurczy, zapada w sobie, ale jeśli partie minimalnie od siebie odstają - mówię tu o różnicy w milisekundach - riff nabiera przestrzeni! Zresztą i tak nie mamy takiego samego brzmienia, bo przecież gramy na różnych gitarach i wzmacniaczach, a nasze palce też się różnią. Mówi się, że gitarzyści mają swoje indywidualne brzmienie - i to jest najprawdziwsza prawda!
Kirk, czy jakiś element twojej gry wymaga ulepszenia? Czy coś byś w nim poprawił?
Chciałbym trochę ulepszyć swoje legato. Jeśli chodzi o prawą rękę, to uważam, że mój styl gry jest nieco prymitywny. Uderzam mocno w struny, a chciałbym, żeby moja gra była bardziej płynna, gdy gram szybko. Legato stało się popularne w połowie lat 80., a modę na nie zapoczątkował Allan Holdsworth. Jednak w tym czasie mój styl gry był już na tyle ukształtowany, że nie przykładałem do tego specjalnie dużej uwagi.
Wasza muzyka jest inspiracją dla bardzo wielu zespołów metalowych, które w oparciu o nią kształtowały bądź kształtują swoje brzmienie.
Umiejętności tych młodych gitarzystów są godne podziwu. Jestem wielkim fanem gitarzystów z Lamb Of God - uważam, że są genialni! Tworzą wspaniałe, klasyczne riffy. Podziwiam też Omara Rodrigueza-Lopeza z Mars Volty. Potrafi wyczyniać z gitarą wprost niesamowite rzeczy.
Niektórzy gitarzyści młodego pokolenia potra?ą pisać naprawdę skomplikowane rzeczy. Czy to was motywuje, żeby grać jeszcze szybciej i lepiej?
Cóż, jestem raczej zadowolony z szybkości mojej gry, szczególnie jeśli chodzi o kostkowanie z góry na dół. Nie sądzę, aby konieczne było granie w większym tempie. W grze na gitarze nie chodzi o jakiś wyścig czy szczególne umiejętności, lecz o to, aby napisać dobry riff. Jesteśmy dumni z tego, że mieliśmy tak duży wpływ na młode pokolenie gitarzystów, na ich brzmienie i styl gry. W pewnym sensie przekazaliśmy im pałeczkę. My z kolei byliśmy zainspirowani twórczością Diamond Head, Mötorhead, Thin Lizzy i wielu innych zespołów. Przetrawiliśmy ją i wyprodukowaliśmy naszą własną wersję tej muzyki. Następne pokolenia robią to samo. My dajemy im swoją muzykę i tylko od nich zależy, czy przeniosą ją na kolejny, wyższy poziom.
Rozmawiał Joel McIver
NAJLEPSZY RIFF
HAMMETT MÓWI O SWOIM ULUBIONYM RIFFIE Z PŁYTY...
Szczególnie podoba mi się zagrywka, którą można znaleźć w refrenie utworu "Cyanide". To potężny rytmiczny riff, na który składa się solidna podstawa w postaci dźwięków tłumionej struny E6, na tle której prowadzona jest intrygująca melodia (struna A5). Na końcu tego kawałka znajduje się też bardzo fajny riff. Co ciekawe, intro do tej kompozycji oparte jest na alfabecie Morse’a.
MAGNETIC GEAR
HETFIELD I HAMMETT opowiadają o sprzęcie, który towarzyszył im przy nagrywaniu płyty...
Podczas sesji nagraniowej używaliśmy czterech wzmacniaczy: Mesa Boogie, Diezel, Krank i Ampeg. Kiedy graliśmy w harmoniach, wykorzystywaliśmy także kostkę Klon Centaur.
Tak naprawdę to wszystko ze sobą pomieszaliśmy, w efekcie czego udało nam się uzyskać bardzo dobre brzmienie. Podczas nagrań korzystałem też z sygnowanego moim nazwiskiem wzmacniacza Randalla - i to zarówno w grze rytmicznej, jak i przy rejestracji partii prowadzących. Oprócz tego używałem dwóch kaczek: Mu-Tron i Dunlop Dimebag Crybaby, który ukazał się na rynku osiem, może dziesięć lat temu. Uwielbiam ten efekt i muszę przyznać, że towarzyszy mi on częściej teraz niż kiedyś - zresztą przypomina mi o tragicznie zmarłym Dimebagu.
GITARY SYGNOWANE
Obecnie pracujemy wspólnie z ESP nad gitarą Iron Cross. Próbowałem współpracować z Gibsonem, ale było ciężko (śmiech). To wielka korporacja, w której trzeba pokonać po drodze wiele barier. Bardzo chciałem związać się z taką amerykańską ikoną, jaką jest Gibson, ale nie udało się. Nie miałem siły zmierzyć się z tymi wszystkimi obostrzeniami i procedurami, a poza tym zgłosiła się do mnie firma ESP, z którą chętnie i bez problemu rozpocząłem współpracę.
Gram na gitarach marki ESP sygnowanych moim nazwiskiem - mówię o modelach z serii KH. Wszystkie te instrumenty nie różnią się tak bardzo między sobą. Są to konstrukcje neck-through-body z przetwornikami EMG na pokładzie. Najnowszy model, wydany na dwudziestopięciolecie istnienia firmy, różni się od pozostałych tym, że posiada piękną płytę wierzchnią wykonaną z klonu wzorzystego.
NAJGŁOŚNIEJSZA PŁYTA METALLIKI
Kwestia poziomu artystycznego albumu "DEATH MAGNETIC" jest bezdyskusyjna - to największe dzieło tego kwartetu od lat, i z tym się absolutnie zgadzamy. Mimo to najnowsze dziecko
Metalliki zasługuje na solidną naganę z powodu fatalnej jakości masteringu, jakiemu poddano ten materiał. Niestety, monstrualnie wysoki poziom głośności płyty został osiągnięty kosztem wyrazistości brzmieniowej. Co ciekawe, nowy materiał jest zawarty w grze "Guitar Hero III", gdzie brzmi zdecydowanie lepiej. Podobnie wygląda sprawa płyty w tradycyjnej winylowej wersji, na której nie uświadczymy tylu tak uciążliwych dla uszu zjawisk akustycznych jak clipping. Szkoda, ponieważ naprawdę dobry materiał został bezlitośnie okaleczony. Jeśli po włożeniu nowego CD zastanawiacie się, czy Wasz system odsłuchowy przypadkiem nie odmówił posłuszeństwa (można tak myśleć, gdy z głośnika dociera charczenie, trzaski, a całość jest skompresowana do granic wytrzymałości), to informujemy, że przyczyna leży we wnętrzu - we wnętrzu odtwarzacza...
WIĘCEJ INFORMACJI:
www.mastering-media.blogspot.com/2008/09/metallica-death-magnetic-sounds-better.html
PLATYNOWY MAGNETYZM
Zaledwie sześć tygodni od premiery "Death Magnetic", która miała miejsce 12 września br., w Stanach Zjednoczonych krążek ten osiągnął status platynowej płyty. A u nas? W Polsce również trwa magnetyczne szaleństwo, w wyniku którego album pokrył się podwójną warstwą platyny. Choć nie sposób porównywać progów gwarantujących uzyskanie statusu platynowej płyty w obu tych krajach, to jednak wynik na naszym rynku należy uznać za imponujący.