Stevie Ray Vaughan
Mimo że od śmierci Steviego Raya Vaughana minęło już 17 lat, kolejne pokolenia gitarzystów nadal zafascynowane są postacią muzyka i czerpią inspirację z jego gry.
Kiedy po raz pierwszy pojawił się na scenie w 1983 roku, jego charakterystyczne frazowanie uzupełnione silnym atakiem i potężnym brzmieniem od razu przyciągnęło uwagę publiczności. W bieżącym roku ukazał się album "The Real Deal: Greatest Hits Vol.1" będący zbiorem wszystkich najlepszych utworów grupy Double Trouble z dodatkowym utworem w wersji koncertowej "The Sky Is Crying" z Carnagie Hall w Nowym Jorku.
ULUBIENIEC PUBLICZNOŚCI
Stevie Ray Vaughan zajmuje od 2000 roku poczesne miejsce w Blues Hall Of Fame obok takich gwiazd, jak choćby Robert Johnson, Jimi Hendrix, Albert King czy Albert Collins - a więc znalazł się wśród artystów, których sam podziwiał i na których muzyce się wychował. Ale to, że Stevie stał się wielki nie sprawiło uczenie się zagrywek, stylistyczne kopiowanie czy naśladowanie mistrzów. Nawet jeśli czerpał od Huberta Sumlina czy Kenny’ego Burrella, na tyle szanował tych muzyków, że nie pozwolił sobie na bezmyślne kopiowanie stylu ich gry. Vaughan był w stanie przeniknąć na wskroś ducha ich muzyki, a następnie wzbogacić nim swój własny styl. Ta niezwykła umiejętność była znacznie ważniejsza niż same techniczne aspekty gry. Nawet ubóstwiany Stratocaster (patrz ramka: Brzmienie Vaughana), wysłużony piękny model sunburst wykonany z olchy, nie był najważniejszy.
Publiczność kochała go za jego popisy estradowe. Vaughan chętnie grał, trzymając gitarę za plecami, potrafił też wydobywać dźwięki zębami. Zresztą on znęcał się nad swoim instrumentem na wiele możliwych sposobów, mimo to nie był pionierem takich właśnie scenicznych ekscesów. Dodajmy, że nie był nim też - przychodzący wielu osobom na myśl - Jimi Hendrix. Vaughan czerpał inspiracje dla swojego stylu gry i kontaktu z publicznością z dokonań ojców bluesa, a mianowicie takich rubasznych bluesmanów, jakim był niewątpliwie np. Charlie Patton. Kiedy jednak Stevie wygłupiał się na scenie, jego popisy stawały się coraz bardziej charakterystyczne, nic zatem dziwnego, że przez wielu został określony jako twórca tego typu zachowań scenicznych. Ale on kontynuował jedynie tradycję i oddawał tym samym cześć bluesowi sprzed lat. Zdawał się przy tym upowszechniać geniusz Jimiego Hendriksa kolejnemu pokoleniu.
DOUBLE TROUBLE
Stevie Ray Vaughan i Double Trouble wkroczyli na scenę w okresie, kiedy w Wielkiej Brytanii królował pop i new romantic. Duran Duran i inni wykonawcy, którzy lubowali się w elektronicznych brzmieniach i nadmiernym makijażu, skazani byli na krótką karierę i szybkie odejście w cień. Double Trouble, surowy i mocny rhythm’n’blues, pojawił się nagle, spełniając tym samym oczekiwania ludzi spragnionych prawdziwej, gitarowej muzyki.
Z członkami grupy Double Trouble udało nam się porozmawiać o Vaughanie, koncertach oraz wzlotach i upadkach formacji, jakich muzycy doświadczyli w ciągu swojej kariery. Z Chrisem Laytonem i Tommym Shannonem spotykamy się w Austin w Teksasie. Rozmowę zaczynamy od najnowszej ich płyty.
"Wytwórnie płytowe lubią wydawać składanki przebojów. Ale kiedy to robi duża wytwórnia, to zależy jej przede wszystkim na tym, żeby je dobrze sprzedać - śmieje się Chris. - Ma to swoje dobre strony, bowiem dzięki temu mogliśmy umieścić na nowej płycie utwór zatytułowany ‘The Sky Is Crying’, i to w wersji, jakiej ludzie jeszcze nie słyszeli. Minęło już szesnaście lat od śmierci Steviego i nowe pokolenie, które teraz interesuje się muzyką, nie ma bladego pojęcia o tym, co kiedyś robiliśmy. Dzięki nowej składance będą więc mieli szansę zapoznać się z naszą twórczością z tamtych lat".
Stevie Ray Vaughan dał wspaniały koncert w 1982 roku w Montreux i kiedy ogląda się ten występ dwadzieścia pięć lat później (został on bowiem zarejestrowany, a następnie wydany na kasecie VHS oraz płycie DVD), to - mimo upływu czasu - nadal zaskakuje niesamowita energia emanująca z tego muzyka, jak również przykuwa uwagę sposób, w jaki zespół ją podchwytuje, choćby w utworze "Hideaway". Zespół Double Trouble został zauważony przez Jerry’ego Wexlera z Atlantic Records podczas koncertu w Continental Club w Austin. Był on tam pierwszą formacją, która wystąpiła na prestiżowym festiwalu Montreux, nie mając na swoim koncie kontraktu płytowego. Jak wspomina Chris Layton, był to moment przełomowy w karierze tej grupy. "Już podczas pierwszego naszego koncertu ze Steviem czułem, że z tego wyniknie coś dobrego. Był wyjątkowy - mówi Chris. - Kiedy graliśmy jako trio, to - choć ledwo wiązaliśmy koniec z końcem - kochaliśmy to, co robiliśmy. To były fantastyczne doświadczenia! Wielu ludzi nie ma nawet szansy na to, aby robić w życiu to, co lubią, nie mówiąc już o tym, żeby robić to, co kochają. Nastąpił jednak taki moment, kiedy zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na własny dom? Czy ta praca da mi takie pieniądze, żebym wreszcie mógł zacząć żyć na odpowiednim poziomie?".
Podczas występu na Festiwalu Montreux, zespół został dostrzeżony przez Jacksona Browne’a i Davida Bowie. To był punkt zwrotny w ich karierze. Brown udostępnił muzykom swoje studio w Los Angeles na trzydniową sesję nagraniową. Wkrótce zespół nagrał płytę, która została zatytułowana "Texas Flood".
"Wtedy wszystko zaczęło się układać po naszej myśli - wspomina Chris. - Chcieliśmy odnieść sukces, ale nie byliśmy na tyle zdeterminowani, żeby modyfikować styl naszej gry i się podporządkowywać. Interesowały się nami wcześniej różne wytwórnie, ale zawsze odpowiadaliśmy, że nie zamierzamy się dostosowywać ani zmieniać. Sugerowaliśmy nawet, że to może wytwórnie powinni się zastanowić nad swoimi metodami pracy!".
DAVID BOWIE
Zespół na pewno miał szansę zyskać większy rozgłos, choć zainteresowanie Davida Bowie paradoksalnie mogło zaprzepaścić ich karierę. Stevie nagrał legendarne zagrywki na płycie artysty "Let’s Dance". Bowie był zachwycony tą współpracą i rozpoczął próby przed dwuletnią trasą koncertową, w której miał wziąć udział również i Vaughan. Dla każdego, a tym bardziej dla gitarzysty z nieznanego baru w Teksasie, była to niepowtarzalna szansa na światową karierę.
Muzycy z Double Trouble zdawali sobie sprawę, że zaangażowanie Steviego w projekt z Bowiem zaprzepaści ich wspólne plany. "Kiedy wynikła ta sprawa z Bowiem, początkowo obawialiśmy się, że już po nas - wspomina Tommy Shannon. - Właśnie ukazał się nasz album i w głębi duszy czuliśmy, że nasza muzyka jest dla niego ważniejsza niż cokolwiek innego".
Ale Chris Layton był mniejszym optymistą. "To nie była tak do końca prawda. - stwierdza. - Nawet jeśli nie działo się nic niepokojącego, to każdy normalny człowiek by się przejmował. Stevie miał wyjechać na dwa lata z Davidem Bowie i chociaż obiecywał, że będzie nam przysyłać pieniądze, żebyśmy w tym czasie mieli z czego żyć, to jednak nie o to nam przecież chodziło. Stevie chciał, żebyśmy grali supporty, ale nie przystano na jego propozycję - miał w ogóle nie wspominać o zespole. Realnie patrząc, dwa lata to bardzo długo i możliwe, że Stevie oddaliłby się na tyle, że nie chciałby już z nami grać".
Trzeba przyznać, że dla muzyka, który zakończył edukację w dziewiątej klasie i od tego czasu nie robił praktycznie nic innego, jak tylko grał na gitarze i mówił tylko o gitarze - propozycja wyruszenia w trasę koncertową u boku gwiazdy formatu Davida Bowie była olbrzymią szansą. "Granie w zespole i pisanie własnej muzyki zawsze było jego marzeniem - wspomina Tommy Shannon. - Kiedy Stevie grał próby z Davidem Bowie, właśnie ukazała się płyta ‘Texas Flood’. Znałem Steviego i nie mogłem sobie wyobrazić, że się od nas odwróci. W nocy przed planowanym wyjazdem w trasę po prostu przyszedł do nas i powiedział, że nie może tego zrobić. Wolał jeździć z nami na koncerty starą ciężarówką, niż wyruszyć w światową, dwuletnią trasę! Niewiele osób postąpiłoby tak samo". "Nigdy nie spotkałem kogoś takiego - śmieje się Chris. - Większość osób, będąc w takiej sytuacji, powiedziałaby: ‘Co mi tam Chris i Tommy! David, jedziemy w trasę!’ (śmiech)".
Czy był taki moment, kiedy Chris i Tommy byli pewni, że zespół wreszcie się wybije? "Jeździliśmy z koncertami po całym kraju w rozklekotanej ciężarówce - wspomina dalej Tommy. - Po ukazaniu się płyty ‘Texas Flood’ pojechaliśmy do Kalifornii. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, wokół budynku zgromadziło się już sporo ludzi. Wtedy poczułem, że coś się w naszej karierze muzycznej dzieje. Fakt, że Stevie odmówił Bowiemu sprawił, iż zyskał on niebywały rozgłos. Każdy pytał, kim jest ten chudy dzieciak z Teksasu, który nie chciał pracować z samym Davidem Bowie. Każdy chciał go zobaczyć na własne oczy. Zdobyliśmy więc rozgłos z zupełnie niespodziewanego powodu".
KONCERTY
Do końca swojej kariery zespół grał na koncertach takie kawałki, jak "Texas Flood" czy "Love Struck Baby", czyli repertuar pochodzący z najwcześniejszego okresu istnienia formacji. "Zawsze czuliśmy, że fani oczekują od nas, że im to zagramy - tłumaczy Chris. - Nie było to jednak łatwe. Często zastanawiałem się, jak wiele już razy grałem te piosenki. Ale to były dobre utwory i ludzie chcieli je usłyszeć. Czy można sobie wyobrazić, że Cream się reaktywuje i na ich koncercie zabrakłoby utworu ‘Badge’ albo ‘Crossroads’? Oczywiście, że nie!". "Trzeba było to robić - zgadza się Tommy. - Zawsze zastanawialiśmy się nad tym, co powinniśmy zagrać, a czego nie. Obawialiśmy się też, czy uda nam się wykonać daną piosenkę z odpowiednim entuzjazmem - na szczęście za każdym razem wszystko było w porządku. Jednak nieraz głowiłem się, który to już raz gramy ‘Love Struck Baby’... może to już nasze ośmiotysięczne wykonanie?". Starsi fani grupy Double Trouble na pewno pamiętają ich występ na festiwalu w Reading w 1983 roku, czyli w czasie, kiedy grupa nie była jeszcze znana w Wielkiej Brytanii. Chris mówi, że tego koncertu nigdy nie zapomni: "O tak! Tego dnia nie zapomnę nigdy! Koncert został przyjęty dobrze, choć trudno było to oceniać, ponieważ była tam zupełnie inna publiczność niż ta, do której byliśmy przyzwyczajeni. Zresztą nie było to nasze pierwsze doświadczenie z publicznością ery postpunkowej".
Kilka lat wcześniej Double Truble przeszli niezłą szkołę życia, grając support dla grupy The Clash w Austin w Teksasie, gdzie odbył się jeden z koncertów będący częścią amerykańskiej trasy The Clash. Chris wspomina: "Oni przyjeżdżali do miasta zawsze jeden dzień przed koncertem. Szli do jakiegoś klubu, żeby posłuchać lokalnych zespołów i wybierali jeden, który miał dla nich zagrać support. Właśnie podczas takiego występu w barze spotkaliśmy Joego Strummera. Spodobało mu się, jak gramy i poprosił nas, żebyśmy zagrali dla nich support. Wprawdzie zdawaliśmy sobie sprawę, że występ z The Clash będzie dla nas szalonym doświadczeniem, ale tak do końca nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy! Gdy pierwszej nocy wyjrzałem zza kulis, to byłem w szoku - nigdy nie widziałem publiczności tego rodzaju. Ludzie mieli masę kolczyków, wisiorków i takich tam różności. Jak tylko zaczęliśmy grać zaczęli nas wygwizdywać i rzucać w nas różnymi przedmiotami".
SŁAWA I TRAGICZNY KONIEC
Choć w połowie lat 80. Stevie Ray Vaughan i Double Trouble doczekali się upragnionej sławy, to wydanie "Live Alive" i bardzo intensywna trasa koncertowa doprowadziły do tego, że Vaughan nie wytrzymał presji i stopniowo uzależnił się od narkotyków oraz alkoholu. W rezultacie pod koniec lat 80. trafił na odwyk. Po wyjściu z kliniki, czysty i pełen entuzjazmu zabrał się do pracy nad nowym albumem "In Step", który przez wielu uważany jest za najlepszy w historii zespołu. Krążek ten zawiera całe mnóstwo ognistych i porywających solówek. Można śmiało powiedzieć, że to eksperymentalne dzieło jest wprost genialne nie tylko pod względem wykonania, ale i aranżacji. Niestety płyta ta okazała się być ostatnim dziełem grupy. Niespodziewany koniec nadszedł po koncercie w East Troy w Wisconsin 27 sierpnia 1990 roku. Stevie Ray Vaughan wraz z kilkoma innymi muzykami wszedł na pokład śmigłowca, który rozbił się zaraz po starcie - wszyscy muzycy zginęli.
"IN STEP"
"To mój ulubiony album - przyznaje Tommy. - Jest zdecydowanie bardziej spójny niż nasze pozostałe płyty. Gra jest bardziej zwarta, a utwory są o wiele lepiej zaaranżowane. Nagrywanie nie polegało wyłącznie na luźnym jam session. Gdy na przykład nagrywaliśmy ślady do utworu ‘Riviera Paradise’, musieliśmy usiąść i na spokojnie wszystko dokładnie rozpisać, bo to jest bardzo subtelna i piękna piosenka. Musieliśmy odbyć dużo prób, aby zagrać ją jak należy". Natomiast "Boot Hill" nagrany został podczas sesji do "In Step", ale niestety nie znalazł się na tym albumie. Został on za to umieszczony na płycie "The Sky Is Crying", wydanej po tragicznej śmierci artysty. Shannon wątpi, jakoby pozostałe niedokończone utwory miały ujrzeć światło dzienne: "Nagrywaliśmy sporo utworów, choćby takich jak ‘Dyke And The Blazers’ czy cover kompozycji soulowej ‘Let A Woman Be A Woman And A Man Be A Man’, ale nie skończyliśmy tego. Była też jeszcze jedna jakaś piosenka Buddy’ego Guy’a - w sumie można by uzbierać parę piosenek, których nie opublikowaliśmy".
Czy Shannon ma jakąś wizję na temat tego, jak mogłaby wyglądać kolejna płyta zespołu? "Tej nocy, kiedy zginął Stevie, rozmawialiśmy o następnej płycie - mówi basista. - Myśleliśmy o tym, żeby dodać parę nowych instrumentów i zrobić kilka piosenek, które byłyby zbliżone stylistycznie do funky czy jazzu. Często się spieraliśmy, ale Stevie zazwyczaj nas przekonywał. Był nieustępliwym wizjonerem, lecz mimo wielu nieporozumień i sporów byliśmy jak jedna rodzina".