Choć Trivium przez ostatnią dekadę wypracowało brzmienie, które trudno pomylić z innym zespołem, formacja zatrudniając do produkcji swojego nowego krążka Davida Draimana spowodowała, że nieoczekiwanie do życia wróciło także… Disturbed.
O płycie
"Vengeance Falls", sytuacji na rynku muzycznym i wsparciu rodziców rozmawiałem z gitarzystą zespołu.
Czy krążkiem Vengeance Falls osiągnęliście wszystkie cele, które sobie stawialiście?
Absolutnie tak i myślę, że jest na tej płycie to, czego współczesny fan metalu może oczekiwać. "Vengeance Falls" jest ciężkie, agresywne, pełne energii i melodii. Poza tym chcieliśmy by głos Matta nie lawirował po różnych stylistykach jak to było do tej pory, a trzymał się w miarę podobnej linii we wszystkich kawałkach. Na pewno teraz każdy będzie mógł go lepiej zrozumieć, nie tylko w refrenach (śmiech). To wszystko sprawia, że w moim odczuciu jest to album skierowany do szerszego audytorium.
Nie obawiasz się podobnych oskarżeń o "sprzedawanie się" jak w przypadku płyty "The Crusade"?
Szczerze mówiąc niespecjalnie mnie to obchodzi. Nagrywamy to, na co w danej chwili mamy ochotę. To jest proces, który ewoluuje w trakcie sesji nagraniowych. Cieszę się, że po raz kolejny nagraliśmy coś, co było zabawą i było ekscytujące. W tym przypadku dodatkowo, satysfakcję daje mi fakt, że te wokale są dokładnie takie, jak w metalu, którego słuchałem dorastając.
Czy to oznacza, że wasze założenia w trakcie procesu komponowania nie zakładały stylu, w którym pójdą prace?
Gdy piszemy nowe piosenki nie myślimy co z tego będzie, dajemy się ponieść emocjom. To może dziwnie brzmieć, ale nagrywając czujemy się po prostu jak ryby w wodzie i wszystko wypływa absolutnie naturalnie. Co ciekawe, myślę, że ani razu nasza kolejna płyta nie brzmi jak kontynuacja poprzedniej. Chcemy utrzymywać świeżość w naszej twórczości. Oczywiście "Vengeance Falls" jest podsumowaniem naszych dotychczasowych doświadczeń, ale to też ostatecznie sprawia, że nasze brzmienie jest najbardziej unikalne w historii zespołu. Mam nadzieję, że nikt nie pomyli nas z kimkolwiek innym.
Jednak przez to, że zatrudniliście jako producenta Davida Draimana z Disturbed, pewne elementy "Vengeance Falls" nieodparcie kojarzą się z tym, co on robił w swoim macierzystym zespole.
W kwestii samej muzyki siedzieliśmy razem w studiu i David doradzał nam pewne rozwiązania, które faktycznie później wykorzystaliśmy. Nie sądzę jednak by to odebrało unikalność Trivium. Myślę także, że David pomógł Mattowi w pracy nad jego wokalem, m.in. odpowiednim akcentowaniem. Zależało mu na tym jako wokaliście, by pod tym względem był to nasz niewątpliwie najlepszy album. I myślę, że to się udało.
Materiał nagrywaliście w studiu Davida?
Tak, znajduje się ono w jego domu nad garażem. Nagrywał tam m.in. krążek Device. Ma tam naprawdę mnóstwo sprzętu. Jedynie perkusję zarejestrowaliśmy w innym miejscu.
Nagrywanie zajęło wam mniej czy więcej czasu niż zazwyczaj?
Zdecydowanie mniej. Zamknęliśmy się ze wszystkim w 30 dni. To był świetny miesiąc. Każdy element nagrywaliśmy dwa do trzech razy maksymalnie, by nie czuć zmęczenia materiałem - do tej pory tego nie praktykowaliśmy. Wolny czas spędzaliśmy na rozmowach, spacerach, relaksowaniu się - nie czuliśmy w ogóle presji i potrzeby robienia czegoś ponad to, co czuliśmy, że chcemy, gdy braliśmy do rąk instrumenty. W końcu muzyka nie powinna być tylko naszą pracą, ale i przyjemnością.
Z których utworów na płycie jesteś szczególnie dumny i chciałbyś je włączyć na stałe do waszej setlisty?
To się jeszcze zmienia. Na dzień dzisiejszy "Wake (The End Is Nigh)" i "Through Blood And Dirt And Bone" są moimi ulubionymi utworami. Jestem jednak pewien, że w momencie w którym będziecie publikowali ten wywiad, udzieliłbym już innej odpowiedzi (śmiech).
Sprzedaż płyt na świecie ciągle spada. Co prawda z biegiem lat nowe płyty na pewno to nadrobią, ale "Ascendancy" w Stanach sprzedało się w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy, a "In Waves" w 1/4 tego. Jednocześnie w zestawieniach sprzedaży jesteście na coraz wyższych pozycjach. Martwi cię sytuacja na rynku?
Jakoś niespecjalnie. Problem nie dotyczy tylko nas. Staramy się zarabiać na koncertach, a nowe sposoby dystrybucji muzyki dają jakąś nadzieję na przyszłość. Prawie trzy miliony osób odsłuchały "In Waves" na Spotify - to dobry prognostyk.
Zauważyłem, że jakiś czas temu zmieniłeś swoją sygnaturę Jacksona na nową. To jakaś znacząca zmiana?
Zmieniłem ją już dość dawno, ale mogło tego nie być witać. To tak naprawdę drobne zmiany, bo gdy pierwotnie zrobiliśmy ten model w wersji 6- i 7-strunowej, wiedziałem, że sam kształt jest idealny. W tej chwili to już tylko kosmetyka.
Dlaczego korzystasz z przetworników Seymour Duncan Blackouts a nie zwykłych?
Mam dobre wtyki (śmiech) i dostałem je do testów, gdy jeszcze nie były dostępne w sprzedaży. Myślę, że są idealne i naprawdę od kiedy ich używam nie czuję potrzeby próbowania czegoś innego. Inna sprawa, że moja konfiguracja wzmacniacza i tych pickupów jest w tej chwili na tyle satysfakcjonująca, że nie chcę nic już w tym grzebać (śmiech).
A jakich wzmacniaczy użyliście przy okazji nagrywania "Vengeance Falls"?
W trakcie miksów Kempera, ale przy nagrywaniu ścieżek tradycyjnie Peavey 5150.
Gdy wydaliście swój debiutancki album, miałeś 19 lat. Co rodzina myślała o twoich zapędach muzycznych?
Byli naprawdę wspaniali. Wspierali mnie od samego początku. Gdy powiedziałem im, że jakiś zespół szuka gitarzysty, powiedzieli po prostu, że powinienem spróbować. Oboje przychodzą na koncerty Trivium, zbierają różne gadżety związane z zespołem, a mój tata ma nawet tatuaż z naszym logo, mimo że wcześniej nie słuchał takiej muzyki. Teraz ma nawet trochę płyt z metalem, m.in. Killswitch Engage (śmiech).
rozmawiał Marcin Kubicki