Pete Townshend (The WHO)
Wywiady
2008-12-01
Krytycy muzyczni lubią przypominać Pete’owi Townshendowi jego własny cytat z piosenki "My Generation": "Mam nadzieję, że umrę zanim się zestarzeję".
Na szczęście nic nie wskazuje na to, aby Pete Townshend i Roger Daltrey, wokaliści The Who, którzy niedługo skończą siedemdziesiąt lat, mieli dotrzymać słowa. Być może ci muzycy mają już za sobą szczyt formy i czasy swej największej popularności, ale właśnie wydali kolejny nowy album "Endless Wire". i zamierzają go intensywnie promować. Minęło czterdzieści lat, odkąd The Who wydali swój debiutancki singiel zatytułowany "I Can’t Explain".. Dorobek grupy jest olbrzymi - w ciągu tych czterdziestu lat Pete Townshend stał się pionierem stosowania sprzężenia zwrotnego w sposób kontrolowany, brał udział w powstawaniu pierwszych wzmacniaczy Marshalla i stworzył słynne opery rockowe - najpierw "Tommy", a następnie "Quadrophenia". Ta druga stała się nawet inspiracją dla grupy Green Day przy tworzeniu "American Idiot". Choć muzycy pierwszą młodość mają już za sobą, to jeszcze nie zamierzają odejść na zasłużoną emeryturę. Pete Townshend wprawdzie zbliża się do siedemdziesiątki i miał kiedyś sam wyrazić się o sobie i koledze: "Dwaj starzy popaprańcy z Acton,którzy powinni już gryźć ziemię" - ale nadal jest pełen werwy i nowych pomysłów. Zanim grupa wyruszy w trasę koncertową spotkaliśmy się z gitarzystą The Who i zadaliśmy mu kilka pytań.
Minęło dwadzieścia cztery lata od momentu wydania ostatniego studyjnego albumu grupy. Jak przygotowywaliście się do promowania "Endless Wire"?
Promocja wygląda dokładnie tak jak przed laty. Udzielam wywiadów, otwieram się przed ludźmi, muszę też dzielić się swymi różnymi emocjami, co w tym wieku nie zawsze jest to bezpieczne dla serca (śmiech). Ponadto przygotowuję się do koncertów, które mogą okazać się zbyt forsowne. W każdym razie zrobiliśmy tak, jak czuliśmy - mieliśmy pomysły, napisaliśmy piosenki, wydaliśmy płytę i teraz zamierzamy ją promować.
Czy śmierć basisty, Johna Entwistle’a, wpłynęła jakoś na wasze relacje z Rogerem?
Zdaliśmy sobie sprawę z Rogerem, że wszystkie trudności w zespole były powodem naszych wzajemnych relacji. Nagle wszystko stało się jasne. Ja pisałem piosenki, a Roger zgadzał się śpiewać tylko te, które uważał za najlepsze. Często musieliśmy iść na bolesny kompromis - jak udało nam się go osiągnąć, wtedy reszta układała się sama. John był odpowiedzialny za potężne brzmienie - on na basie potrafił stworzyć głębokie, solidne tło, które było bazą dla naszej muzyki. Ale w miarę upływu jego styl pisania piosenek był coraz bardzo odległy od mojego.
Nie zawsze dogadywałeś się z Rogerem. Czy to się zmieniło?
Zawsze pojawiają się jakieś zgrzyty i trudno ich uniknąć, nigdzie przecież nie panuje idealna harmonia. Ale teraz między mną i Rogerem faktycznie jest wiele akceptacji i sympatii - choć diametralnie się różnimy, to nauczyliśmy się tolerować te różnice.
Czy rock-opera "Wire & Glass" jest dziełem autobiograficznym w takim samym sensie jak "Quadrophenia", która odzwierciedlała twoje doświadczenia z ery mod?
Niezupełnie. Są tam wprawdzie elementy z mojego życia, ale dzieło to oparte jest na książce "Lifehouse", którą nazwałbym futurystyczną historią science-fiction. Historia ta opowiada o trójce dzieci, które wychowały się w tej samej okolicy co ich upadły bohater Ray High i próbują zrealizować jego marzenie.
Czy Ray High to twoje alter ego?
On przebywa w sanatorium i jest całkowicie spłukany, natomiast ja wybieram się właśnie w trasę, ogólnie mam się całkiem dobrze i nie narzekam na brak pieniędzy. Ale owszem, miałem takie momenty w życiu, kiedy obawiałem się, że mogę skończyć tragicznie. Stworzyłem Raya Higha na podstawie wyobrażenia o tym, co może mnie spotkać w przyszłości. Była to wizja osoby u szczytu sławy, która powoli się stacza i cały świat obserwuje jej upadek. Na szczęście nic takiego jednak nie miało miejsca. On poniósł klęskę, ponieważ nie umiał urzeczywistnić swojego marzenia, podczas gdy ja się jeszcze nie poddałem.
Na albumie "Endless Wire" jest dużo gitary akustycznej. Jakich instrumentów używaliście podczas nagrania?
W naszym studiu znalazło się kilka dość niecodziennych instrumentów: mandolina z wczesnych lat 70., angielska mandola, która wyszła z pracowni syna lutnika Dicka Knighta, i bandżo Bacon z 1923 roku. Używałem też takich gitar, jak Flyde, Martin i Collings - a więc gitar akustycznych o małym pudle rezonansowym. Obecnie największą przyjemność sprawia mi gra na gitarze Guild z dwunastoma strunami. Co ciekawe, instrument ten został skonstruowany z części dwóch zepsutych gitar. Gitary te uległy uszkodzeniu w dwóch różnych okolicznościach. Na pierwszą upadłem niefortunnie podczas nagrania, druga zaś została poważnie uszkodzona podczas powodzi. W ten sposób wszedłem w posiadanie najlepszej dwunastostrunowej gitary, na jakiej kiedykolwiek grałem.
Za co tak bardzo lubisz gitarę akustyczną?
To instrument, który można wszędzie ze sobą zabrać, ponieważ nie jest uzależniony od elektryczności. Uwielbiam siedzieć w domu, na żaglówce czy w ogrodzie i brzdąkać na gitarze akustycznej, ponieważ wtedy doświadczam najbardziej twórczych momentów w moim życiu.
W "Mike Post Team" mówisz: "Nie jesteśmy wystarczająco silni, nie jesteśmy wystarczająco młodzi, nie jesteśmy wystarczająco samotni, nie jesteśmy wystarczająco zimni emocjonalnie, nie jesteśmy nawet wystarczająco dorośli". Czy faktycznie odzwierciedla to twoje nastroje?
W piosence śpiewam w pierwszej osobie liczby mnogiej - mówmy więc "my". Piszę piosenki o tym, co widzę i słyszę na co dzień. Oczywiście w tekstach mówię wiele o swoich uczuciach czy nastrojach, ale znajduje się w nich także wiele moich osobistych spostrzeżeń na temat ludzi w ogóle. Ludzie zawsze byli dla mnie największą inspiracją. Jestem pieśniarzem ery powojennej i dlatego moje utwory opowiadają bardziej o mojej publiczności niż o mnie samym. Nie daję w nich upustu swoim własnym uczuciom. "Mike Post War" opowiada o dobru, złu i o naturze ludzkiej.
Czy płyta "Endless Wire" ma jakieś przesłanie?
O przesłaniu płyty można przeczytać na mojej stronie internetowej (www.petetownshend.co.uk). Opowiadam tam o tym, czym jest dla mnie muzyka. Przypuszczam jednak, że nie wszyscy podzielają moją opinię...
Pamiętasz, jaki był twój najgorszy i najlepszy moment w The Who?
Najlepszy moment? Już sam fakt, że udało nam się przetrwać tyle lat i że wciąż chce się nam grać jest chyba naszym największym sukcesem. A najgorszy moment? No cóż, tylu moich przyjaciół umarło zupełnie niepotrzebnie... Były to najgorsze chwile w moim życiu i w The Who.
Intro do utworu "Fragments" jest pewnego rodzaju hołdem złożonym kompozycji "Baba O’Riley" z płyty "Who’s Next"...
Tak, podobieństwo było tu zamierzone. Chciałem, żeby ta piosenka przywoływała album "Who’s Next", który uważany jest za nasz najlepszy. Chciałem rzucić mu wyzwanie.
Czy zdajesz sobie sprawę, jak duży wpływ The Who wywarł na inne zespoły?
Jestem świadomy faktu, że robiliśmy coś więcej niż tylko muzykę. Pokazaliśmy, jak powinno się robić pewne rzeczy i wiele zespołów korzystało z naszych doświadczeń. Myślę, że wytyczyliśmy szlak, którym od tamtej pory podążyło wiele zespołów. I, co mnie cieszy, dla młodych ludzi wciąż jestem autorytetem. Zadają mi wiele pytań, interesują ich szczegóły - pytają mnie na przykład o to, jakiego przesteru używałem przy nagraniu "Live At Leeds".