Gdybym napisał, że bohater tego wywiadu jest "skazany na bluesa", byłoby to kłamstwo, ponieważ w jego przypadku blues to bynajmniej nie wyrok, ale miłość od młodzieńczych lat - muzyka, z którą nie tylko czuje się świetnie, ale też gra z serca w sposób ze wszech miar wyjątkowy…
Gitara w Twoim życiu była od początku?
Na początku było wszystko i nic - piłka nożna, wagary, zabawy... Zacząłem grać w piątej klasie, ale zaraz mi to przeszło. Poszedłem dwa razy na kurs gitarowy i stwierdziłem, że to nie dla mnie. Dwa lata później mój najlepszy kolega zagrał mi "Dom wschodzącego słońca" i postanowiłem, że ja też tak chcę. Do tego stopnia chciałem, że wszystko inne przestało być ważne, no i zacząłem grać. Rodzice mi kupili gitarę - do dziś ją mam, wisi w pubie w Chrzanowie. Nie da się co prawda na niej grać, ale jak patrzę na nią, to miękko się robi. "Gitara średnia HS-1" - tak się nazywa.
Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych. Defil kojarzy mi się z ciemnym półpudłem elektrycznym z ukośnym białym napisem "Defil". Dużo było wtedy takich gitar. Na HS-1 grałem bardzo długo. Zamiast kostki używałem pionka do Chińczyka. Nie wiem jak to robiłem, że mi to z ręki nie wypadało. To był plastik, który się ścierał - robił się coraz krótszy, w końcu go wyrzucałem i brałem następnego.
I tak cały Chińczyk poszedł.
Nie jeden, cała armia terakotowa (śmiech).
Jaki był Twój pierwszy kontakt z graniem w zespole?
Trudno to nazwać "zawodowym", ale jeżeli mówimy o graniu przez wzmacniacz, z zespołem, to kiedy chodziłem do ósmej klasy grywałem na wieczorkach tanecznych, właśnie na Defilu. To był elektryk pożyczony ze szkoły - uprosiłem profesora. Idąc gdzieś w zimie z tą gitarą w miękkim pokrowcu przewróciłem się i gryf pękł. Odstawiłem ją i wziąłem drugą. Nikt się nie zorientował, nie pociągnął do odpowiedzialności - takie to były czasy. Jakoś mi się upiekło, zresztą tak, jak do tej pory.
Wojsko też Ci się upiekło.
W 1977-79 r. odrabiałem wojsko w Ochotniczym Hufcu Pracy w Tychach - składałem maluchy w Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Trzeba było uważać, bo były tam niebezpieczne maszyny - tłocznia, zgrzewalnia - ludzie tracili ręce. Pamiętam jak na nocnej zmianie złapało mnie za rękawicę. Wyszarpałem rękę, ale do dziś mam bliznę na małym palcu. Mój przełożony po trzech miesiącach załatwił mi oddelegowanie i możliwość prowadzenia zespołu - to się nazywało "kaowiec", czyli instruktor kulturalno- oświatowy. Do dziś nie wiem, czy miał na myśli moje zdrowie, bo gdzieś zobaczył, że gram. Nazywał się Kowalewicz - nigdy go nie zapomnę. Pomógł mi, bo być może uchronił mnie przed jakimś kalectwem. Spotkałem zdolnych ludzi i z zespołem dwa razy pod rząd zajęliśmy I miejsce na ogólnopolskich przeglądach zespołów hufcowych. Nawet były jakieś spekulacje, że byłem podstawiony, bo nie było tam ludzi, którzy tak grali (śmiech). Bardzo miło wspominam tamten okres.
Jak wyglądał Twój pierwszy kontakt z Dżemem?
Nie tyle z Dżemem, co z Ryśkiem. Rysiek przypadkowo się znalazł na widowni na wojewódzkim przeglądzie zespołów hufcowych. Po koncercie przyszedł i spytał, czy bym nie pograł chwilę w jakimś fajnym zespole. No pewnie, że bym pograł! Niestety nie spotkaliśmy się w umówionym terminie, ale kiedyś indziej i tak się zaczęło. Poznałem Leszka Falińskiego i Adama Otrębę. Pograliśmy troszkę (Jarocin 1980, Pop session w Sopocie w tym samym roku), no i ja poszedłem w inną stronę a zespół w inną. Potem spotkaliśmy się po kilku miesiącach i wtedy była ostra jazda. W pierwszym okresie kiedy mieliśmy próby mieszkałem w Tychach u Ryśka. Dzięki niemu zacząłem inaczej patrzeć na to wszystko - na muzykę, na gitarę. Fajnie to tłumaczył, przeżywał i rozumiał. Nie spotkałem się wcześniej z takim podejściem do instrumentu - z takim zrozumieniem. To było coś niesamowitego jak on chłonął muzykę.
Ale Rysiek sam chyba nie grał na gitarze.
Rysiek umiał D-dur, C-dur, A- -dur i to jeszcze musiało chwilę potrwać zanim mu ręka poszła gdzie trzeba, ale słyszał świetnie i doskonale rozumiał przekaz. I ten przekaz potrafił oddać całym sobą - coś pięknego. To miało duży wpływ na moje granie.
Nigdy nie kopiowałem solówek. Zawsze starałem się coś zrobić po łebkach, żeby szybciej się nauczyć. Przeskakiwałem, grałem niechlujnie - byle zagrać, nieważne jak. Dopiero po kilku latach zacząłem przykładać wagę do tego, by grać dokładniej i precyzyjniej. Jednak to nie było kopiowane ale gdzieś grane podświadomie.
Cieszę się, że mnie ludzie rozpoznają - to bardzo ważne dla muzyka. Czasem się w tym wszystkim gubię, w tym poszukiwaniu brzmienia, bo to jest choroba gitarzystów - jak już w to wejdą, bardzo trudno się z tego uwolnić. Szukają cały czas lepszego brzmienia… nowe gitary, nowe zabawki, nowe wzmacniacze i człowiek szuka do końca życia. Nie zapomnę spotkania z Darkiem Kozakiewiczem, którego uważam za jednego z najlepszych polskich gitarzystów. Pytam co u niego słychać a on mówi: "Wiesz co, stary, próbuję tak, siak, na takiej gitarze, taki wzmacniacz, taki efekt - nie brzmi… No nie brzmi!". Teraz się z tego śmiejemy. Człowiek jest cały czas niezadowolony, szuka jakiegoś absolutu. Mówi się że gitarzyści dzielą się na dwie grupy: na takich, którzy cały czas szukają i na takich, którzy już znaleźli (śmiech)
A Ty w której jesteś grupie?
Wydaje mi się, że znalazłem, ale to, co znalazłem, to jest to... czego nie znalazłem. To jest wieczna pogoń. Chyba jednak nie znalazłem. Wiele lat temu Skaldowie powiedzieli, że nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, ale żeby go gonić.
Coś przeciwnego powiedział mi niedawno Rysiek Sygitowicz w odniesieniu do prędkości Jacka Królika.
Myślę, że to było powiedziane w trochę innym kontekście, a Sygit jest jednym z moich ulubionych gitarzystów, bo gra bardzo melodycznie.
Masz bardzo rozpoznawalną podstawę brzmieniową - przed oczami staje stary Ibanez.
Wielu ludzi mnie kojarzy z tym Ibanezem, pierwszą naprawdę zawodową gitarą jaką miałem - AR 250NT z 1980 r. Kupiłem ją od Ryśka Styły. To jest moja ulubiona gitara, na której nagrałem wszystkie płyty Dżemu z Ryśkiem. Oczywiście ją modyfikowałem, wymieniłem elektronikę i raz progi. Później w innych instrumentach podświadomie szukałem tego komfortu, który mam na Ibanezie. Gdzieś się odezwała miłość do Gibsona Les Paula. Przeszedłem przez wiele instrumentów - Fender, Gretsch, Guild, ale Les Paul to jest jednak jakaś magia. Cały czas zgłębiam ten instrument. Parę lat temu poznałem Jacka Sikorę, właściciela Guitar Max'a gdzie kupiłem kilka bardzo dobrych Gibsonów. Między innymi Les Paul'a model Zakk Wylde. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jest to gitara, która należała do Zakka Wylde'a - znakomicie brzmiąca, ale trochę oporna - trudno na niej "pocyganić", bo to gitara bardzo specyficzna.
Ze względu na aktywną elektronikę?
Nie. Zakk zwykle używa EMG a tu są pickupy Seymour Duncan robione pod jego dyktando. Seymour nawinął ileś pickupów i za którymś razem Zakk stwierdził, że to jest to. Ponad wszelką wątpliwość są one bardzo unikalne ze względu na użyte w nich materiały i rewelacyjne brzmienie. Grają mocno, ale na przekór temu gitara brzmi czysto, nawet na dużym przesterze jest bardzo selektywna i ma piękny środek. Bardzo lubię tę gitarę i podchodzę do niej z wielkim szacunkiem.
Te ważniejsze to: dwa stare Gibsony Customy z 1972 i 1974 r., Gibson Custom L5-S z 1976 r., Orville Les Paul Standard, Gibson ES z 1969 r., Gibson Les Paul Deluxe z 1970 r., którego przywiozłem ze Stanów. Trudno ją pokonać z racji pickupów - trudno o Les Paula, który miałby dobrą dynamikę i był tak selektywny, chyba tylko Zakk. Ostatnio za parę stów kupiłem malutką gitarkę na wakacje. Wsadziłem do niej Fishmana Matrixa i gra to na tyle dobrze, że używam jej na koncertach. Na stojaku stoi zawodowy Martin, a ja gram na gitarce za jakieś parę złotych i się wszystko zgadza (śmiech). Bardzo dobrze brzmi, przez małe pudło nie wzbudza się i mieści się w wymiarach bagażu podręcznego.
Parkiety (śmiech), a jeśli chodzi o pedalboard to wszystko zaczyna się od polifonicznego stroika T.C. Electronic. Po nim jest Ibanez TS-9 w nowej obudowie z true-bypassem wykonanej przez Jacka Kowalskiego pseudonim Karaluch.
Tak jest. Człowiek z Ożarowa Mazowieckiego, w którego efektach się zakochałem. Mam jego dwa overdrive'y - na jednym gram, drugi jest w zapasie. Potem booster Keeley Katana przerobiony przez Karalucha, z dwoma trybami przełączanymi nogą, następnie kaczka - oczywiście robiona przez Karalucha; tremolo Empress - gra pięknie i czysto.
Karaluch coś przy nim robił?
Jeszcze nie. (śmiech) Mam jeszcze basowy chorus Bossa, bo normalny przy rozszyciu na stereo coś traci - gitara jest jakby zasysana do tyłu i nie ma ciosu - jest szeroko, ale z mniejszym impetem. Basowy chorus to niweluje. Ostatni efekt to Boss RE-20 Space Echo, z którego sygnał idzie do dwóch Marshalli JTM 45. Kiedyś grałem na Marshallu, potem były Voxy, Orange. W Ostrzeszowie robią pod moje dyktando wzmacniacze Pik BM Amplification. Póki co, gram na Marshallach przez paczki Orange 2×12", w których wymieniłem głośniki z Celestion Vintage 30 na Anniversary, który brzmieniowo jest między Greenbackiem a Vintage. Ostatnio nabyłem jeszcze dwie paczki Marshalla 4×12" na Greenbackach w najpiękniejszej obudowie, czyli 1960AX. Mam jeszcze dużo innych efektów, ale nie używam wszystkich na raz bo nie wystarczyłoby miejsca na scenie (śmiech) . Godnym polecenia jest booster/overdrive Duane-69.
Jakie miałeś ostatnio inspiracje?
To, co gdzieś usłyszę, co wydaje mi się, że jest dobre, staram się zatrzymać w sobie. To nie są żadne konkretne nazwiska czy wykonawcy. Jeśli chodzi o gitarzystów w ogóle, to niezmiennie Eric Clapton, Jimi Hendrix, Jimmy Page, Ritchie Blackmore, Jeff Beck - cała stara gwardia, potem Satriani, Slash. W tej chwili nie mam jakiegoś zdecydowanego faworyta. Podoba mi się John Mayer - to jest Gitarzysta przez duże "G". No i oczywiście Warren Haynes.
Jak powstają Twoje kompozycje?
Człowiek nigdy nie wie kiedy go najdzie… Nigdy nie wiesz, kiedy poczujesz wenę, czy cokolwiek poczujesz, czasem nie czujesz nic. Są to czasem różne dziwne miejsca.
Do Bena kiedyś wena przyleciała przy wieszaniu pieluch.
A mnie na przykład często nachodzi w toalecie (śmiech). Nagle, w samochodzie, gdziekolwiek, wpadnie Ci do głowy jakiś motyw. Jeśli wydaje się interesujący i starasz się go zapamiętać to dobrze, jeśli pod ręką jest instrument, żeby to utrwalić. Albo ucieka z powietrzem, które nas otacza, albo zostaje. Ostatnio miałem poważne problemy ze zdrowiem i wena mnie opuściła, mam nadzieję, że tylko na chwilę. W styczniu miałem wymianę biodra. Zostałem "tytanem" gitary. Nie dzięki fanom, których bardzo kocham i pozdrawiam, ale dzięki grupie lekarzy z Poznania - dziękuję im bardzo za to, że mogę chodzić. Był taki moment, że nie mogłem zrobić nawet paru kroków.
Wielu ludzi ma problemy z biodrami.
To jakaś genetyczna sytuacja. Myślałem, że to jest od gitary, ale lekarz mi wytłumaczył, że nie. Co za tym przemawia? Mam problem z prawą nogą a odkąd pamiętam grając na scenie zawsze opierałem się na lewej, pasek mam na lewym ramieniu. Prawa noga była do podparcia i deptania efektów a wtedy cały ciężar jest na lewej.
Jak wyglądają wasze trasy koncertowe?
Teraz nie gra się dużych tras - gra się głównie w weekendy, zazwyczaj trzy razy w tygodniu. Kiedyś było inaczej - dwa tygodnie w trasie, mieszkanie w jednym hotelu i koncerty w promieniu 100 km od tego miejsca. Teraz różnie się to układa, na przykład zdarzają się przerzuty typu Międzyzdroje - Giżycko, czy Chorzów - Mrągowo, ale mamy wygodny samochód i robimy to, co lubimy.
To się czuje - dlatego na Dżem przychodzą trzy pokolenia słuchaczy.
Ponad 33 lata przeleciały jak jeden dzień, za chwilę będzie 35 - trzeba będzie pomyśleć o jakiejś fajnej oprawie. Niektórzy rozdzielają okresy na Ryśkowy, Jackowy, teraz Maćkowy. My nigdy tego nie robiliśmy - dla nas to jedna historia, jeden ciąg wydarzeń, jedna opowieść. Zawsze graliśmy na 100% i tak jest do dzisiaj.
Po trudnych momentach, ostatnio chyba jest dość wesoło na scenie?
Często bywa. Np. jest taka zabawa: udajesz, że coś mówisz, jeśli ktoś zapyta "co?" to masz punkt. Po którymś razie na scenie pękła mi struna, wołam o pomoc a ekipa na to "Dobra, dobra" - stoi trzech gości i się śmieją.
Krzysztof Ścierański ma zabawę w stylu: "Na pewno nie grałeś w…" i podaje jakąś osobliwą nazwę miejscowości, w której grał.
Z Krzyśkiem miałem przyjemność grać na trasie, którą zorganizował Rysiek Styła. Graliśmy na gitarach, w sekcji Krzysiek i Gunnar Augland - znakomity fiński perkusista. Nie dojechały bębny a on miał tylko werbel, stopę i jakiś talerz. Nigdy przedtem i potem nie widziałem, żeby ktoś tak oczarował ludzi grając solo na tak skromnym zestawie - to nie było granie na bębnach, tylko magia. Koniec był taki, że podniósł wysoko grzechotkę i upuścił ją na ziemię a publiczność tak zareagowała, jakby roztrzaskał się najdroższy kryształ - cisza jak makiem zasiał a potem kolejka ludzi na kolanach do garderoby. Dwa dni później przyjechał cały zestaw i ten facet już nie zagrał takiej solówki. Krzysiek miał na trasie powiedzonko: "Może wypijemy jakąś kawkę?" - i tak przez dwa tygodnie. Po trasie porozjeżdżaliśmy się do domów, wracamy z kolegą samochodem - już poza składem i nagle gość w radio w środku nocy odzywa się: "Szanowni kierowcy, jeżeli jesteście zmęczeni, proponuję jakąś kawkę…" (śmiech).
Co byś zaproponował młodym muzykom?
Grać, ale nie wszystko naraz, bo nie da się niczego przeskoczyć. To, co pominąłem, wróciło i zawołało gromkim głosem. Musiałem nadrobić zaległości. Do dziś wydaje mi się, że ich nie nadrobiłem. Nie od razu. Trzeba mieć dużo cierpliwości i pokory - tylko tyle.
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Ibanez AR 250NT (1980), Gibson Les Paul Deluxe (1970), Gibson Les Paul Zakk Wylde, Gibson Custom (1972 i 1974), Gibson Custom L5-S (1976), Orville Les Paul Standard, Gibson ES (1969)
• Wzmacniacze: Marshall JTM 45, BM Amplification Pik Jerzy Styczyński, Peavey Ecoustic 112
• Kolumny: Orange PPC-212 z głośnikami Celestion Anniversary, Marshall 1960AX
• Pedalboard: T.C. Electronic Polytune, Ibanez TS-9, Karaluch Custom Overdrive, Keeley Katana, Karaluch Custom Wah, Empress Tremolo, Boss Bass Chorus CEB-3, Boss RE-20
Wojciech Wytrążek