Wojciech Balczun (Chemia)
Wywiady
2013-10-15
W przeddzień premiery płyty "The One Inside" formacji Chemia rozmawialiśmy z gitarzystą zespołu, Wojtkiem Balczunem. Dzięki niemu poznaliśmy m.in. kulisy powstawania krążka.
Wojtku, jak samopoczucie na dzień przed wydaniem nowej płyty Twojego zespołu?
Oczywiście emocje sięgają zenitu, ale przecież marzyliśmy o tym, żeby znaleźć się w takim momencie, w jakim jesteśmy teraz. Nareszcie możemy pokazać się światu z płytą, z której jesteśmy dumni.
A czy to oznacza, że z poprzednich nie byliście?
Myślę, że nie towarzyszyły nam przy nich takie emocje. Poprzednie albumy były fotografią innego zespołu, albo bardziej formowania się zespołu Chemia. Patrząc z innej perspektywy na wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie trzy lata, umówiliśmy się, że album ten jest tak naprawdę naszym debiutem.
Praca w kanadyjskim Warehouse Studio dała wam nowe, bardziej świeże podejście do tworzenia muzyki?
Praca w Warehouse Studio dała nam przede wszystkim możliwość innego spojrzenia na to, co robimy, wyzbycia się kompleksów, które mamy gdzieś tam głęboko w sobie ukryte. Otworzyliśmy nasze głowy, dzięki współpracy z ludźmi z najwyższej światowej czołówki. Poczuliśmy, że nie ma granic ani barier, a muzyka dzieli się jedynie na dobrą i złą. Mark LaFrance, Zach Blackstone i Eric Mosher zmotywowali nas do działania. Inspirowali nas, choć nie w takim sensie, że podpowiadali nam rozwiązania muzyczne. Mówili: "Róbcie, co uważacie za słuszne, to jest wasza muzyka", dając nam zdecydowane poczucie pewności i cement, który związał zespół.
Czyli możemy spodziewać się wielkich zmian?
Wydaje mi się, że każdy, kto posłucha albumu "The One Inside", zauważy zupełnie inny zespół od tego znanego choćby z naszej pierwszej płyty. Ep-ka była już pierwszym sygnałem pokazującym kierunek działania zespołu, który już w pełni objawia się na naszym najnowszym materiale.
Mam nadzieję, że nie uciekniecie z naszego kraju na stałe?
Na stałe na pewno nie, ale bardzo byśmy chcieli, aby nasza muzyka zabrnęła jak najdalej. Płyta jest sprzedawana w Kanadzie już od 17 września, teraz trafia do sprzedaży w całej Europie, a następnie leci do Japonii. Jeden z holenderskich rockowych magazynów dał jej 80/100 punktów, sprawiając nam tym niemałą radość. Mamy wysoko postawioną poprzeczkę i chcemy iść z naszą muzyką w świat. Czy się nam uda? Tego nie wiemy. Zwłaszcza dlatego, że są to cele, które w naszym kraju udało się osiągnąć nielicznym. W szeroko rozumianej muzyce rockowej jest to tak naprawdę tylko Behemoth i Vader. Bardzo szanujemy i podziwiamy te zespoły, są dla nas wzorem, ale celujemy w jeszcze trudniejszą działkę, bo mamy o wiele większą konkurencję.
Wygląda na to, że mamy nowego godnego reprezentanta poza granicami…
Nie mnie to oceniać. Póki co poddajemy się ocenie fanów i dziennikarzy. Bardzo byśmy chcieli, aby ta ocena była bardzo dobra. Chcemy też zmyć z siebie błędy, który popełnialiśmy do tej pory. Nie ma człowieka, który podejmuje jedynie dobre decyzje. Po okresie perturbacji, wreszcie wkroczyliśmy na właściwy tor i teraz idziemy przed siebie bardzo mocnym krokiem. Tworzymy muzykę praktycznie codziennie, co już pozwoliło nam zarysować pomysł na kolejny album.
A utwory na tę płytę tworzyliście jeszcze w Polce, czy skupiliście się na materiale będąc w Kanadzie?
Materiał mieliśmy przygotowany przed wyjazdem do Kanady, natomiast na ich ostateczną strukturę oraz aranżacje mocno wpłynęła praca w studiu. Byliśmy całkiem nieźle przygotowani. Nasi producenci z Kanady dostali wcześniej studyjnie nagrane dema wszystkich utworów. Podczas pracy poczuliśmy dużo wolności, więc trochę w nich jeszcze namieszaliśmy.
Jesteś głównym kompozytorem w grupie?
W muzyce rockowej to tak naprawdę ciężko powiedzieć. Budowanie zespołu to dla mnie przede wszystkim zaproszenie do wspólnego tworzenia, co jest też głównym elementem integrującym. Prawie wszystkie kawałki zaczynają się od moich pomysłów, riffów, harmonii. Potem przesyłam je Łukaszowi [Drapale - przyp. Red.], który dołącza do nich melodię oraz tekst. Po pokazaniu pierwszych efektów reszcie chłopaków rozpoczynamy majstrowanie. Czasami kończymy tak jak zaczęliśmy, a czasami zmieniamy jeszcze bardzo wiele rzeczy. Każdy dokłada coś od siebie, aby mógł powstać ostateczny kształt kompozycji.
Miewaliście jakieś gorsze momenty przy pracy? Chwile zwątpienia?
Chyba nawet przeciwnie - przez cały ten czas byliśmy w ponadwymiarowym stanie euforii. Pracowaliśmy bardzo sprawnie i szybko, bo cały materiał nagraliśmy w dwa i pół tygodnia, co przy standardach zachodnich stanowi naprawdę dobry wynik. Oni mają więcej swobody, możliwości i czasu aby móc nagrywać, eksperymentować z brzmieniami. My na to tak wiele czasu niestety nie mieliśmy i czasami pracowaliśmy po 14 godzin dziennie. Pod wrażeniem tempa naszego działania byli właściwie wszyscy towarzyszący nam ludzie.
Jak układa się wam współpraca z Ralphem Jamesem?
Ralph jest naszym kanadyjskim agentem, będąc jednocześnie agentem wielkich światowych gwiazd. Posłuchawszy naszych nagrań w nieskończonych miksach, zaprosił nas na koncert do Toronto w styczniu tego roku. Spodobało mu się, więc po koncercie przybił nam piątkę i powiedział: "ok, pracujemy razem". Nieśmiało zadaliśmy mu pytanie o umowę, na co w odpowiedzi rzucił: "z żadnym zespołem nie mam podpisanej umowy, moje słowo jest ważniejsze".
Masz jakiś ulubiony sprzęt, z którego korzystasz na co dzień? Może taki, którego używałeś wyłącznie do nagrania płyty?
Nie jestem ekspertem od spraw technicznych. Zdecydowanie bardziej skupia się na tym Maciek Mąka, który jest naprawdę wspaniałym artystą oraz doskonałym gitarzystą. On zaszczepił we mnie zamiłowanie do instrumentów vintage’owych. Choćby podczas ostatniej sesji nagraniowej zakupił gitarę Gibson Gold Top z lat 70-tych, a ja zaraz po nim zaopatrzyłem się również w Gibsona, tyle, że czarnego. Kiedy na nim gram, słyszę istotną różnicę w brzmieniu. Dużą część materiału nagrałem na moim Gibsonie Goldie, który jest współczesną reedycją modelu z 1959 roku. Ma bardzo dobre pasmo i nowoczesne brzmienie przy zachowaniu klasycznych cech Gibsona. Piece to głównie Mesa Boogie, ale nagrywałem również na Marshallach i na to na tych wzmacniaczach głównie kręciłem przy swoim brzmieniu. Używałem niewielu efektów - dużo wsparcia brzmieniowego uzyskiwaliśmy z samego stołu mikserskiego. Za to głównie odpowiedzialny był razem ze mną Eric Mosher. Czasami pojawiał się phaser, kaczka… Klasycznie, bez wyszukanych kombinacji.
O Maćku Mące wspominałeś przed chwilą w samych superlatywach. Jak układa się wam współpraca gitarowa?
Fantastycznie. Przede wszystkim dlatego, że jest bardzo fajnym, ciepłym człowiekiem, z którym dobrze spędza się czas. Czasami żyje trochę we własnym świecie, ale to chyba cecha każdego artysty. Jest wybitnym instrumentalistą, mówię to z pełną odpowiedzialnością. Wniósł do zespołu bardzo wiele, podczas jednej z naszych ostatnich rozmów sam powiedział: "Wojtek - Ty dajesz pomysły i główną strukturę kompozycji, a moja gitara dodaje temu, co zrobiłeś dodatkowej wartości". Tak rzeczywiście jest i on robi to wspaniale.
W przeciągu kilku lat udało wam się osiągnąć tyle sukcesów. Masz na to jakiś sposób? Może jakieś rady dla wschodzących młodych kapel?
Ciężko jest mi cokolwiek doradzić, tym bardziej, że nam samym wcale nie wydaje się to takie szybkie. Chcielibyśmy, żeby niektóre rzeczy działy się jeszcze sprawniej. Myślę, że to dotyczy tak samo każdego innego zespołu. Ralph James powiedział mi kiedyś, że w tym biznesie trzeba być cierpliwym, konsekwentnym i zdeterminowanym. Wydaje mi się, że zespół Chemia te wszystkie cechy w tej chwili już ma. Co się tyczy innych kapel, to chyba nie ma na to jednej recepty, bo każdy ma artysta ma swoją drogę, a często działamy polegając na przypadku i zbiegach okoliczności. W naszej historii odnajduję wiele sytuacji o charakterze niemal mistycznym, bo one właściwie nie miały prawa się zdarzyć. Moje przypadkowe spotkanie z Marc’iem LaFrance w Vancouver, które po godzinie skończyło się słuchaniem naszych kawałków na parkingu w samochodzie. Facet, który nagrywał choćby z Aerosmith nagle siedzi obok mnie, a za chwilę staje się głównym orędownikiem naszego zespołu. W życiu nie pomyślałbym, że tak się kiedyś stanie.
Zespół Chemia zawdzięcza swój dotychczasowy sukces właśnie konsekwencji w swoim działaniu?
Ja czasami się śmieję, że często nie mieliśmy świadomości, jak źle dzieje się wokół nas. To spowodowało, że poszliśmy do przodu, bo gdybyśmy mieli tę świadomość, to przytłoczeni nią, nie osiągnęlibyśmy tego, co mamy dziś. Bardzo wyrazistą postacią jest u nas Łukasz Drapała - frontman w każdym calu i niezwykle charakterna osoba. Ma bardzo fajny głos z kategorii "distinctive", ale przy tym ogromną determinację, żeby wspólnie realizować nasz cel. W ogóle nasz zespół składa się z nietuzinkowych indywidualności i nieraz stanowi to prawdziwą mieszankę wybuchową.
Zmiana wokalisty wpłynęła na wasz rozwój?
To był właśnie najważniejszy moment. Nie bylibyśmy w miejscu, w którym jesteśmy dzisiaj, gdyby nie Łukasz Drapała.
Na pewno miło będzie mu to przeczytać… W sieci krąży wiele skrajnych opinii na wasz temat. Z jednej strony opisuje się was jako zespół hard rockowy, inni zarzucają wam zbyt dużo ciągot do popu. Wy sami piszecie, że bazujecie na The Beatles, Led Zeppelin i muzyce grunge. Jak to w końcu z wami jest?
W ogóle jest takie ciśnienie, żeby koniecznie włożyć nas w jakąś szufladę. Tłumaczę to sobie tak, że pewnie potem łatwiej jest opisać zespół, określić w jakim rejonie się on znajduje. Tymczasem my nigdy nie tworzyliśmy muzyki "pod wpływem". Osobiście nigdy nie stworzyłem żadnego riffu dlatego, że coś teraz jest modne czy też popularne. Najbardziej bawi mnie przyrównanie Chemii do grupy Nickelback, której nawet nigdy specjalnie nie słuchałem. My gramy po prostu muzykę rockową, którą mamy w sercach. Nawet jeśli mówimy, że ona jest podobna do Led Zeppelin, grunge, a czasem nawet do metalu, to dlatego, że ona ma właśnie wiele odcieni. Lubimy mocne granie, ale cenimy sobie też melodię. Czy to jest flirtowanie z popem? Chyba nie. Po prostu za każdym razem chcemy napisać fajna piosenkę i tyle.
Opowiedz na koniec o planach koncertowych, bo chyba trochę ich macie.
Jesień będzie dla nas intensywna, tym bardziej jeśli powiodą się nasze najbardziej ambitne plany. Wówczas także przyszły rok stanie się dla nas jeszcze bardziej intensywny, tyle, że już za granicą. Póki co czeka nas 12 koncertów w Polsce, a następnie w Kanadzie. Tam gramy od 2 do 12 listopada i prócz tego czeka nas wiele wydarzeń czysto promocyjnych. Wywiady, występy live w mediach… Kiedy wrócimy, chcemy pograć jeszcze trochę w kraju, ale ciągnie nas już dalej za granicę.
Jednym słowem - będzie się działo.
Tak. Realizujemy to, o czym zawsze marzyliśmy.
A my trzymamy kciuki i życzymy powodzenia.
rozmawiał Maciej Barski