Dołączyliśmy do blues-rockowego mistrza podczas ostatnich występów w Londynie by zapytać, czego nauczył się o zarabianiu na życie graniem na gitarze, będąc już ponad 25 lat w tym muzycznym biznesie. Odkryliśmy również, dokąd zmierza "facet w czarnym garniturze" i nieodłącznych, przeciwsłonecznych okularach...
Znaleźliśmy się w Hotelu Sanctum w Soho, by przy towarzyszeniu chłodnego, londyńskiego poranka spotkać się z
Joe Bonamassą, grającym tu cztery koncerty podsumowujące jego długą drogę i dokonania. Występ otwierający odbył się w mieszczącym 300 osób klubie Borderline. Pięć dni później trasę zakończył koncert w Royal Albert Hall z widownią obliczoną na 5,250 siedzeń - miejscu reprezentującym olbrzymi przeskok oraz dwie dekady muzycznej i osobistej podróży, ukazującej stopniowe dojrzewanie od grania w małych klubach po występy w najbardziej prestiżowych salach koncertowych na świecie.
Oprócz fenomenalnego talentu gitarowego Joe wykazuje się też niezwykłą zaradnością w innych dziedzinach. Stopniowo rozwijał swoją ścieżkę kariery cierpliwie krocząc i wyrabiając sobie pozycję na mainstreamowym szlaku wśród wielu innych utalentowanych gitarzystów z trudem walczących o utrzymanie się na powierzchni. Czy to aż takie sprytne? Czy może przez pieczołowicie przygotowywane występy nie odszedł zbyt mocno od swych bluesowych korzeni? Joe pozwala sobie nie zgodzić się z tą opinią. Na kolejnych stronach wywiadu wyjaśnia, co przemienia twoją miłość do gitary w karierę, i dlaczego powinieneś spakować się i wrócić do domu w chwili, kiedy zawodzenie twojego starego Les Paula nie wywołuje już dreszczy na plecach...
Jak narodziła się idea tych londyńskich koncertów?
To normalne za każdym razem, kiedy cała trasa opiera się na występach w tym mieście. Pojawił się pomysł: co się stanie, jeśli jednego wieczora zagramy w The Borderline, drugiego w Shepherd's Bush, a później w Hammersmith lub Albert Hall". Więc rzuciłem: "To byłoby wspaniałe: spędzimy fantastyczny tydzień w Londynie." Wtedy zaangażował się Kevin Shirley i zapytał, co planuję przygotować w związku z tym. Było to rok wcześniej, graliśmy akurat trasę akustyczną i myślałem o jakimś nowym pomyśle na siebie. Powiedział: "Dlaczego by nie zrobić retrospekcji całej kariery, do tego momentu, w którym jesteśmy teraz? Zagramy jako trio w Borderline, tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz przyjechałeś do Londynu, później zrobimy koncert z sekcją dętą, kolejny w składzie akustycznym, rockowym, a na koniec zagramy twoje najlepsze rzeczy - i zarejestrujemy materiał wideo."
Więc słuchałem tego wszystkiego i kiedy Kevin wspomniał o filmowaniu, powiedziałem: "Ok, pójdźmy na całość i zaszalejmy." Zabukowaliśmy wszystkie pokoje w tym hotelu. Zarezerwowaliśmy to całe pieprzone miejsce. Pomyślałem, że to niesamowite... Kiedy pojawiliśmy się tu po raz pierwszy osiem lat temu, cała ekipa mieściła się komfortowo w vanie, którym pojechaliśmy na koncert w The Borderline. To ogromny skok i dosyć przytłaczająca wizja całego przedsięwzięcia.
Jako dzieciak musiałeś marzyć o występach na tym poziomie. Jak różni się rzeczywistość w zestawieniu z tymi marzeniami?
W rzeczywistości kiedy się to wszystko zaczęło zawarłem ze sobą i moim menadżerem układ, że przestanę to robić w momencie, kiedy nagle obudzę się pewnego ranka i nie będę podekscytowany myślą o graniu na gitarze. Właśnie to skleja całość do kupy. Jeśli mielibyśmy zagrać jedyny koncert w Borderline i sprzedać tylko 50 biletów, i tak obudziłbym się rano nie mogąc doczekać się kiedy wystąpię. Lub mógłbym tylko rozmyślać o tym i oglądać zdjęcia gitar na komputerze. W chwili kiedy tracimy to co istotne z pola widzenia, znika też cały fundament, na którym budowaliśmy wszystko do tej pory - można tylko oszukiwać się przez pewien czas. To co zawsze robiłem, to wolno ale z przekonaniem ograniczałem czynniki mogące przysłonić mi prawdziwe cele: pierwszym jest granie na gitarze, i drugim - najważniejszym - dawanie radości ludziom, którzy zapłacili za bilety. Całą resztę, próżność i nie związane z graniem rzeczy odsuwam na bok, jest to bardzo ważne i nie można nigdy tracić z oczu właściwego celu.
Jaki był twój pierwszy koncert?
Mój pierwszy, prawdziwy występ odbył się 11 listopada 1989 roku w Nowym Jorku, w miejscu zwanym Metro In Utica. Wejście kosztowało 5 dolców i impreza opatrzona była opisem 'Cudowny dzieciak z Utica ze swoim nowym, bluesowym zespołem'. W tamtym czasie znany byłem jako "Smokin' Joe Bonamassa", była to środa wieczór i miałem bluesowy band, dzięki któremu powoli budowałem swoje nazwisko. Pamiętam, że chciałem wtedy mieć Super Nintendo oraz nowe przetworniki, ponieważ właśnie spotkałem Danny'ego Gattona, który powiedział mi o pickupach Joe Bardena. Dał mi jego numer telefonu, zadzwoniłem tam i wydaje mi się, że Joe pomyślał, że robię sobie jaja - odebrał i usłyszał jakiegoś dzieciaka mówiącego piskliwym głosem: "Potrzebuję pickupy", i prawdopodobnie dlatego podał mi maksymalną cenę, chyba 125 dolarów za sztukę. Trochę zwaliło mnie to z nóg, pomyślałem 'Jezu Chryste'.
W tamtym czasie nie było to raczej tanio...
Na pewno, miałem przecież 12 lat i myślałem tylko 'Jak zdobędę 250 dolców?' To prezent urodzinowy, pod choinkę i kieszonkowe w jednym. Na nasz koncert przyszło około 600 osób, a wejściówka kosztowała 5 dolarów. Występ nieźle nam poszedł i grałem od 8 do 9, a ponieważ na drugi dzień szedłem do szkoły mama przyjechała po mnie o 9 samochodem. Zespół zagrał jeszcze jeden set, ale ja o 9:30 byłem już w łóżku. Następnego dnia ojciec powiedział, 'Bardzo dobrze ci poszło, synu,' i było tego 3000 dolarów w bilonie oraz pięcio- i dziesięciodolarowych banknotach. Wyglądałem jak handlarz narkotyków. Zapłaciłem zespołowi oraz inne koszty i zostało chyba z 1000 dolarów. Czułem się jak Rockefeller, ale mama powiedziała, że wpłacimy to do banku. Namówiłem ją jeszcze na kupno tych przetworników.
Jeśli mógłbyś cofnąć się w czasie i dać sobie jakąś radę podczas tego pierwszego koncertu, co by to było?
Zrzuć trochę kilogramów i naucz się lepiej śpiewać. To właśnie bym powiedział. Nie graj za dużo, zrzuć wagę, ucz się śpiewać. To całkiem uczciwe oszacowanie moim zdaniem.
Teraz grasz w takich miejscach jak Albert Hall. Ale biorąc pod uwagę czystą radochę, jakie jest twoje ulubione miejsce do grania koncertów?
Zawsze lubiłem sale teatralne, szczególnie od kiedy otwierałem koncerty BB Kinga na tego typu scenach. Wychodzisz i wydaje ci się, że publiczność otacza cię i jest na wyciągnięcie ręki; nie czujesz, że jest tam 3000 miejsc, raczej masz wrażenie występowania dla 200 osób. Jeśli chcesz zagrać naprawdę cicho i bawić się dynamiką czy niuansami, każdy może to usłyszeć. Czasem kiedy występujemy w takich miejscach trzeba grać trochę mocniej, ponieważ ludzie na wyższych balkonach nie słyszą dobrze wszystkich detali - nie można zamontować głośnika przy każdym siedzeniu, to dosyć niewdzięczna robota dla akustyków. Moim ulubionym miejscem jest więc teatr, jak Shepherd's Bush - to rewelacyjna sala. Robi niezłe wrażenie, kiedy patrzysz ze sceny na 2000 małych osób.
Rok temu widzieliśmy cię z mocno rozbudowanym zestawem wzmacniaczy. Czego używałeś tym razem?
Obecnie w zasadzie odesłałem ten wielki rig na emeryturę, aczkolwiek cały czas jestem w jego posiadaniu. Zmęczyłem się już ciągłym tłumaczeniem dźwiękowcom jak to wszystko funkcjonuje. Kiedy całość jest dobrze ustawiona, wszystko brzmi wspaniale - masz prawdziwą, naturalną przestrzeń stereo, mniejsze grające bardziej środkiem wzmacniacze uzupełniają duże Marshalle i jest naprawdę zawodowo. Ale jeśli coś tylko jest nie tak, robi się niezły bałagan. Tym razem grałem na dwóch wzmacniaczach i czterech kolumnach. Kupiłem od Paula Rodgersa paczkę 4x12, na której grał z Free. Wpłaciłem pieniądze na schronisko dla zwierząt, Paul odkurzył trochę swój garaż i teraz mam kolumnę basketweave 4x12. Wszyscy mi mówili, że muszę wypróbować te paczki, podłączyłem więc jedną z nich do 50-watowego Marshalla i pomyślałem, że faktycznie mieli rację, wiesz - te stare głośniki Celestion i sama konstrukcja kolumny. Poszukałem trochę i w zeszłym roku kupiłem jeszcze osiem sztuk - mam teraz cztery kolumny basketweave z 1968 roku. Korzystam też z 2 małych, 50-watowych headów Marshalla, oraz głowy Super Bass z '68. Używam czystego kanału modeli DSL i lampowego, sprężynowego pogłosu, podobnie jak Gary Moore, z tym że on miał włączony kanał przesterowany w swoim DSL-u. Grał z większym gainem niż ja. Mam taki uproszczony setup Wet-Dry-Wet: delay po bokach przez DSL-a i do tego wzmacniacz z pogłosem. Generalnie podłączam reverb Diaza do 50W głowy, napędzającej dwie kolumny pośrodku. W zasadzie nie ma tu czystego sygnału Dry. Szczerze mówiąc, brzmi to wspaniale: dużo łatwiej jest nagłośnić całość, bez różnicy gdzie podstawisz mikrofon, od razu uzyskujesz ładne, pełne brzmienie.
To podstawowy zestaw, mam również dwa egzemplarze Victoria Golden Melody: najlepiej można je opisać jako Fender Bassman z wbudowanym pogłosem, podobnie jak combo Bluesbreaker Grają mocnym basem Bluesbreakera, ale mają też bardziej amerykańskie brzmienie niż Marshall. Nadzwyczajne wzmacniacze. Zostawiliśmy te dwa, które funkcjonują jako główny, wewnętrzny zestaw kiedy gramy tradycyjnego bluesa. To sound BB Kinga z Live At The Regal: brzmiał tam niesamowicie. Tego sprzętu teraz używam, wracam niejako do korzeni.
Możesz opowiedzieć coś o gitarach, które można zobaczyć na koncertach?
Na potrzeby tej trasy zabrałem ze sobą trzy Les Paule Sunburst: dwa modele '59 i jeden '60. Za '60 dałem kilka swoich gitar i dopłaciłem jeszcze różnicę. Ale wcześniej zawarłem ze sobą umowę, że aby ją zdobyć sprzedam tą, tą i tamtą gitarę! To legalny kontrakt pomiędzy mną a... mną. Dla usprawiedliwienia tej transakcji, był to przepiękny Les Paul Sunburst '60 z małym gryfem, przyleciał z Południowej Afryki. Kocham historię tej gitary. Wysłany był do Południowej Afryki, spędził trochę czasu w Mozambiku, wiesz co mam na myśli? Te wszystkie rzeczy, które przeżyła - chociażby koncerty, na których zagrała. Kupiłem ją zaledwie kilka tygodni temu.
Dlaczego zabierasz na trasę stare, bardzo rzadkie instrumenty? Wielu gitarzystów używa replik oryginałów...
Zawsze pytam, "Jeśli już je macie, przed czym je tak chronicie?". Jestem szczęściarzem, że mogę być w posiadaniu takich instrumentów. Ciężko pracowałem, oszczędzałem. Tak, wydałem na nie sporo pieniędzy, ale należą teraz do mnie i kocham je. Nie przywiążesz się do gitary, jeśli widzisz ją raz na dwa miesiące, więc nie ma dla mnie sensu, by przenosić ją z czyjegoś pancernego sejfu do mojej, ognioodpornej szafy. To jak wymiana cyferek pomiędzy kontami bankowymi czy ten sam komplet strun założony w oryginale od 10 lat i powiedzenie, 'Super, a teraz zagram na replice". Repliki często są bardzo dobrymi gitarami - jednak ja wolę te stare, vintage'owe Les Paule i posiadanie ich usprawiedliwiam faktem, że gram na nich na koncertach. Nie są tylko świętymi relikwiami schowanymi w szafie.
Jeśli musiałbyś spędzić resztę życia grając koncerty w podrzędnych klubach...
Byłbym naprawdę szczęśliwy... Mógłbym to robić.
Co byś wybrał, gdybyś w takim przypadku mógł zdecydować się tylko na jedną gitarę, wzmacniacz i efekt?
Z gitar byłby to dowolny Gibson Les Paul. Znalazłbym odpowiedni, pasujący mi model. Wybrałbym też reedycję wzmacniacza Fender Twin, Tube Screamera i dwa kable - i to wszystko. To powinno zadziałać. Dodatkowo wykorzystałbym pogłos z Twina. Liczy się jako efekt, jeśli jest wbudowany we wzmacniacz?
Jeśli jest już we wzmacniaczu, chyba nie powinno być problemu...
A jeśli wziąłbym jakiś wzmacniacz Line 6?
Wybór Line 6 byłby już małym oszustwem, ponieważ...
To cały pedalboard wbudowany we wzmacniacz.
Dobrze, powiem ci coś, Twin byłby chyba zbyt głośny jeśli myślimy o takich miejscach jak The Borderline. Więc użyłbym tu jednak Vibroluxa i Les Paula. Jeśli byłoby ciągle za głośno bez problemu można go ściszyć. Brzmi bardzo dobrze, a dwie dziesiątki ładnie się przełamują - to jak połowa Super Reverba - taka sama moc przy dwóch głośnikach 10", przez co uzyskujesz jeszcze większy overdrive. To by mi w zupełności wystarczyło.
Bardzo często jesteś w trasie. Podoba ci się to?
Tak. Jeśli nie masz takiej koczowniczej żyłki, wtedy podróżowanie i trasa nie są dla ciebie. W moim najgorszym dniu ciągle budzę się i jestem wdzięczny, że mogę tak zarabiać na życie... Chociaż bywało też zupełnie inaczej - nie wgłębiając się w całą, niezbyt przyjemną historię - byłem przez dziewięć tygodni na trasie z Black Country Communion. Pod koniec nie chodziło już w ogóle o granie, mówiło się o witaminizowanej wodzie, czego nie udało mi się zrobić i 'Dlaczego garderoba nie wygląda tak, jak chciałem?' To było bardzo nieinspirujące; to nie dla mnie. Nie wskazuję nikogo palcem, po prostu to nie moja bajka. Uwielbiam tych wszystkich gości, ale wszystko musi mieć jakiś konkretny, prawdziwy cel.
Czego nauczyły cię te wszystkie trasy od strony biznesowej?
Z jednej strony jest mówienie 'No jak, przecież ja gram na gitarze', ale wszystko musi się też biznesowo zgadzać. Bilety nie są tanie, rozumiem to, ale ważne jest wiedzieć, że jeśli płacisz - tu podam przykładowe liczby - np. 10 funtów za bilet, ja nie zarabiam całej tej kwoty. Zobaczę z tego może dziesięć procent, ponieważ kiedy organizujesz duży koncert musisz wynająć dwie ciężarówki, kierowców, dwa autobusy, katering... Spójrz na to chociażby z tej strony: dwa razy dziennie zabierasz 40 osób na obiad. Oprócz rachunku jeszcze przecież trzeba ich dowieźć do restauracji. Kiedyś mieliśmy przystanek na trasie w Stanach i nasz kierowca, Marty, zatankował na stacji. Zapytałem o rachunek. Powiedział, że paliwo trochę poszło w górę i jest to 860 dolarów. Za zatankowanie jednego autobusu. Dodaj drugi autobus, dwie ciężarówki i zanim się obejrzysz, wydałeś 10,000 dolarów w tydzień, tylko na same pojazdy. Wszystko musi więc być dopięte i zrównoważone od strony finansowej.
Było sporo koncertów, szczególnie w Stanach kiedy dowiadywałem się, że grałem za darmo. Otwierałem występ Petera Framptona i organizator powiedział, że potrzebuje supportu, ale nie ma na to pieniędzy. Powiedziałem więc, 'Ok, wezmę to', i trzymałem jakiś głupi plakat oraz przekonywałem, że 'Naprawdę musisz kupić tę płytę'. Ale jeśli później dobrze zaprezentujesz się na scenie i zwrócisz uwagę ludzi, stać cię by zapłacić te 80 dolarów za paliwo i wynająć trzy pokoje w hotelu. Z każdym następnym krokiem zdobywasz doświadczenie i uczysz się jak sobie z tym wszystkim radzić. Mam wspaniałego managera, Roya Weismana, który jest mistrzem w trzymaniu kosztów pod kontrolą, więc nie tylko ceny biletów są odpowiednio ustalone, ale możemy też rozwijać się oraz inwestować w sprzęt i produkcję. Nasze motto to 'lepsze światła, lepsze brzmienie', po to tu między innymi jesteśmy i chcemy dać jak najwięcej swoim fanom.
Londyńskie koncerty były podsumowaniem twojej dotychczasowej kariery. Ale co dalej?
Powiedziałem Kevinowi Shirleyowi, że czuję się jak Bilbo Baggins w końcówce Hobbita. Właśnie dobrnąłem do końca księgi, zapisując na jej kartach 25 lat mojej pracy i teraz, niestety, muszę zacząć wszystko od nowa. Mogę ciągle wykorzystywać Sloe Gin czy The Ballad Of John Henry i prezentować swoje dziedzictwo oparte na wcześniejszych dokonaniach - w czym nie ma też nic złego - lub poszukać czegoś nowego. Myślę, że wybiorę tą drugą opcję, ponieważ jest trudniejsza i bardziej ryzykowna.
Więc 'facet w czarnym garniturze i przeciwsłonecznych okularach' niedługo zakończy swoją drogę. Muszę znaleźć coś jeszcze, może jest to właśnie prosty, tradycyjny blues w starym stylu. Próbowałem rockowych rzeczy i nie podobało mi się to. Współpracuję też z innymi artystami. Nagrałem nowy, drugi album z Beth Hart, i kolejny raz wyśmienicie się przy tym bawiliśmy. Myślę, że kolejnym krokiem będzie cofnięcie się do korzeni, wyciszenie się i większy luz. Chcę też dać sposobność do pokazania się innym dzieciakom... jest mnóstwo wspaniałych gitarzystów idących podobną drogą, mających niesamowity zapał i wsparcie fanów. Wiem, że ludzie są już zmęczeni ciągłym mówieniem 'Musisz posłuchać Joe Bonamassy.' Pieprzyć Joe, wiesz co mam na myśli? Mogę wymienić tu gitarzystę Joanne Shawa Taylora. Dlaczego? Bo pisze bardzo dobre piosenki, które powodują, że ludzie chcą przyjść na koncert i oglądać twój występ.
Kiedy wchodzę do sklepu z gitarami na Denmark Street słyszę, że wszystkie dzieciaki umieją już wymiatać - ale prawdziwą sztuką jest to, w jaki sposób poskładasz to wszystko do kupy i zaprezentujesz później słuchaczom.