Nuno Bettencourt, znany głównie jako gitarzysta formacji Extreme, i Perry Farrell, wokalista Jane’s Addiction - założyli zespół. Niemożliwe! To chyba jakaś pomyłka... ale niekoniecznie.
Nuno Bettencourt to gitarzysta, który zdobył sławę, grając w Extreme, bostońskim zespole funkrockowym z początku lat 90. Formacja zdobyła rozgłos, nagrywając album "
Pornograffitti", a dzięki akustycznemu przebojowi "More Than Words" (którego transkrypcję prezentujemy w tym miesiącu - przyp. red.) zyskał fanów na całym świecie. Grupa niestety nie istniała długo, bowiem rozpadła się już w 1995 roku. Od tego czasu Nuno usunął się w cień, angażując się raz na jakiś czas w mniejsze projekty, jak na przykład Mourning Widows i DramaGods. W roku 1997 wydał solowy album zatytułowany "Schizophonic", jednak nie został on zbyt dobrze przyjęty przez fanów i krytyków.
Teraz Nuno znów jest w centrum wydarzeń, a to za sprawą albumu, który nagrał z Perrym Farrellem, byłym wokalistą Jane’s Addiction i Porno For Pyros. Muzycy pracują razem pod szyldem
Satellite Party. Z Nuno spotykamy się w Londynie, gdzie mamy okazję posłuchać kilku utworów z wyżej wspomnianej płyty. Co do jednego jesteśmy zgodni - to najlepsza płyta w dorobku Bettencourta, a także najlepsza w dorobku Farrella od dziesięciu lat. Kiedy go spotykamy, widzimy, że Nuno jest z siebie dumny...
Przyznasz, że Bettencourt i Farrell to dość intrygujący duet...
To prawda, nasza muzyka się różni, ale niektóre nasze utwory są bardzo podobne - przykładowo riff z "Mountain Song" przypomina mi riff z "Kid Ego". Wokaliści z Extreme i Jane’s Addiction również prezentowali diametralnie odmienne style. Ludzie zawsze mówili, że grupa Jane’s Addiction była bardzo oryginalna. Nie wiem z czego to wynikało. Chodziło o teksty, a może o wokal...? Czasami grali agresywnie i ostro, ale mieli też utwory na gitarę akustyczną, choćby takie jak "Jane Said" (my nagrywaliśmy covery podobnych utworów). No cóż, to wciąż dwa zupełnie inne zespoły: Extreme tak różni się od Jane’s Addiction, jak i od Nirvany. Każdy jest zdziwiony, gdy słyszy, że nagrywam z Perrym. Mnie samego chyba kiedyś by to zdziwiło. Gdyby mi ktoś powiedział jakieś cztery lata temu, że będę z nim współpracował, to na pewno bym w to nie uwierzył. Ale nie byłem w łatwej sytuacji, kiedy dziesięć lat temu opuściłem Extreme. Nie miałem pojęcia, co będę dalej ze sobą robić. Jednak nie o to chodzi, że miałem problem z brakiem propozycji - kiedy mieszka się w Los Angeles, telefony się urywają. Dzwonili do mnie między innymi chłopaki z Guns N’ Roses... zresztą lista tego typu propozycji była bardzo długa. Ale ja nigdy nie chciałem się pod nikogo podczepiać. Zawsze marzyłem o tym, aby mieć swój własny zespół i poczuć smak niezależności. Perry był inny. Chętnie się z nim spotykałem na jam session przede wszystkim dlatego, iż nie prosił mnie, żebym stał się członkiem Jane’s Addiction. On podchodził do tematu dokładnie tak jak ja, czyli chciał zrobić coś nowego i nie zależało mu na tym, aby założyć kolejną koszmarną supergrupę. Po prostu pragnęliśmy pisać piosenki i byliśmy ciekawi, co z tego wyniknie.
Jak ci się współpracuje z Perrym?
Przede wszystkim postrzegam siebie jako muzyka i autora piosenek, a nie tylko jako gitarzystę. Nie chcę, żeby to zabrzmiało pompatycznie - nie przechwalam się, że jestem kimś więcej niż tylko gitarzystą. Pracując z Perrym, muszę mieć szersze spojrzenie na wszystko i to mi się podoba. Perry jest niezwykle kreatywny, właśnie dlatego dobrze nam się współpracuje. Mój świat musi się zgadzać z jego światem; to wszystko jest dość skomplikowane, a jednocześnie bardzo proste. To jest po prostu rock and roll! Praca ta oznaczała coś nowego i świeżego, a obaj potrzebowaliśmy jakiejś odmiany i chcieliśmy się rozwijać. Wynik naszej współpracy nie przypomina niczego, co robiliśmy do tej pory osobno. Oczywiście każdy rozpozna głos Perry’ego Farrella, można też rozpoznać moją gitarę, ale brzmi ona inaczej.
Perry’ego poznałem przez Toma Morello na imprezie urodzinowej w jego domu. Był tam nasz wspólny znajomy - facet, który przez pięć lat mojego pobytu w Los Angeles starał się mnie namówić do współpracy z innymi zespołami. Oczywiście bezskutecznie! Na tej imprezie podszedł do mnie i powiedział, że wprawdzie znudziło mu się zadawanie mi tego pytania, ale czy nie chciałbym zagrać coś z Perrym? Zgodziłem się. Dla mnie Perry to Andy Warhol rocka. Nie miałem pojęcia, co będziemy robić, ale miałem świadomość, że jest to artysta nieprzewidywalny, co mi się w nim zresztą bardzo podobało. Przyznaję jednak, że wzbudzało to we mnie także mieszane uczucia (obawę, strach), ale byłem tym bardzo podekscytowany. Z tego co wiem, Perry znał kilka moich utworów, ale niezbyt wiele - być może właśnie dlatego, że ma zdrowy dystans do wielu rzeczy. Nawet jak twierdzi, że zna jakiś zespół, nie możemy być pewni, czy mówi prawdę. Podobno Perry zapytał wówczas tego gościa, czy ja będę z nim współpracował, a on odpowiedział, że... nie. Rozgrywał to z każdym z nas z osobna. Potem nas sobie przedstawił i jakoś to w końcu zaskoczyło.
Słyszałem anegdotę o tym, w jakich okolicznościach Perry po raz pierwszy usłyszał "More Than Words"...
Tak, to była zabawna historia. Kiedy się ożenił, pojechał na Hawaje. Znajdowała się tam mała knajpka, w której cały czas leciała muzyka. Właściciel upodobał sobie piosenkę "More Than Words" i puszczał ją wielokrotnie w ciągu dnia. Perry przyznał, że za pierwszym razem mu się podobało, ale po dwudziestym miał już serdecznie dość. Obiecał sobie wtedy, że jak dorwie w swoje ręce gościa, który napisał tę piosenkę, to... go udusi (śmiech).
Z czego jesteś najbardziej dumny na tej płycie? Pytam o partie gitarowe...
To ci pytanie! Ten wywiad jest dla magazynu gitarowego, a ja nigdy nie byłem dobry w opowiadaniu o gitarze (śmiech). Trudno powiedzieć. To dziwna płyta, jeśli chodzi o gitarę. Nie tylko grałem, ale zajmowałem się także produkcją i innymi rzeczami. Piosenki były komponowane zupełnie inaczej i musiałem podejść w odmienny sposób do ich nagrywania. Gitara służyła mi tu bardziej do wzbogacania piosenek, ponieważ tym razem nie były one zbudowane wokół gitary. Moim zadaniem było więc wykończenie całości, wymyślenie kilku efektownych ozdobników i dodanie ich gdzieniegdzie. Tak wyglądała moja praca przy tej płycie. Myślę, że właśnie z tego jestem dumny, bo nie było to dla mnie łatwe zadanie. Jeśli zaś chodzi o solówki, ludzie zawsze pytają w jaki sposób gram tę czy inną partię... Nie jestem pewien, czy moim fanom spodoba się gitara na tej płycie, ale ja nigdy nie oceniałem swojej pracy pod tym kątem, nawet jak byłem w Extreme. Piosenki są po to, żeby się nimi cieszyć, a gitara służy do ozdobienia całości. Jak słucham tej płyty, to trudno mi uwierzyć, że ja to wszystko nagrałem - jest bardzo zróżnicowana i bogata brzmieniowo. Mówię sobie: "Do cholery, czy to możliwe, że ja to zrobiłem?" Siadając do pracy, najpierw musiałem zdecydować, na czym mi tak naprawdę zależy - to znaczy: na osiągnięciu jakiego efektu? Większość ludzi podczas pracy w studiu ma jakiś pomysł na gitarę w harmoniach; ma jakąś wizję - chce, żeby gitara brzmiała jak u Stonesów lub aby grała w stylu Hendriksa czy innego gitarowego herosa. Gdy po raz pierwszy siedliśmy z Perrym do pracy, usłyszałem od niego: "W nocy, jak patrzysz na gwiazdy, widzisz całą Drogę Mleczną, Oriona, odnajdujesz wszystkie ważniejsze gwiazdozbiory. Potem znajdujesz jedną samotną gwiazdę. Chcę, żeby ta partia gitarowa była właśnie taka". No cóż, sami przyznacie, że nie wyjaśnił tego zbyt precyzyjnie, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób dokładnie wiedziałem, o co mu chodzi. Tak powstała kompozycja "Milky Avenue" i chyba osiągnęliśmy zamierzony efekt - jak jej słucham, widzę przestrzeń międzygwiezdną. Tak właśnie wygląda praca z Perrym. Nie ma w tym nic stałego, nic przewidywalnego, dużo zależy od jego wizji i nastrojów. Podejrzewam, że większość osób uczestnicząca w sesji z muzykiem tego pokroju postukałaby się w czoło i wyszła ze studia. Dla mnie jego podejście było jak powiew świeżego powietrza. Ja też często używam metafor, kiedy mówię o muzyce. Zabierając się do pisania (czy to mowa o tekstach, czy o muzyce), zaraz na następnej stronie rysowałem wizję, jaką dana muzyka tworzy w mojej głowie. Zawsze uważałem to za niezłe dziwactwo, byłem więc zadowolony, że udało mi się poznać takiego świra jak Perry (śmiech).
Jakiego sprzętu używaliście na tej płycie?
Do tej pory moja odpowiedź na tego typu pytanie była krótka i bardzo wymijająca. Jednak przy okazji tej płyty naprawdę oszalałem na punkcie sprzętu. Wykorzystałem całą tonę różnych urządzeń, które miałem pod ręką. Jeśli chodzi o gitary, to grałem przede wszystkim na Washburnie N4, którego zresztą mam od wielu lat. Będę na nim grał, dopóki całkiem się nie rozleci. Okazjonalnie nagrywałem też na Stratocasterze z 1962 roku, bo zależało mi na uzyskaniu oryginalnego brzmienia Strata. Jeśli chodzi o głowy, polegałem na całej gamie sprzętu: od Marshalla JCM 800 do kilku starych Fenderów. Nagrywaliśmy w wielu różnych miejscach na przestrzeni długiego czasu, w Nowym Jorku i Los Angeles. Czasem mieliśmy szczęście nagrywać w dużym wypasionym studiu, ale zdarzało się też, że lądowaliśmy w czyimś garażu. Korzystałem wtedy ze sprzętu, który mogłem tam znaleźć. Już będąc na miejscu decydowaliśmy się na wypożyczenie tej czy innej zabawki.
Od czasu rozpadu Extreme grywałeś w różnych kapelach, takich jak Mourning Widows, Population 1 i DramaGods. Co się stało z nimi wszystkimi?
No cóż, gdybym chciał, mógłbym z łatwością przeskakiwać z zespołu do zespołu jako gitarzysta sesyjny - nie narzekałem na brak tego typu propozycji. Brakowało mi jednak tworzenia czegoś nowego, świeżego. Jestem dumny, że mogłem mieć swój wkład w muzykę tych zespołów i nie żałuję tego. To ciekawe, ale żadna z wyżej wspomnianych grup nie myślała o wypuszczeniu płyty na rynek międzynarodowy. Najbardziej jestem dumny z krążka, który nagrałem z DramaGods. Płyta zatytułowana jest "Love" i została zarejestrowana w roku 2005. Na ogół nie podoba mi się to, co robię, ale to jedna z płyt, z których jestem naprawdę zadowolony. Często do niej wracam.
Nawet osoby, które nie przepadały za muzyką zespołu Extreme, uważały cię za wirtuoza gitary. Czy odpowiada ci takie określenie?
No cóż, nie mam za bardzo wpływu na to, co mówią o mnie ludzie. Nie uważam, żeby w tym określeniu było coś złego. Ja tak nazywałem swoich idoli i to, że mnie inni tak nazywają, jest może trochę dziwne... ale niekoniecznie. Są gitarzyści, którzy otwarcie mówią, że ich muzyka miała wpływ na wiele osób. Mówią tak bez absolutnie żadnych zahamowań. Myślę, że oni się czują przede wszystkim gitarzystami i skupiając się na gitarze, nie myślą o całych utworach. Dla mnie gra na gitarze zawsze była rzeczą drugorzędną. Liczył się utwór i to, żeby ludzie go zapamiętali. A jeśli przy okazji wymyślam jakieś ciekawe partie gitarowe, no to wspaniale! W każdym razie jest to miłe, że dla niektórych jestem wirtuozem gitary. Kiedyś i ja gapiłem się na moich idoli na okładkach różnych magazynów...
Pojawiły się plotki mówiące o tym, że Extreme ma się reaktywować. Ile w tym prawdy?
Zagraliśmy kilka wspólnych koncertów w Bostonie, ale to nic zobowiązującego. Zrobiło się nawet trochę sentymentalnie - no wiesz, jak na spotkaniu z byłą dziewczyną. Powiedziałem Gary’emu, wokaliście Extreme, że jeśli mamy coś razem robić, to powinniśmy zrobić to porządnie. Jak nagrać płytę, to taką, która będzie naprawdę dobra. Extreme był dla mnie kiedyś bardzo ważny. Nie chciałbym teraz wykorzystywać przeszłości i reaktywować zespół tylko po to, żeby na nim zarobić. Realizuję się teraz w projekcie Satellite Party i jestem w to stuprocentowo zaangażowany. Bardzo odległy wydaje mi się pomysł reaktywowania Extreme. Ale - jak to się mówi - nigdy nie mów nigdy...
Czy wszyscy z oryginalnego składu się odliczyli?
Tak, zebraliśmy się wszyscy czterej. Nie myślałem, że to się uda, bo byliśmy skłóceni i przez długi czas nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Chodziło o jakieś głupoty - nic poważnego. Jak graliśmy te koncerty w Bostonie, czuliśmy się tak, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali, jakbyśmy spotkali się po dwutygodniowej przerwie. Jestem pewien, że w tej chwili bylibyśmy w stanie nagrać razem coś wspaniałego.
SATELLITE PARTY NAGRYWAŁ SWÓJ NOWY ALBUM Z JIMEM MORRISONEM...
TAK, TAK - TO NIE POMYŁKA! Nigdy nie podejrzewałem, że będę współpracował z Perrym, a tym bardziej nie przeszło mi przez myśl, że będę nagrywał z Jimem Morrisonem. Ale zacznę od początku. Już ze sobą współpracowaliśmy, kiedy nagle ktoś skontaktował się z Perrym i dał mu pewne nagranie. Najpierw myśleliśmy, że to jakiś szmelc i nie mieliśmy pojęcia, że to coś jest tak ważne. Włączyliśmy i okazało się, że to Morrison recytujący poezję. Nie powiem, jak do tego doszło - w każdym razie to nagranie trafiło właśnie do nas. Nie oznacza to, żebyśmy maczali palce w jakimś przekręcie... (śmiech).
Ten materiał spadł na nas jak grom z jasnego nieba. Był tam jeden kawałek, w którym Morrison śpiewał rymowankę dla dzieci. Była to całkiem ładna melodia, więc spróbowałem do tego coś dograć. Dodaliśmy trochę pianina, gitarę akustyczną, jakieś smyczki i perkusję. W końcu wokół wokalu Morrisona zbudowaliśmy cały utwór. Oczywiście fani The Doors uznają pewnie, że to bluźnierstwo i prawdopodobnie nas znienawidzą, choć z drugiej strony może docenią, że mogą posłuchać Jima Morrisona w nowym utworze. A może powinniśmy uszanować te nagrania i ich nie wykorzystywać? Do końca nie wiem, czy postąpiliśmy właściwie...
Skontaktowaliśmy się z właścicielami praw do nagrania i bardzo im się spodobała nasza interpretacja tego materiału. Zgodzili się, żebyśmy umieścili to jako ostatni utwór. To niesamowite, po raz pierwszy od 30 lat można usłyszeć nową piosenkę Jima Morrisona. Utwór ten zatytułowany jest "Woman In The Window" i został wykorzystany w szczytnym celu - zaangażowaliśmy się bowiem w projekt Global Cool, którego celem jest przeprowadzenie dużej kampanii przeciwko globalnemu ociepleniu, a jej hymnem został właśnie utwór Jima Morrisona. Przyjechałem tu wczoraj i dwie godziny później na Downing Street witałem się z Tonym Blairem. To miłe przebywać w budynku tak przesiąkniętym historią, w którym zdarzyło się tak wiele od czasów Churchilla...