Joe Bonamassa, amerykański gitarzysta bluesowy, gra właśnie swój pierwszy duży koncert w Wielkiej Brytanii w londyńskim Shepherds Bush Empire. Do występu zostało jeszcze kilka godzin, mamy więc nieco czasu na przeprowadzenie wywiadu.
Jest z nami także brytyjska nadzieja bluesa, Scott McKeon. Jest to młody i utalentowany artysta, który nie ma jednak zbyt dużego doświadczenia na dużych scenach. Liczymy, że Joe udzieli Scottowi kilku cennych rad i podzieli się doświadczeniami ze swej długiej, wyboistej kariery gitarzysty bluesowego...
"Czy te wszystkie gwiazdy faktycznie tu występowały?" - pyta Joe Bonamassa i patrzy z niedowierzaniem na imponującą galerię fotografii, które od góry do dołu pokrywają korytarze Shepherds Bush Empire. Oasis, Muddy Waters, Eric Clapton, Bob Dylan - wszyscy bawili tu publiczność w mniej lub bardziej odległej przeszłości. Dziś wieczorem na tej samej scenie ma zagrać Joe, który swoją karierę rozpoczął już w wieku jedenastu lat. W Stanach Zjednoczonych na stałe koncertował m.in. z B.B. Kingiem. W ciągu ostatnich kilku lat ciężka praca i fenomenalne umiejętności gitarowe sprawiły, że jego sława dotarła również do Wielkiej Brytanii. Gitarzyście na scenie ma dziś towarzyszyć dwudziestojednoletni Scott McKeon. Choć pochodzą z innych krajów i kultur, okazuje się, że mają wiele wspólnego (Scott również rozpoczął naukę gry na gitarze, gdy był jeszcze dzieckiem). W 1998 roku magazyn "Guitarist" przyznał mu tytuł "Young Guitarist Of The Year", dzięki czemu dostał szansę, aby dotrzeć do szerszej publiczności. Zaczynamy rozmowę. Joe i Scott opowiadają nam swoje muzyczne historie, wyjawiając całą gamę muzycznych inspiracji. Mówią też, co sprawiło, że zainteresowali się bluesem w tak młodym wieku...
W latach 60. mój tata grał w pewnym zespole. Nasz domu zawsze był pełen gitar, więc trudno było nie sięgnąć po którąś z nich. W każdym razie od wczesnych lat dzieciństwa wiedziałem, co to jest gitara i umiałem zagrać kilka podstawowych akordów. Do grania na poważnie zainspirował mnie program Austin City Limits, gdy zobaczyłem, co na gitarze wyczynia Stevie Ray Vaughan w utworze "Tightrope". Ten człowiek wkładał tyle miłości i pasji w swoją grę, że oglądanie go było jak obcowanie z muzyką Hendriksa. Patrząc na to, byłem kompletnie zahipnotyzowany. Wcześniej interesowałem się starym rock and rollem - w mojej płytotece królował Buddy Holly i Elvis Presley - czesałem się wtedy w słynnego czuba na grzywce (śmiech).
Nagranie z El Mocambo było pierwszym wideo Steviego Raya Vaughana, jakie oglądałem - to było wprost niesamowite! A słuchałeś Hanka Marvina? SM: No jasne! Nauczyłem się nawet grać "Apache" i inne kawałki.
Joe, na twoim najnowszym albumie zatytułowanym "You And Me" słychać wyraźnie wpływy bluesowo-rockowej gitary brytyjskiej szkoły...
Wersji Johna Mayalla "So Many Roads" słuchałem na długo wcześniej, zanim usłyszałem ją w oryginalnym wykonaniu Otisa Rusha. Zafascynowały mnie wielkie koncerty na stadionach ze ścianami wzmacniaczy - pamiętam, jak pierwszy raz poszedłem na koncert Free. Nigdy tego nie zapomnę. Nie mogłem wprost uwierzyć, że można grać bluesa z taką pasją i nowatorstwem, a do tego z użyciem tak niewielu dźwięków - to było naprawdę wspaniałe! Jak już wspomniałem, mój tata też grał na gitarze i przez dwadzieścia lat prowadził sklep z gitarami vintage. Przez nasz dom przewinęły się dosłownie setki cudownych instrumentów. Tata miał ogromną kolekcję płyt - było tam praktycznie wszystko, poczynając od Muddy’ego Watersa i B.B. Kinga, a kończąc na takich artystach, jak Crosby, Stills And Nash czy Doc Watson. Co ciekawe, bluesem zainteresowałem się dzięki muzykom z Wielkiej Brytanii. Byli wśród nich: Rory Gallagher, Paul Kossoff, Jeff Beck, Peter Green czy Eric Clapton. Wśród amerykańskich muzyków zawsze fascynował mnie B.B. King. Wtedy może byłem za młody, żeby słuchać starych bluesmanów z Delty, jak np. Muddy czy Johnson. Do słuchania tej muzyki musiałem się wtedy dosłownie zmuszać.
Powinniśmy więc być wdzięczni rockowi za twoje zainteresowanie bluesem?
To prawda. Nawet jak się słucha Alberta Kinga, którego zawsze bardziej uważałem za artystę soulowego niż bluesowego, nie słychać od razu wszystkich subtelności. Amerykanie odkryli bluesa dopiero, gdy Anglicy eksportowali go do Stanów. Wtedy ruszyła prawdziwa fala zainteresowania bluesem - wszyscy nagle zaczęli słuchać Howlin’ Wolfa i Roberta Johnsona, którzy byli prawdziwymi geniuszami.
Podobnie ma się sprawa ze Steviem Rayem Vaughanem. Można oczywiście słuchać jego muzyki bez analizowania jej, ale kiedy już zacznie się ją zgłębiać, wówczas staje się jasne, gdzie szukał inspiracji; słychać wyraźnie wpływy Alberta Kinga czy Lightnin’ Hopkinsa, można też poznać całą historię, która kryje się za jego muzyką. Muzyka Lightnin’ Hopkinsa czy Muddy’ego Watersa nie jest łatwa w odbiorze - potrzeba czasu, żeby się do niej przekonać. Szczególnie młody odbiorca ma z tym problem, bo jest przyzwyczajony do płyt nagrywanych współcześnie, które są idealne brzmieniowo. Tamte brzmią bardzo chropowato.
Nie można się do niczego zmuszać. Wyczytałem kiedyś w magazynie dla gitarzystów, że powinienem posłuchać Guitar Slima. Kupiłem więc jego płytę, wróciłem do domu i nastawiłem sobie ten nowy nabytek. Teoretycznie rzecz biorąc, powinienem być zachwycony tym, co usłyszałem - ale nie byłem! Pięć czy dziesięć lat później wróciłem do tej samej płyty i bardzo mi się spodobała. Myślę, że po prostu dojrzałem muzycznie. Głowa jest jak gąbka i jeśli możemy coś przyswajać to tylko dlatego, że jesteśmy już na to w danej chwili gotowi.
Oboje gracie raczej głośno. Albert King mawiał, że jeśli gra się za głośno, to ludzie przestaną dostrzegać waszą muzykę. Czy nie macie wrażenia, że gdy górę biorą decybele, może zagubić się cała esencja bluesa?
No cóż, Albert przecież też grał głośno! Używał ogromnych wzmacniaczy Acoustic czy Kustom, a nawet Roland Jazz Chorus, byle tylko uzyskać głośny i czysty dźwięk. Lubię stosować wzmacniacz 100-watowy z tych samych powodów co Jimmy Page. Nie mam jednak żadnego zamiaru miażdżyć mojej publiczności decybelami, dlatego przed zestawem głośnikowym ustawiam panele wytłumiające. Tym sposobem mogę używać tych samych wzmacniaczy w takiej dużej sali jak Shepherds Bush Empire czy w kameralnym klubie. Ludzie pod sceną nie są ogłuszeni. A jeśli chodzi o kwestię głośności, to nie odpowiada mi muzyka zespołu blues-rockowego Blue Cheer - tego już nikt nie chce słuchać, ponieważ strasznie daje po uszach!
Blue Cheer to zespół występujący w latach 60. Prawdopodobnie była to jedna z najgłośniejszych grup na świecie. Ich ambicją było podłączenie jak największej ilości wzmacniaczy; generalnie panowała zasada - im więcej wzmacniaczy, tym lepiej. Joe, robisz w tej chwili karierę w Wielkiej Brytanii.
Miałem mnóstwo szczęścia. Zacząłem profesjonalną karierę w wieku jedenastu lat. Dawałem koncerty w całym stanie Nowy Jork i w Bostonie. Później poznałem Danny’ego Gattona z Washington DC, który wziął mnie pod swoje skrzydła. Miałem mały zespół soulowy. Byłem wtedy jedenastoletnim grubaskiem grającym koncerty i stanowiłem pewnego rodzaju kuriozum - ludzie przychodzili na moje koncerty jak do cyrku (śmiech). W każdym razie moje występy cieszyły się coraz większym zainteresowaniem. Mama pełniła rolę mojego agenta, bukowała koncerty i zajmowała się stroną organizacyjną całego przedsięwzięcia. Pewnego dnia zadzwonił do niej gość, który organizował koncert B.B. Kinga. Zapytał, czy nie zagrałbym supportu dla tego artysty. To było jak spełnienie najśmielszych marzeń! Zresztą moim ulubionym krążkiem był "Live At The Regal" i twierdzę, że nigdy nie powstała lepsza płyta bluesowa. W każdym razie B.B. King widział mój koncert - a rzadko pojawiał się na salach w charakterze słuchacza - i zaproponował mi trasę po dwudziestu miastach na północnym wschodzie i południu Ameryki. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i od początku lat 90. rokrocznie gramy razem koncerty. To paradoks, ale oboje uważacie, że rodzinny kraj tego drugiego lepiej nadaje się do grania bluesa...
Dla mnie to dziwne, że brytyjscy bluesmani mieli tak znaczny wpływ na Joego. Ja zawsze słuchałem amerykańskiej muzyki i marzyłem o tym, żeby przeprowadzić się do Teksasu! Kiedy miałem jedenaście lat (co za zbieg okoliczności!) wybrałem się na wakacje do Austin i znalazłem się w klubie Antone’s, który zrobił na mnie wielkie wrażenie - było tam naprawdę wspaniale! Po tym, jak amerykańscy muzycy zaczęli przyjeżdżać do Anglii z koncertami, doszedłem do wniosku, że nie ma magicznych miejsc, są tylko magiczni ludzie. Chodzi o to, żeby podczas tej godziny czy dwóch na scenie zespół umiał stworzyć niezapomnianą atmosferę.
Kiedy miałem siedemnaście lat marzyłem o tym, żeby przeprowadzić się do Londynu, bo miałem wrażenie, że tam robi się najlepszą muzykę na świecie.
Co jest według was ważniejsze: dostarczenie publiczności dobrego show, czy zademonstrowanie jej przede wszystkim swoich umiejętności gitarowych?
To musi być przede wszystkim show, a nie recital.
Zgadzam się. Gitarzyści mogą fascynować też swoim wyglądem, to jest tym, jak się ubierają i jak śpiewają - a może powinieneś zacząć nosić kowbojskie buty? Dopóki grasz tylko dla siebie w swojej sypialni, nieważne jest, jak wyglądasz, ale gdy wychodzisz na scenę, musisz zrobić show. Kiedy myślisz: Joe Bonamassa - w pierwszej kolejności nie myślisz o zagrywkach, jakie on gra, ale o jego image’u.
Grubas grający na gitarze, tak? (śmiech) Kiedyś chciałem sobie wyhodować afro w stylu Noela Reddinga. Miał takie fajne afro... Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że z moich włosów nie da się zrobić czegoś takiego. Ludzie płacą dużo za bilety i nie chcą słuchać rzeczy w stylu: "Teraz zaśpiewam wam piosenkę o tym, jak zostawiła mnie dziewczyna". Przecież to jest strasznie banalne! Nie można też tylko grać i w ogóle nie łapać kontaktu z publicznością. Najlepiej jest podzielić sobie piosenki na porcje i robić strategiczne pauzy, żeby zagadać do widowni.
Jakie rady udzieliłbyś Scottowi jako muzykowi, który stoi u progu kariery?
Musisz jeździć po miastach i skopać mi tyłek - to znaczy musisz moich fanów przeciągnąć na swoją stronę. To jest twoje zadanie. Możemy sobie tutaj miło gawędzić, ale kiedy wychodzimy na scenę, twoim zadaniem jest mnie znokautować - i tego od ciebie oczekuję! W każdym mieście, w którym się pojawisz, musisz budować swoją bazę fanów. Kiedy przyjedziesz do miasta, gdzie gra B.B. King, spotkasz dwa tysiące ludzi, którzy kochają tego gościa. Następnego wieczora na twoim jam session będzie sześć osób. Ale nie przejmuj się tym. Kiedy zejdziesz ze sceny, twoja praca wcale się nie kończy. Siądź z fanami, podpisz tyle płyt, ile się da, i uściśnij tyle rąk, ile jesteś w stanie uścisnąć. Spójrz w oczy ludziom, podziękuj, że przyszli na twój koncert. Po wyjściu będą rozpowiadać: "Poznałem Scotta McKeona, to miły młody człowiek. Następnym razem jak będzie grać, zamiast iść do pubu, zjawimy się na jego koncercie, by go posłuchać". W ten sposób automatycznie zdobywasz kolejnych czterech czy pięciu fanów. Jeśli będziesz to robił miliony razy przez dziesięć lat, to w końcu uda ci się zapełnić swoimi fanami dużą salę!
Dzisiaj gracie dla bardzo dużej publiczności. Czy to będzie miało wpływ na wasz sposób gry?
Niektóre miejsca faktycznie przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Jedno z moich ulubionych to Fillmore West w San Francisco - budynek jest odremontowany, ale Bill Graham powiesił wszystkie oryginalne plakaty z koncertów Cream, Jimiego Hendriksa czy Janis Joplin. Ta sala jest bardzo podobna do Shepherds Bush Empire: na dole znajduje się duża, otwarta przestrzeń otoczona ze wszystkich stron balkonami. W Fillmore byłem na koncercie Humble Pie i mam do tego miejsca sentyment. Obniżają żyrandole, włączają fioletowe światło i robi się magicznie - to miejsce ma w sobie jakąś cudowną energię. Natomiast moim numerem dwa jest Paradiso w Amsterdamie.
Dla mnie to wielki honor, że mogę zagrać w takim miejscu jak dziś i dla tak dużej widowni.
Musisz tam wyjść tak, jakbyś to miejsce znał jak swoją własną kieszeń. Bądź sobą i nigdy się nie poddawaj. Znalazłbym milion powodów, dla których nie powinno mnie tu być - mógłbym na przykład powiedzieć, że chcę być spawaczem i naprawiać stare samochody. Ale ja wolę grać. Trzeba być bardzo wytrwałym, a wtedy wszystko się spełni. Każdy musi zebrać swoje cięgi: bywają koncerty wspaniałe i słabe; spotyka się miłych ludzi i zwyczajnych idiotów. Ale ja jestem żywym dowodem na to, że wszystko może się udać!