Nowa płyta Gary’ego Moore’a zatytułowana "Close As You Get" jest ostatecznym dowodem na to, że artysta na dobre pożegnał się z rockiem i postanowił zostać gitarzystą bluesowym. Jak sam mówi: "Facet w moim wieku próbujący grać rocka? Byłoby to trochę żałosne..."
Z
Garym Moore’em spotykamy się w posiadłości w Hampshire, gdzie znajdujemy go w nad wyraz dobrym humorze. W okazałym budynku mieści się dom i studio, które obecnie jest w posiadaniu Trevora Horna (wcześniej mieszkał tu David Gilmour, a przed nim - Alvin Lee). Moore jest zrelaksowany i wypoczęty. Nagrywanie płyty przysporzyło mu sporo radości i muzyk pochłonięty jest teraz miksowaniem utworów. Na tym etapie pomaga mu współproducent Ian Taylor.
W studiu znajdujemy ścianę sprzętu: wzmacniacze marki Marshall, Fender i Vox. W kącie (w racku) znajdują się gitary Gary’ego: jego numer jeden, czyli Les Paul z 1959 roku, Telecaster i Gibson ES-335. Jest tam również wyposażony w rezonator Ozark i całkiem świeży nabytek Moore’a - mała gitara Burns Sonic. Wiemy, że brzmienie gitarowe było bardzo ważnym elementem nowej płyty, tym bardziej że podczas jej nagrywania artysta po raz pierwszy zrezygnował z użycia jakichkolwiek efektów.
Zostajemy zaproszeni na kolację, po czym zajmujemy miejsce w eleganckiej jadalni, urządzonej w tzw. szkockim stylu magnackim. Gary nalewa nam wina i z entuzjazmem opowiada o nowym projekcie. Mówi, że do nagrywania płyty podszedł bardziej organicznie i ważniejsze było dla niego brzmienie oraz frazowanie niż szybkość. Gary na nowo odkrył country bluesa i to w takim momencie swego życia, w którym może już w pełni doceniać jego subtelności i klimat, a także tchnąć w niego nowego ducha.
Wchodzimy do małego salonu, Gary bierze do ręki Les Paula Goldtop Reissue ‘57 i podłącza go do wzmacniacza Orange Tiny Terror. Zanim zaczniemy rozmowę, Gary od niechcenia gra kilka bluesowych zagrywek i jazzowych akordów. Najwyraźniej rozgrzewa się przed wywiadem... Plotki głosiły, że nowy album Gary’ego będzie jego wielkim powrotem do rocka, ale już na samym początku wywiadu okazuje się, że informacje te były zupełnie nieprawdziwe.
A więc pogłoski o twoim powrocie do rocka nie były prawdziwe. "Close As You Get" nie jest albumem rockowym, lecz typowo bluesowym...
To najbardziej bluesowa płyta w mojej karierze! Na tym krążku gram takie rzeczy, jakich nie grałem jeszcze nigdy wcześniej. Nigdy nie myślałem, że kiedyś wykonam piosenkę Sona House’a, "Sundown". Nie podejmowałem się pewnych tematów, bo myślałem, że one mnie zwyczajnie przerastają. Zaczęło się od tego, że przygotowałem dla rozgłośni Planet Rock serię audycji bluesowych, na których prezentowałem muzykę z czasów mojego dzieciństwa. Projekt zakładał trzydzieści piosenek, a w sumie miało być wyemitowanych sześć audycji. Grzebiąc się w starociach, trafiłem na wiele wspaniałych utworów. Zaprezentowałem między innymi piosenkę "Thirty Days" Chucka Berry’ego - chociaż zagrałem ją bardziej w stylu up-tempo, coś na wzór Johnny’ego Wintera.
Spodobała ci się rola didżeja?
Tak, to było wspaniałe przeżycie. W każdą niedzielę i poniedziałek brałem wieczorem do ręki gitarę i demonstrowałem zagrywki w różnych stylach. Nie były to typowe lekcje gry na gitarze, ponieważ moim zadaniem było zestawienie ze sobą dwóch wybranych piosenek. Między innymi wziąłem na warsztat utwór "Black Magic Woman" w wykonaniu Petera Greena i Carlosa Santany. Grałem akord otwierający, a potem fragmenty solówek Greena i Santany. To doświadczenie wiele mnie nauczyło. Wiem, że nie ma znaczenia, gdzie się aktualnie jest, ważne jest to, żeby grać. Nie jest też istotne, czy gramy kameralny koncert w pubie, czy dajemy wielki koncert widowiskowy na stadionie dla stu tysięcy osób. Trzeba dzielić się muzyką z innymi, ponieważ ludzie czerpią z niej bardzo dużo przyjemności...
Czy to właśnie przez to doświadczenie wróciłeś do swoich korzeni?
O tak! Na początku słuchałem starego country bluesa. Żałuję, że nie miałem więcej kontaktu z tą muzyką za młodu. Kiedy miałem piętnaście lat, usłyszałem kilka kawałków Roberta Johnsona, ale wtedy byłem zbyt młody, żeby je docenić, jest to bowiem muzyka bardzo złożona i trudna. Do tego Johnson nie grał na gitarze elektrycznej, więc mnie nie zainteresował. Myślę, że po prostu musiał nadejść właściwy czas, abym mógł powrócić do Roberta Johnsona. I tak miało chyba być, czyli miałem spotkać się z jego muzyką po latach, a więc wtedy, gdy stałem się już na tyle dojrzałym artystą, żeby móc dostrzec w jego twórczości te wartości, których wcześniej nie widziałam. Ostatnio zacząłem także słuchać Sona House’a. Zakochałem się w tej muzyce i dlatego postanowiłem nagrać utwór "Sundown". Zależało mi, żeby kompozycja zabrzmiała autentycznie i myślę, że mi się to udało.
Jak ci się udało oddać klimat czegoś tak prostego i jednocześnie intensywnego?
No cóż, poszliśmy do pubu, wypiliśmy kilka piw i jak byliśmy już wystarczająco zrelaksowani, wróciliśmy do studia, by wziąć się do roboty. Usiadłem na kanapie i po prostu zagrałem ten kawałek. To było bodajże szóste podejście do tego utworu - wcześniej usiłowałem go nagrać w kuchni na moim laptopie. Przyznam się, że zawsze chciałem się pochwalić, iż jakiś utwór nagrałem w kuchni (śmiech). Ale niestety nic z tego nie wyszło. Tym razem nagrałem go za pierwszym podejściem. To była jedna z najtrudniejszych piosenek, jakie zagrałem w swoim życiu. Sama postać Sona House’a jest niezwykle fascynująca - w wieku piętnastu lat był kaznodzieją kościoła baptystów głoszącego doktrynę, zgodnie z którą muzyka bluesowa jest na wskroś zepsuta. Mimo tego Son w wieku dwudziestu kilku lat sięgnął po gitarę i sam nauczył się na niej grać. Kiedy jednak pojawił się blues elektryczny, przyjął to bardzo niechętnie i w 1948 roku przerwał swą karierę muzyczną. Przeniósł się do Rochester, by pracować u weterynarza, gdzie golił zwierzęta przed operacją - i pomyśleć, że był to sam Son House! W 1965 roku jakimś cudem odnaleźli go Nick Perls, Dick Waterman i Phil Spiro. Son nie miał pojęcia o tym, że w tak zwanym międzyczasie wzrosło zainteresowanie wczesnym bluesem i że jego płyty świetnie się sprzedają. Zawieźli go do studia, gdzie nagrał album "Father Of The Delta Blues". Co ciekawe, na Boże Narodzenie dostałem adapter i zacząłem kolekcjonować stare płyty winylowe. Pewnego dnia wszedłem do małego sklepu muzycznego, w którym natknąłem się na dwie płyty bluesowe: Skipa Jamesa z utworem "I’m So Glad" i właśnie ten wspomniany już album Sona. Kupiłem je bez zastanowienia i szybko wróciłem do domu. Po ich wysłuchaniu okazało się, że to wspaniała muzyka! Niektóre teksty to czysta poezja. Ci muzycy pochodzili z bardzo biednych rodzin, ale pisali wręcz genialnie i byli bardzo elokwentni. Kiedy Son House śpiewa, robi to w taki sposób, że od razu wierzę w każde jego słowo.
Twój najnowszy album wydaje się być jeszcze oszczędniejszy niż poprzedni - jest też nagrany z większym dystansem do swej twórczości. Czy nagranie płyty bardziej autentycznej było świadomą decyzją?
Oczywiście, że tak. Postanowiliśmy, że będziemy grać w miarę możliwości na żywo. Większość solówek i nawet część wokalu została nagrana na żywo, bo chciałem uzyskać efekt jak najbardziej naturalny i bezpośredni. Rezygnacja z jakichkolwiek efektów była kolejną ważną decyzją. W głowie miałem następujący obraz: ja, gitara, wzmacniacz, utwór i nic poza tym. To miało być proste i prawdziwe.
Na perkusji gra dla ciebie Brian Downey z Thin Lizzy. Jaki wpływ miał on na płytę? Wiem, że jego wiedza na temat bluesa jest olbrzymia...
Zgadza się. Brian nadał całości bardziej bluesowy charakter, bo wychował się, słuchając tej samej muzyki co ja. Nagranie utworu "Evenin’" Jimmy’ego Witherspoona było właśnie jego pomysłem. Pamiętam, że pojawiły się sugestie, abym nagrał piosenkę "I Put A Spell On You" Niny Simone. Brian jednak miał lepszy pomysł. W rezultacie zarejestrowaliśmy utwór, który Sugar Shack nagrywał w latach 60. Jest tam taka sama sekwencja akordów, co w "I Put A Spell On You". Kawałek jest trochę jazzujący - brzmi, jakby grał go męski odpowiednik amerykańskiej śpiewaczki Billie Holiday. Solówka w tej kompozycji musi być zagrana bardzo delikatnie, subtelnie i nie może się słuchaczowi narzucać.
Na ten album składają się w połowie nowe piosenki i w połowie utwory innych artystów, które pasowały do klimatu tej płyty...
Tak. Na tę płytę skomponowałem przede wszystkim wolne utwory, ale znalazło się też kilka szybszych kawałków, na przykład "Hard Times" czy "If The Devil Made Whiskey", pierwszy utwór na płycie. Można nawet powiedzieć, że jest on nieco grunge’owy - może dzięki temu, że nagrałem go na Telecasterze...
Każdy fan Gary’ego Moore’a rozpozna, że to twoja płyta. Ale twoje podejście do nagrywania uległo sporym zmianom...
Jest tu bardzo dużo gitary, ale jestem naprawdę dumny z tej produkcji, a przede wszystkim z wolnych solówek. W starym utworze "Have You Heard" zespołu Bluesbreakers kusiło mnie, żeby skopiować solówkę Claptona, ale wiem, że to by nie miało żadnego sensu, ponieważ nikt nie zagrałby tego tak jak on. Przez wzgląd na szacunek dla Claptona w pewnym momencie zawahaliśmy się, czy w ogóle powinniśmy zabierać się za ten kawałek, ale ostatecznie bardzo się cieszę z uzyskanego rezultatu. Jestem też dumny z utworu "Trouble At Home", który utrzymany jest w tonacji D-moll. Udało mi się uzyskać wspaniałe brzmienie - grałem na Les Paulu podpiętym do wzmacniacza Fender Vibroverb, a do tego na obu przetwornikach. Nagrywając tę płytę, odnalazłem kilka nowych brzmień, takich jak na przykład slide w pierwszym utworze, który bardzo mi się podoba. Przypomina to trochę slide Jeremy’ego Spencera na płytach Fleetwood Mac, ale jest nieco mocniejszy i bardziej brudny. Z kolei w utworze "I Had A Dream" gram na Telecasterze. Jest to ballada zawierająca arpeggia, zagrana w skali durowej. Zresztą jest to jedyna kompozycja na tej płycie o tak wyraźnie durowym charakterze. Krążek nagrywaliśmy w starym składzie: Brian na bębnach, Vic Martin na klawiszach, Pete Rees na basie i ja. Zaprosiliśmy tylko jednego muzyka z zewnątrz - był to Mark Feltham z Nine Below Zero, który zagrał na harmonijce. To była najbardziej relaksująca sesja nagraniowa, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłem. Wokal nagrywaliśmy na bieżąco - kończyliśmy kawałki w całości. Nie było takiego dnia, gdy budziłem się z myślą, że akurat dziś mamy nagrywać wokal.
Na nowym krążku eksperymentowałeś z inną tonacją. Czy ta zmiana miała wpływ na twój styl gry?
Zdecydowanie tak. Po pierwsze każda tonacja, a co za tym idzie i skala, wymusza inne ułożenie palców na gryfie. W określonych skalach nie można zastosować pewnych akordów i schematów opalcowania. Na przykład jeśli zacznie się grać zbyt wysoko, to okaże się, że przy próbie wejścia - dajmy na to - oktawę wyżej, pojawią się problemy, ponieważ zwyczajnie zabraknie miejsca na gryfie. Również samo brzmienie gitary w danej skali ma wpływ na styl gry, co łatwo sobie wyobrazić na przykładzie skal E-moll i F-moll. Zresztą nie lubię skali F-moll czy F-dur, za to uwielbiam D-moll, A-moll, no i oczywiście E-moll, jak chyba każdy gitarzysta. C-dur też jest wygodną skalą, bo łatwo jest przejść do skali wyżej i niżej, podobnie jak w G-moll. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że na mojej najnowszej płycie znalazły się utwory w moich ulubionych tonacjach, między innymi D-moll i A-moll. W tej ostatniej nagraliśmy utwór "Checkin’ Up On My Baby". Co ciekawe, w tym kawałku Mark grał na harfie i muszę przyznać, że był naprawdę dobry.
Czy instrument, podobnie jak skala, też dyktuje styl gry? Czy inaczej grasz na Telecasterze, Stratocasterze, Les Paulu czy ES-335?
Na pewno tak właśnie się dzieje. Czasem z góry wiem, na jakiej gitarze będę grał w danym utworze, a czasem jest to kwestia przypadku. I tak na przykład początkowo w kompozycji "Have You Heard" zamierzałem zagrać na Les Paulu z 1959 roku. Zdałem sobie jednak sprawę, że ta gitara mnie ograniczy i ostatecznie zdecydowałem się na mojego starego ES-335, który zagwarantował mi odpowiedni feeling. To właśnie ES-335 sprawił, że utwór bardziej płynie - mój w gruncie rzeczy brzmi podobnie do Les Paula, ale daje brzmienie bardziej basowe i stonowane. W utworze "I Had A Dream" grałem na Telecasterze, ponieważ zależało mi na uzyskaniu brzmienia w stylu Steve’a Croppera. Ten Tele pochodzi z początku lat 60., ale posiada nowszy gryf. Niezłe z niego ziółko! Jest to prawdziwy tytan, z którego wiele można wycisnąć.
Zapowiedziałeś, że tym razem obejdziesz się bez efektów, ale z kolei miałeś pod ręką większy wybór gitar i wzmacniaczy niż zwykle.
Zgadza się. Wzmacniacz Fender Vibroverb wspaniale sprawdza się podczas pracy w studiu. Bardzo przydał mi się też mój nowy nabytek, stary Vox AC30. Kiedy go kupiłem, był trochę zniszczony i miał nawet dwa różne głośniki, ale doprowadziliśmy go do porządku i teraz brzmi świetnie. Poza tym mam jeszcze stary wzmacniacz Burns Sonic. Człowiek, który uczył mnie grać na gitarze miał właśnie takie urządzenie. Przydał mi się w utworze "Hard Times". Jest mały, ale brzmi bardzo dobrze.
Jak się teraz czujesz jako gitarzysta? Czy uważasz, że jesteś w szczytowej formie?
Owszem, jestem w dobrej formie. Myślę, że moja muzyka jeszcze nigdy w takim stopniu nie odzwierciedlała moich uczuć co teraz. Dawno nie czułem się tak świetnie, ale nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie. To nie jest żaden przypadek. Każdy gitarzysta posuwa się do przodu małymi kroczkami, ale co jakiś czas następuje ważny przełom, po którym okazuje się, że jest on dużo lepszym instrumentalistą. Otwierają się więc kolejne drzwi. To jest tak, jakbyś wszedł do sklepu ze słodyczami i nagle możesz dostać je za darmo. Moim zdaniem wszystko zależy od tego, w jaki sposób patrzysz na życie i swoją grę.
Czy oddawałeś się też studiowaniu bluesa? Nie mam na myśli czytania książek na jego temat, ale bardziej staranne analizowanie utworów.
Tak, z całą pewnością tak właśnie było. Wgłębiając się coraz bardziej w bluesa, doszedłem do wniosku, że cała tajemnica tkwi we frazowaniu. Trzeba też mieć odwagę na chwilę zamilknąć, wycofać się. Im więcej się gra, tym łatwiej to przychodzi. Zrób małą pauzę i daj kompozycji trochę przestrzeni. Nikt cię nie zastrzeli, jeśli nie będziesz grał przez dwie sekundy. Uważam, że jest to problem większości gitarzystów - a już przede wszystkim w muzyce rockowej. Łatwo jest wpaść w tę pułapkę, ponieważ czasem palce same mogą nas ponieść. Jeśli masz naprawdę dobre brzmienie i coś do powiedzenia, to słuchacz będzie czekał z niepokojem na twoją kolejną zagrywkę. Posłuchaj Alberta Kinga - w jego muzyce można się rozkoszować dosłownie każdą nutą.
Czy naprawdę Gary Moore, niegdyś gitarzysta rockowy, już na dobre przeszedł na stronę bluesa?
Postanowiłem poświęcić się bluesowi i była to moja świadoma decyzja. Muszę powiedzieć, że pewna sytuacja zniechęciła mnie do grania rocka. Poszedłem na koncert grupy Muse i słuchając ich muzyki, pomyślałem sobie, że jeśli nie uda mi się grać tak jak oni, powinienem dać sobie spokój. Dobrze się więc czuję z bluesem, zresztą facet w moim wieku usiłujący grać rocka wyglądałby raczej żałośnie. Na pewno nie dodaje to powagi. Poza tym w show-biznesie jest tyle brudu i zakłamania, że blues jest swego rodzaju przystanią spokoju i bezpieczeństwa, w której prawda o naszej egzystencji nadal ma fundamentalną wartość. Blues jest prawdziwy i wiem, że to dla mnie bezpieczne miejsce.
Ostatnio stwierdziłeś, że nie umiałbyś już zagrać solówki do "Out In The Fields"...
Na pewno gdybym musiał, to bym zagrał - zresztą ostatnio grałem ją podczas trasy "Monsters Of Rock". Nie była to może najbardziej spontaniczna rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Nie jestem już przecież muzykiem rockowym. Gram bluesa. Czasami przypomnę sobie "Empty Rooms", "Parisienne Walkways", ale nie zamierzam już wracać do "Out In The Fields" czy "Over The Hills". Po prostu gram to, na co mam w tej chwili ochotę. Chcę być uczciwy wobec siebie i nie gram czegoś tylko dlatego, że przyniesie mi to pieniądze czy więcej popularności. Tu chodzi o muzykę, a ona zawsze była dla mnie najważniejsza.
Wśród gigantów bluesa
GARY OPOWIADA NAM O WSPÓŁPRACY Z JOHNEM MAYALLEM I BUDDYM WHITTINGTONEM...
Z Otisem Taylorem (który ma mi zresztą zapewnić support podczas mojej trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii) grałem niegdyś w Brighton. Następnego dnia po występie poszedłem na koncert Johna Mayalla w The Dome. Zaprosił mnie za kulisy, żebym poznał członków zespołu. Chłopaki zapytali, czybym z nimi nie zagrał... Dwa razy nie trzeba mnie było o to pytać - szybko zadzwoniłem do niani, żeby przysłała mi taksówką gitarę! Wyszedłem na scenę, zagrałem - i było wspaniale! Koncert był bardzo udany. Następnym razem zadzwoniłem do nich i zapytałem, czy mogę przyjść na koncert. Oczywiście natychmiast się zgodzili i dodali, że mój wzmacniacz jest już gotowy.
Co do Buddy’ego Whittingtona, to mogę powiedzieć, że wprost go uwielbiam! To genialny i bardzo oryginalny muzyk. Buddy pochodzi z Teksasu i gra na gitarze Lentz, która jest takim małym Stratocasterem. Od razu dodam, że to, co wychodzi spod jego palców, nie brzmi jak gra Vaughana, jakby ktoś mógł przypuszczać. Buddy zazwyczaj stoi sobie na scenie z małym 18-watowym wzmacniaczem Dr. Z i gra te swoje podciągnięcia country, przebierając spokojnie palcami po strunach. John Mayall chciał, żebyśmy umówili się na coś w rodzaju pojedynku na gitary. Szczerze mówiąc, gdyby on tutaj mieszkał, z pewnością grałbym z nim cały czas. Wtedy zagraliśmy w duecie dosłownie jak Allman Brothers! Naprawdę grało nam się razem cudownie, a taka chemia nie wytwarza się między muzykami zbyt często...