Zespół Ocean, albo raczej OCN, bo tak od teraz będzie się o nich mówiło, nie należy do nowicjuszy na naszym rynku fonograficznym. Z każdą kolejną płytą ich styl ewoluował, jednak nigdy nie udało im się na stałe wedrzeć do muzycznego mainstreamu.
Teraz jednak odważne trio postanowiło wziąć się za łby z językiem angielskim i zgodnie z panującym obecnie trendem nagrać przy jego akompaniamencie nową płytę. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że ich singiel "Waterfall" zdobywa uznanie w lawinowym tempie, a wsparcie ze strony takiego kolosa wydawniczego jakim jest Warner, ma szansę ostro zamieszać na rynku....
Cofnijmy się trochę w czasie: kiedy pokochałeś muzykę?
Jeżeli miałbym wymienić jeden moment, taki, który pamiętam, to było to dość dawno temu. Pewnego dnia zobaczyłem - w stacji telewizyjnej, która nie tylko miała muzykę w nazwie, ale też wyłącznie muzyką się wówczas zajmowała - teledysk do piosenki Nirvany, Smells Like Teen Spirit. Pamiętam, że po prostu wstałem i zacząłem pogować na dywanie. Nie pamiętam dokładnie ile miałem wtedy lat, ale pewnie łatwo to można obliczyć - urodziłem się w 1979 roku, a pierwszy raz mogłem zobaczyć ten kawałek na początku lat 90.
Co potem? Rodzina wsparła Twoją pasję i zainteresowanie muzyką?
Zdecydowanie tak. Mój ojciec był muzykiem (Janusz Wasio - przyp.red.). Jego nagrania z zespołami Pechowcy, Tarpany, czy Zgaduj Zgadula można znaleźć w Internecie. Nagrał parę płyt. Myślę, że moja miłość do muzyki niewątpliwie została mi zaszczepiona przez tatę.
I tak pojawił się Twój pierwszy instrument …
Gitara. Pamiętam, jak dziś - mój tata kupił mojej siostrze gitarę klasyczną i powiedział mi, że jak się nauczę wszystkich akordów z takiej książeczki do nauki gry na gitarze, to kupi mi elektryka. Zrobiłem to w jeden dzień - nauczyłem się wszystkich tych akordów w jeden dzień. Zagrałem mu je po kolei, a on poszedł do sklepu i wrócił z gitarą elektryczną firmy Hondo, którą mam do dzisiaj. Oprócz niej kupił mi od razu mały wzmacniacz Labogi.
Oczywiście potem pojawiły się spełnione lub niespełnione marzenia o innych gitarach …
Być może znowu zabrzmi to odrobinę tandetnie, jednak mam poczucie, że wszystkie gitary, o których marzyłem już mam. Ostatnią gitarą, którą bardzo pokochałem jest amerykański Telecaster, na którym grałem dzisiaj. Po wielu latach Fender zrobił reedycję Telecastera Custom ’72. Uwielbiam ją. Pomimo tego, że byłem fanem Gibsona przez wiele lat, kiedy wpiąłem się w tę gitarę, poczułem, że to brakujące ogniwo. Drugą moją ukochaną gitarą jest czarny Les Paul Black Beauty z 1981 roku, który - co zabawne - brzmi w ogóle tak, jakby był popsuty. Uwielbiam tę gitarę. Dodatkowo mam jeszcze kilka Gibsonów, między innymi ES-335 z custom shopu, a także Goldtop na P-90 również z custom shopu. Bardzo długo szukałem gitary akustycznej, aż w końcu znalazłem: Guild D55, który absolutnie odzwierciedla mój sound akustyka. Bardzo dużo na niej gram, a ostatnio za namową chłopaków napisałem całą nową płytę właśnie na gitarze akustycznej.
Ostatnio dzieje się u was mnóstwo nowych rzeczy. Od czego właściwie zaczęło się to szaleństwo? Czy momentem przełomowym był węgierski festiwal Sziget?
Między Bogiem a prawdą wszystko zaczęło się od momentu, kiedy złapałem za telefon po napisaniu piosenki Waterfall. Zadzwoniłem do chłopaków i powiedziałem, że mamy numer, jakiego jeszcze nigdy nie napisałem, że jestem naprawdę zajarany i mają natychmiast przyjechać do Wrocławia, ponieważ robimy nową płytę. Czułem, że ta piosenka ma niebywały potencjał. Wszystko się zaczęło od tego numeru - Sziget również. Nagraliśmy ją i jeszcze dwa inne nowe numery w sali prób na kilka mikrofonów. Potem wysłaliśmy ją na Sziget i okazało się, że wygraliśmy ten konkurs. Dzięki niej jesteśmy w tej chwili w tym miejscu. Później zarejestrowaliśmy ją jeszcze raz. Prosto z festiwalu, z całą energią, jaka nam w tamtym miejscu towarzyszyła przenieśliśmy się do studia w Srebrnej Górze. Nagraliśmy tam singla, który poleciał do Nashville, do Vance’a Powella, który go zmiksował. Naprawdę nie zrobiłem nic więcej. Wcisnąłem przycisk "wyślij" i tyle. Wysłałem tę piosenkę do znajomego, który pracuje w polskim oddziale Warner Music. On przesłał ją dalej, do centrali Warnera w Europie skąd jeszcze tego samego dnia otrzymał odpowiedź, że Warner chce z nami podpisać kontrakt. Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to trochę, jak bajka, natomiast nic więcej nie zrobiliśmy.
Jak układa się Wam współpraca z Vancem?
To jest niesamowite. Kochamy się po prostu - dziwnie to brzmi, ale jesteśmy tak bardzo podobni do siebie. Kiedy przyleciał, poszliśmy razem z Quentinem (Piotr Quentin Wojtanowski - basista zespołu OCN) na miasto i okazało się, że świetnie się rozumiemy, że jest w nas dokładnie tyle rock ‘n’ rolla, ile powinno być. Nie za dużo, nie za mało. On również jest dla mnie brakującym ogniwem - nie wyobrażam sobie pracy z nikim innym.
Nagrałeś już sporo płyt. Czy coś Cię zaskoczyło we współpracy z tym producentem?
Strasznie poważne podejście do tego, co z nami robi. Wiesz, mieliśmy do tej pory przyjemność współpracy z fantastycznymi producentami. Marcin Bors - mój wielki mistrz. Drugi mistrz to Leszek Kamiński. Obaj mają podobną energię. Natomiast w tym wypadku, przy zderzeniu z taką potęgą i taką sławą myślałem, że będzie większy luz. Zwłaszcza, że znamy się towarzysko. Okazało się jednak, że jest inaczej. Planowaliśmy dwa dni wolnego, ale pierwsze, co zrobił Vance po przylocie to wpadł do studia. Nawet nie poszedł się zdrzemnąć do hotelu. Nagrywaliśmy w nowym, według mnie genialnym studio Custom 34, które przeżyło tym samym potężny test. Vance ćwiczył ich na wszystkie możliwe sposoby. Rzeczywiście, w bardzo poważny sposób podszedł do współpracy z nami.
Nowy album różni się brzmieniem od poprzednich...
Przede wszystkim różnica polega na tym, że graliśmy, jako trio. Waterfall był już tego zapowiedzią. Nagrywaliśmy na kilkanaście śladów, prosto w taśmę, tak, jak to się robiło za dawnych dobrych czasów. Poza jedną piosenką jest to po prostu trio, grające na żywo. Trzeba zaznaczyć, że cały sound gitary dość mocno zmienił Telecaster. Zawsze pełniłem funkcję drugiej gitary i starałem się grać takim "gibonowym" brzmieniem - bardziej plamiastym, jak to nazywam - na pewno mniej konkretnym. Natomiast teraz, kiedy stanowimy trio, Telecaster wniósł charakter i dodał kopa. Myślę, że pod tym względem brzmi to naprawdę fajnie. Mieliśmy stary bęben Gretscha - wybraliśmy go, ponieważ Bolek jest endorserem firmy Gretsch i ma zarówno nowy zestaw, jak i stary. Vance przestukał oba zestawy i od razu zdecydował się na ten z lat 60.
Teksty są Twoje, ale tym razem, w języku angielskim…
Pisanie tekstów po angielsku to olbrzymia sztuka. Szczególnie wtedy, kiedy podchodzisz do ich pisania naprawdę poważnie. Dla mnie tekst pisany po angielsku jest tak samo ważny, jak polski. Mamy genialnego człowieka, który pomaga przy weryfikacji tekstów angielskich - Maćka Ficnera - wieloletniego fana Oceanu, który zawsze namawiał nas do zarejestrowania naszej muzyki po angielsku. Cieszę się z efektów, ponieważ już Waterfall pokazuje niejednoznaczności w tekście, które obecne są w naszych polskich lirykach oraz, że nie jest to piosenka typu "baby, baby". Mogę wszystkich uspokoić i zapewnić: na płycie są same dobre teksty, pomimo tego, że w języku Szekspira. Zazwyczaj piszę po prostu o tym, co gra mi w duszy. Nie dotykam jakichś tematów globalnych czy politycznych. Tekst jest dla mnie zawsze fotografią tego, co dzieje się w mojej głowie i duszy: trochę o ucieczkach, trochę o szukaniu odpowiedzi na wiele pytań w naturze, w falach - jestem zakręconym fanem surfingu, jeżdżę po całym świecie i surfuję.
Wspominałem już o tym, że za namową chłopaków, wróciłem przy okazji nowej płyty do komponowania na gitarze akustycznej. Co ciekawe - nawet, kiedy graliśmy Waterfall akustycznie, okazało się, że ten numer nic nie traci. Według mnie słychać po prostu, że te piosenki były komponowane na akustyku. Większość napisałem na kanapie, albo na fotelu u siebie w domu.
Przenika coś z muzyki, która gra u Ciebie w odtwarzaczu?
Słucham bardzo dużo różnej muzyki. Ostatnio zakochałem się w projekcie City and Colour kanadyjskiego wokalisty zespołu Alexisonfire. Zespół Alexisonfire jest bardziej hardcorowym bandem, podczas gdy City and Colour jest bardziej folkowy i akustyczny. Jestem gigantycznym fanem Bon Iver, w te wakacje jeździłem za nimi po Europie. Lubię również mocną muzykę w rodzaju Meshuggah, lubię bardzo Deftones. Generalnie wyznaję zasadę, że muzyka dzieli się na dobrą i złą. Kompletnie nie interesuje mnie estetyka, czy konkretny gatunek. Uwielbiam też Lykke Li czy muzykę taneczną, na przykład Swedish House Mafia.
Jednak szukacie swojego brzmienia. Razem pracujecie nad aranżacjami?
Pracujemy razem, ale jednak przynoszę bardzo konkretne zarysy numerów ze wstępnymi aranżacjami, natomiast najfajniejsze jest to, że pracujemy potwornie szybko, rozumiemy się świetnie - wystarczy, że znamy kierunek i zdarza się, że potrafimy przy pierwszym podejściu zagrać piosenkę w takim aranżu, jaki już zostaje. Jest bardzo mało móżdżenia.
W tej chwili stanowicie trio. Czy to Twój "dream team"?
Rzeczywiście to mój dream team. Nic bym nie zmienił, kocham chłopaków. Jednocześnie ta współpraca spowodowała, że zacząłem myśleć o skróceniu nazwy zespołu. Bardzo szanuję nasze starsze dokonania. Nawet, kiedy gramy utwory Oceanu w trójkę mam wrażenie, że tak właśnie miało to wyglądać od początku.
Myślisz, że nowa nazwa przyjmie się w Polsce?
Powiem Ci tak: kompletnie się nad tym nie zastanawiamy. Po prostu dziękuję Bogu, że mogę pracować z takimi ludźmi, również w wytwórni, z którymi raczej zastanawiamy się nad tym, czy to jest fajny pomysł, a nie nad tym, czy to się sprzeda, czy nie, albo jak ludzie zareagują. Myśleliśmy bardziej o tym, jak podkreślić to, że stanowimy trio - stąd trzy litery i wydaje się nam, że OCN to naprawdę dobra nazwa.
Wolisz pracę w studio, czy koncerty?
Nagrywamy na "setkę" - to zupełnie inna bajka, inna praca w studio. Uwielbiam oba te światy, zarówno pracę studyjną, jak i granie koncertów. Staramy się więc przenieść energię, która panuje na koncertach. Ktoś może przyjść do nas do studia i zobaczyć, że regularnie pogujemy przy nagrywaniu różnych ścieżek.
Bywały też koncerty, które "nie grały"?
Trudny koncert? Mam raczej koncert, którego się mega wstydzę - na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Nie mam pojęcia, jakim cudem dałem się w ogóle na to namówić. Nie dość, że po rosyjsku, to jeszcze z pół playbacku. Zrobiłbym wszystko, żeby to się nigdy nie wydarzyło. To chyba był jeden z najtrudniejszych momentów.
Pełnisz w zespole wiele funkcji, ale rola wokalisty i gitarzysty na scenie wydaje się chyba najtrudniejsza …
To bardzo trudne zadanie i na początku miałem z tym olbrzymie kłopoty. Trzeba się przełączyć. Wiem, że pewnie lepiej bym śpiewał, gdybym nie grał na gitarze i lepiej grał, gdybym nie śpiewał. Natomiast nie chodzi nam na pewno o cyzelowanie, czy precyzję. Wiem, że przez to, że gramy w trio cała muzyka nabrała całkiem innego wyrazu - to są trzy osoby, a jest tak dużo muzyki. Wiesz, ludzie nie wierzą, że w piosence Waterfall gra jedna gitara. Tam jest dołożony dubel gitary, który gra dokładnie tę samą partię w refrenach, natomiast nie zmienia to faktu, że partia jest jedna. Wydaje mi się, że dzięki temu nabieramy też pewnego rodzaju atrakcyjności. Mamy bardzo dziwne akordy, nie wiem jak się nazywają, bo nawet nie znam nazw strun w gitarze - wszystkie akordy wymyślam sam. W Waterfall jest taki akord, gdzie przytrzymuję trzy pierwsze struny, ale nie jest to barre, potem struny są puste i jest dodana nona na piątej strunie - chłopcy nazywają to "świński paluszek" - naprawdę nieźle popierdolone, karkołomne coś (śmiech). Musiałbym Ci to pokazać.
A gdyby to wszystko się nie wydarzyło?
Byłbym surferem. To moje wielka pasja. Jedyne, co właściwie robię w życiu teraz, to gram i surfuję. Przyleciałem właśnie z podróży, byłem na Wyspach Zielonego Przylądka, gdzie dzięki olbrzymim falom świetnie się bawiliśmy z kolegami. Mogło nas to kosztować życie, ale - jest ryzyko, jest zabawa.
Najważniejsi gitarzyści, którzy Cię inspirują?
Jeff Buckley. Po chwili zastanowienia odpowiem dziwnie, ponieważ mi dużo bardziej imponuje granie na gitarze w zakresie komponowania, więc muszę wymienić Kurta Cobaina. Z naszego podwórka uwielbiam Pawła Krawczyka z Hey’a - zarówno brzmieniowo, jak i konceptualnie.
Czy jest coś, co mógłbyś przekazać młodym gitarzystom i zespołom, które stawiają pierwsze kroki na polskim rynku muzycznym?
Szukać swojej drogi - to jest najważniejsze. I kompletnie nie zastanawiać się nad… wiesz, może za wcześnie o tym mówić, a z drugiej strony, walę to. To olbrzymi sukces, że podpisujemy taki kontrakt z wielką wytwórnią, a czy coś będzie z tego dalej, czy nie - nie wiem. Uważam, że to już jest gigantyczny sukces. Wszystko, co dzieje się obecnie pokazuje mi, że warto było przez te lata być innym. Mimo, że Ocean w Polsce nie jest zespołem pierwszoligowym to trzymaliśmy się swojej ścieżki i cały czas realizowaliśmy plan, żeby grać inaczej. Wiem, że w Polsce trzeba grać "pod nóżkę", tak, żeby ludzie mogli sobie pogować, żeby w bardziej "dyskotekowy" sposób podchodzić do dźwięków, a ja to zawsze miałem w dupie. Chciałem grać taką muzykę, jaka mnie kręci. Najbardziej mnie interesuje to, żebym ja miał ciary na dupie, kiedy gram. Tak, jak podczas dzisiejszego koncertu. Było widać, że to co gramy totalnie rozwala mnie energetycznie od środka. Szukać swojej drogi, pod żadnym pozorem nie słuchać nikogo dookoła i iść swoją ścieżką.
Jesteście bardzo dobrym przykładem na to, że można przez wiele lat robić swoje i że przychodzi taki moment, kiedy to owocuje.
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Fender Custom '72, Fender Jazzmaster, Fender Precision Bass, Gibson Goldtop '56 P-90 Custom Shop, Gibson ES 335 Custom Shop, Gibson Custom Black Beauty '81, Danelectro Baritone, akustyk Guild D-55, Hondo Les Paul Special
• Wzmacniacze: Vox AC 30 z '64 na głośnikach Voxa, Orange OR120 Graphic z '69 + power break Dr Z, kolumna Vox z '62 na głośnikach Fane, kolumna Marshall z '72 na głośnikach Green Back
• Efekty: RAT (przerobiony przez Jurka Szostaka), Death By Audio Supersonic Fuzz Gun (również przerobiony), Fulltone Fulldrive, Fulltone Octa Fuzz, Dealey Strymon TimeLine, wszystko w looperze z boosterem firmy Radial
• Mikrofony: stary Shure 545, Stedman N90, 2x Royer 101
Anna Czyżewska