Muzyka to magia. Zgodzicie się, prawda? Jak wielu jednak znacie gitarzystów, którzy świadomie nazywają się magami? Lon Milo DuQuette jest autorem ponad tuzina książek na temat zachodniej tradycji hermetycznej, które przełożono na kilkanaście języków.
Jest światowym autorytetem w tej dziedzinie i członkiem kilku organizacji, w tym prawdziwego zakonu magicznego - Ordo Templi Orientis
Tymczasem wcześniej niż ze swoimi ekscentrycznymi upodobaniami zapoznał się z muzyką. W latach 70. nagrywał dla Epic Records. Odbył trasy z Arlo Guthriem, Johnnym Riversem i Sammym Davisem. Po blisko trzydziestoletniej przerwie powrócił na scenę i wydał dwa albumy. Recenzenci nazywają go "nowym Bobem Dylanem". We wrześniu tego roku przybył z USA na konferencję organizowaną w Gdańsku przez wydawnictwo Lashtal Press. Przy okazji zagrał koncert. Udało nam się nakłonić go do opowiedzenia o swych niezwykłych muzycznych losach, które są tak kolorowe, jak magiczne światy.
Urodziłem się w 1948 roku i dojrzewałem w czasach, kiedy pojawił się rock’n’roll. Mój starszy o sześć lat brat miał dużą kolekcję płyt. To były niezwykle ekscytujące czasy. Rock’n’roll był seksowny, niebezpieczny i wiązał się z niezłą zabawą. Już jako dzieciak zdałem sobie sprawę, że chcę w tym uczestniczyć i po prostu tworzyć muzykę. Uczyłem się na pamięć wszystkich popularnych piosenek. W średniej szkole grałem na gitarze i dołączałem się do różnych zespołów. Byłem cennym nabytkiem ze względu na wyuczone na pamięć słowa piosenek.
Łatwo było znaleźć zespoły?
Garażowych kapel było mnóstwo. Dojrzewałem w Nebrasce, gdzie mieszkało dużo młodych ludzi.
Inspirowałeś się szczególnymi artystami?
Uwielbiałem bluesa i takich wykonawców, jak Muddy Waters, John Lee Hooker, Jimmy Reed, Bobby Bland, B.B. King. Wsłuchiwałem się we wczesne dokonania Presleya. Lubiłem także muzykę popową, która rozwijała się już od lat dwudziestych; słuchałem Fats Domino z klasykiem Blueberry Hill na czele. Nie obcy był mi i jazz. Potem przyszli Beatlesi. To był po prostu szok. Miałem wizję dionizyjskiej i duchowej muzyki, która zmienia świat na lepsze. Po prostu ich czciłem.
Pod koniec lat sześćdziesiątych zostałeś profesjonalnym muzykiem. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci z tego okresu?
Dziewczyny! (śmiech) A nieco poważniej, kiedy miałem czternaście lat udało mi się przyłączyć do dobrego profesjonalnego zespołu. Prowadziłem też swoją audycję radiową.
Cóż, nie byłem za dobry w szkole. Dwa razy nawet mnie z niej wyrzucono. Pierwszy raz, bo miałem za długie włosy. Za drugim razem uznano, iż jestem zbyt radykalny politycznie. To były czasy wojny w Wietnamie… Świetnie znałem się na muzyce, a pracę w radio dostałem ze względu na mój głos i poczucie humoru.
Już wtedy komponowałeś własne utwory?
Z zespołem graliśmy covery The Beatles, The Rolling Stones, The Animals oraz innych zespołów wchodzących w skład tak zwanej brytyjskiej inwazji lat sześćdziesiątych. Nie byliśmy zbyt dobrzy, ale mieliśmy mnóstwo szczęścia. Na graniu udawało mi się nawet zarabiać. Podróżowaliśmy setki mil, by grać na imprezach. Mieliśmy menadżera, który organizował nam koncerty. W 1966 roku pod pozorem rozpoczęcia nauki w koledżu przeprowadziłem się do Kalifornii. Co mnie jednak naprawdę popchnęło w tamtym kierunku, to rewolucja psychodeliczna. Łut szczęścia sprawił, że poznałem świetnego kompozytora. Nazywał się Charley D. Harris i był starszy ode mnie o dziesięć lat. Komponowaliśmy swój własny materiał i jako duet graliśmy go na żywo. W 1970 roku wytwórnia Epic wydała nasz materiał.
Jak doszło do waszej współpracy z Epic Records?
Rewolucja psychodeliczna przyniosła ze sobą hasło "odpadnij". Ze swoją żoną Konstancją postanowiliśmy też "odpaść". Rzuciliśmy wszystko, łącznie z muzyką i zamieszkaliśmy w lasach w południowym Oregonie. Dosłownie! W końcu zabrakło nam pieniędzy na dalsze życie. Wpadłem więc na pomysł, żeby wrócić do Kalifornii, grać w barach i zebrać pieniądze na nasz wymarzony domek w dziczy. Wytrzymałem dwa tygodnie i kiedy z Charleyem Harrisem zagrałem swój ostatni koncert przed planowanym powrotem do Oregonu, podeszło do nas dwóch producentów z Columbia Records. Okazało się, że w barze, w którym graliśmy celebrowali drugą złotą płytę zdobytą w przeciągu dziewięćdziesięciu dni. Im więcej pili, tym lepiej dla nich brzmieliśmy. W końcu zaproponowali nam, byśmy pojechali do Hollywood i nagrali demo. Cały następny tydzień spędziliśmy na nagrywaniu materiału. Okazał się być na tyle dobry, że zaproponowano nam kontrakt na dwa single i album. Ostatecznie płyta ukazała się nakładem wytwórni Epic, która działała jako pododdział Columbia Records. Współpracowaliśmy między innymi z Johnnym Riversem, autorem wielu hitów, choćby tytułowego utworu do znanego serialu Secret Agent. Do Oregonu już nigdy nie wróciłem…
Dlaczego porzuciłeś tak świetnie zapowiadającą się karierę?
Z wolna zaczęła we mnie dojrzewać idea założenia stabilnej rodziny. Wydawała mi się znacznie bardziej kusząca niż świat dziewczyn. (śmiech) Około 1972 roku porzuciłem granie, sprzedałem gitary i skupiłem się na wychowaniu syna. Przez blisko trzydzieści lat nie miałem w domu żadnego instrumentu. Gdzieś po drodze straciłem marzenie, by stać się muzykiem. Nie śledziłem w ogóle tego, co działo się na scenie. Do muzyki wróciłem dopiero cztery lata temu.
Chcesz powiedzieć, że nie miałeś w ręku gitary przez trzydzieści lat? Łatwo było powrócić do grania?
Opowiem wam magiczną historię, która przydarzyła mi się tuż przed powrotem do muzyki. Wierzcie mi bądź nie. Otóż za czasów współpracy z Columbia Records grywałem na 12-strunowym akustycznym Gibsonie. Palce mojej lewej dłoni były pokryte odciskami, na których widać było pofałdowania wyżłobione od strun. Kiedy przestałem grać, odciski rzecz jasna zniknęły, ale nagle pojawiły się ponownie. Stało się to zaraz po tym, jak z przyjaciółmi wybrałem się na koncert Planta i Page’a. To był pierwszy koncert, jaki widziałem od 25 lat. Było cudownie! Cieszyłem się tym wydarzeniem jak dziecko. Kiedy wracałem do domu, zauważyłem, że podświadomie lewą ręką wybijam rytm o kierownicę. Mój wzrok padł na palce i zobaczyłem na nich tak znajome mi odciski! Miały nawet te same fałdy od strun. W domu pokazałem rękę żonie. Zapytała, czy grałem na gitarze. Odparłem, że nie, że tylko słuchałem… Poczułem się, jak jaszczurka, której wyrósł nowy ogon. Doświadczyłem fizycznej reakcji na muzykę! Kilka miesięcy później dostałem w prezencie ukulele i zacząłem grać ponownie…
Czujesz się spełniony dzięki temu powrotowi?
Prawdopodobnie nigdy nie doświadczę spełnienia, ale czuję, że powinienem robić to, co właśnie robię teraz. Z jakiegoś dziwnego powodu granie stało się bardzo łatwe. Nie mam żadnego planu. Nie wiem, w jaki sposób muzyka połączy się z moją karierą pisarską, ale czuję, że doświadczam nowego kroku w rozwoju i jestem niezwykle szczęśliwy ze względu na to, jak przyjęto mój powrót.
Jesteś niezwykle płodnym pisarzem. Czy pomysły muzyczne przychodzą ci do głowy równie łatwo?
Tak. Może nawet łatwiej (śmiech).
Miewasz kłopoty z kopiowaniem samego siebie podczas komponowania?
Na szczęście jeszcze nie. Z pewnością na koncercie w Gdańsku zauważyliście, że moje utwory dramatycznie różnią się od siebie zarówno stylistycznie, jak i w słowach. Niezwykle cenię sobie dowcip i podejście takich amerykańskich kompozytorów, jak Cole Porter, Irving Berlin, George Gershwin i Bob Dylan. Dla mnie dobry utwór to dobry poemat. Nie mam żadnych zapędów, by stać się gitarowym wirtuozem. Nie mam też jakiegoś nadzwyczajnego głosu. Mam jednak nadzieję, że komponowany przeze mnie materiał jest na tyle dobry, że znajdą się muzycy, którzy będą wykonywali go na swój własny indywidualny sposób.
Od początku Twojej znajomości z muzycznym biznesem minęło kilkadziesiąt lat. Rozwój technologii jest niezwykły. Jak porównałbyś gitary z końca lat sześćdziesiątych z tymi, na których grasz obecnie?
W tamtych czasach było bardzo mało dobrych instrumentów. Dziś sprzęt jest znacznie tańszy i jest go po prostu więcej. Poziom rzemieślniczy jest cudowny. Sądzę, że pomaga to nowym muzykom, którzy w latach sześćdziesiątych mogliby łatwo się zniechęcić do grania na dostępnych wówczas instrumentach. Przemysł rozwija się z dnia na dzień. Obecnie sprzedaję więcej swoich płyt w wersji cyfrowej dzięki możliwości ściągania ich za pieniądze z sieci, aniżeli fizycznych krążków. Kiedy byłem młody, kupowałem winylowe single. W pewnym sensie ta kultura wróciła dzięki możliwości ściągania poszczególnych piosenek na Amazon, CD Baby, czy iTunes. Daje to możliwość do zapoznania się niemal natychmiast z wrażeniami słuchaczy, którzy dzielą się opiniami przez Internet. Muszę jednak powiedzieć, że ponad wszystko uwielbiam winyle. Nie wymyślono jeszcze żadnego elektronicznego medium, które odtwarzałoby dźwięk tak wiernie, jak czynią to płyty winylowe.
Twoje nagranie również niedawno pojawiło się na winylu.
To wynik nietypowej dla mnie współpracy z awangardowym artystą Dieterem Muhem. Na płycie przepełnionej elektronicznymi brzmieniami recytuję zaklęcia anielskie w tak zwanym języku enochiańskim. Materiał ukazał się na grubym pięknym białym winylu.
Czego oczekujesz od brzmienia gitary?
Chciałbym po prostu usłyszeć czysty, akustyczny dźwięk drewnianego pudła z dziurą. Cały czas nad tym pracuję. Przez pewien czas grałem na modelu Larrivee OM-03. Dźwięk, który udało mi się wyciągnąć z tej gitary był bliski doskonałości i to do tego stopnia, że przez ponad rok nie chciałem w ogóle myśleć o podłączeniu jej do jakiegokolwiek wzmacniacza. Rezygnowałem nawet z używania zewnętrznych mikrofonów, a występy dawałem w niewielkich salach. Wręcz bałem się, że stracę tę niezwykłą czystość brzmienia.
Jakie gitary należą do twych ulubionych?
Jak już wspomniałem uwielbiam akustyczne brzmienie kanadyjskiej firmy Larrivee. Poza tym stare Gibsony z serii L, a także Guildy. Z gitar elektrycznych muszę wymienić Telecastera. Jestem staromodny - (śmiech) - nie potrzebuję dużo.
A czego obecnie słuchasz?
Playbacków swoich utworów, nad których miksami pracuję (śmiech). Gdybym miał wybrać coś na poczekaniu, byłby to Cole Porter, który jest moim ulubionym autorem tekstów. Lubię również muzykę wczesnych lat 40. Jako ciekawostkę dodam, że od 1966 roku nie chodzę do fryzjera. Obcina mnie żona i wtedy słuchamy muzyki w wykonaniu Maaxa Raabe i jego Palace Orchestra. To najgorętszy zespół, jaki poznałem.
Znane są Twe zainteresowania szeroko pojmowanym okultyzmem. Czy gitara ma dla Ciebie wymiar magiczny?
Tak. W pewnym sensie gitara jest moją magiczną różdżką. Magia nie jest tym, co robisz tylko tym, kim jesteś. Jeśli nagle zmieniłbym swoje zainteresowania i postanowił zostać hydraulikiem, nadal wyrażałbym swoją magiczność. Nie ma różnicy pomiędzy zawodami - by praktykować magię musisz być magiem. Wówczas wszystko, co robisz staje się magiczne. Muzyka jest szczególnie magiczna, albowiem jest formą sztuki. Używa wszystkich elementów, które występują w działaniach magicznych. Magia ma za zadanie wprowadzić zmiany w świadomości. Muzyka czyni to również bez względu na to, czy wierzycie w takie rzeczy jak magia, czy nie. Kiedy słucham na przykład Beethovena moja świadomość zmienia się. Jest magiem - sięga ludzi spoza grobu, by zmienić ludzką świadomość. Nie można wyobrazić sobie większej magii. Jeśli udaje mi się chociaż na chwilę rozbawić słuchaczy, pobudzić ich, obrazić, czy zezłościć, wówczas osiągam sukces jako mag.
O czym zatem traktują Twoje teksty?
Każdy z nich opowiada o innych rzeczach, lecz towarzyszy im myśl przewodnia - to miłość. Chcę pokazać, że miłość to esencja dosłownie wszystkiego. To jedyna rzecz warta szukania na tym świecie. Jesteśmy panami bądź niewolnikami własnych marzeń. Czemu zatem nie marzyć o miłości? Wszystko, nie tylko ludzie, lecz wydarzenia, molekuły… Wszystkie akty życia i śmierci to miłosne piosenki.
Gitara akustyczna, mistyczne piosenki śpiewane przez siwego pana z brodą... Czy sądzisz, że w dzisiejszym świecie jest miejsce na tradycję trubadurów?
Podróżowanie z kraju do kraju, przynoszenie pewnego rzędu nowości z dalekich krain, dzielenie się radością i ekstazą, wszystko to pomaga ludziom zakochać się w czym bądź kimkolwiek sobie tego zażyczą. W tym sensie jest miejsce na tę tradycję. Bob Dylan kontynuuje ją po dzień dzisiejszy.
Czujesz się bardem XXI wieku?
W pewnym sensie nadal gram po to, żeby patrzyły na mnie dziewczyny (śmiech). Ale fakt: jestem już dziadkiem - (śmiech) - a poważniej, czuję się trubadurem, a w pewnym sensie zakonnikiem, który nie tylko doskonale odnajduje się w XXI wieku, ale ma przeczucie, że egzystuje na krawędzi przyszłości. To tak, jakbym miał wgląd w następne stulecie. Wiek nie gra różnicy; nie czuję się jakbym został w tyle. Nie posiadam tylko iPada. (śmiech). Rzeczy zmieniają się tak szybko, że nie ma sensu marnować czasu, by opanować teraźniejszość. Wyjściem z tego rozpędzonego kołowrotu zdarzeń jest stać się mistrzem samego siebie i cieszyć się podróżą.
Rozmawiają: Marek Mysłek i Krzysztof Azarewicz