Guthrie Govan
Wywiady
2013-01-11
O projekcie The Aristocrats rozmawiamy z Guthrie Govanem.
Czy możesz opowiedzieć nam jak doszło do powstania The Aristocrats? Słyszeliśmy, że to przez zupełny przypadek...
Rzeczywiście, kapela powstała kompletnie przypadkowo, w styczniu 2011. Bryan Beller wysłał mi e-maila z prośbą - miał trzydziestominutowy występ w The Bass Bash, w Anaheim (Kalifornia, USA) i potrzebował gitarzysty. Oryginalny skład obejmował Bryana, Marco Minnemanna i Grega Howe'a, ale Greg musiał odwołać ten gig w ostatniej chwili. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności byłem w pobliżu, na targach NAMM. W zasadzie nie wiem jak Bryan się o tym dowiedział - chyba ludzie z Facebooka mu to doradzili, a wtedy Howe podał mu moje dane kontaktowe. Z Gregiem spotykaliśmy się wielokrotnie, najczęściej by pić ponad miarę i opowiadać o swoich ulubionych numerach Michaela Jacksona (śmiech). Ale z Bryanem i Marco się wtedy jeszcze nie znałem. Tak więc mieliśmy wówczas niewiele czasu i zdążyliśmy wcisnąć w grafik tylko jedną próbę w pobliskim studio. Każdy z nas przyniósł po dwa numery - muszę tu dodać, że jedną z przyjemniejszych cech tego zespołu jest to, że każdy z nas komponuje muzykę. Oczywiście życie bywa złośliwe, więc nie zdołaliśmy odbyć całej próby. W studio obok jeden z muzyków dostał ataku epilepsji - mam nadzieję, że nie był on spowodowany naszą muzyką, ale kto wie. W każdym razie poproszono nas o ciszę aż do przyjazdu medyków, aby jakiś nagły hałas nie pogorszył stanu chorego. Wszyscy mieliśmy już wcześniej doświadczenia z nie do końca przygotowanymi gigami, więc staraliśmy się nie martwić zbytnio o to. Po prostu trzymaliśmy kciuki za kolesia w sąsiednim studio. Następnego dnia popełniliśmy sztukę i nagle każdy z nas poczuł niezwykłą energię płynącą z tego grania - pomimo słabego opanowania materiału, było w tym mnóstwo telepatii. Stało się jasne, że wszystkich nas łączy nie tylko pasja do nieortodoksyjnej i skomplikowanej muzyki, ale także humor i podejście do grania, w którym staramy się osiągnąć synergię pomiędzy improwizacją jazzową a nieokiełznaną energią rocka. Zrozumieliśmy, że trafiło nam się coś niezwykłego, co chcielibyśmy wkrótce udokumentować w studio. Materiał powstał błyskawicznie - biorąc pod uwagę, jak bardzo zajęte grafiki mamy wszyscy - po raz pierwszy spotkaliśmy się w styczniu, a płytę nagraliśmy już w kwietniu. W tym układzie to ekspres.
Jak przebiegał proces tworzenia materiału na Wasz pierwszy album? Wydaje się, że mieliście sporo zabawy z komponowaniem materiału dla siebie nawzajem, uwzględniając Wasze ponadprzeciętne umiejętności.
To było czyste wariactwo, ponieważ każdy z nas miał mnóstwo spraw na głowie, a czas dzielący nas od wejścia do studia wypełniały nam własne trasy koncertowe. Aby uczynić sprawę jeszcze bardziej przerażającą, zabukowaliśmy w studio jedynie pięć dni, podczas których mieliśmy się spotkać, zaaranżować materiał na trio, przegrać wszystko na próbach, ustawić odpowiednie brzmienia i oczywiście zarejestrować materiał. Lubimy demokrację w zespole, więc każdy z nas przyniósł trzy kompozycje w formacie mp3 wraz z uproszczonym zapisem nutowym. Szczerze mówiąc Marco miał ze sobą dużo więcej swoich utworów - on jest chyba najbardziej płodnym twórcą jakiego w życiu spotkałem. W dodatku potrafi w zadziwiająco krótkim czasie zbudować dość złożoną kompozycję i zaaranżować ją na wszystkie instrumenty. Moja działka obejmowała kawałki: Bad Asteroid, I Want A Parrot i Furtive Jack. Bad Asteroid to kawałek mający około dwudziestu lat, ale z jakichś powodów nigdy nie udawało mi się go nagrać tak jak należy. Wraz z zespołem Asia wykonywaliśmy jego uproszczoną wersję, ale zawsze marzyło mi się zrealizowanie kompletnej wizji tego kawałka, ze wszystkimi tymi jazz-izmami. Byłem też ciekaw jak zinterpretują go Marco i Bryan. Drugi z utworów - I Want A Parrot - to świadoma próba skomponowania czegoś dla Arystokratów. Wymyślając melodię miałem w głowie ten charakterystyczny, przesterowany bas Briana. Są tu miejsca gdzie bas i gitara przeplatają się w intrygujących kontrapunktach. Przyznam, że początkowo czułem się dość niekomfortowo pisząc jedynie na trio aranże, które byłyby kompletne - to znaczy posiadały melodię, harmonię i pochód basowy jednocześnie. W tym numerze jedynym wyjściem wydawało się odbijanie melodii jak piłeczki, w tę i z powrotem, pomiędzy mną i Bryanem. W innej sytuacji dogrywałbym po prostu kolejne nakładki, aż utwór zyskałby odpowiednie brzmienie, ale w The Aristocrats byliśmy zdeterminowani, by grać muzykę tak, jak grałoby ją trio na żywo - trzech muzyków, w czasie rzeczywistym, bez żadnych oszustw. Miałem to na względzie podczas komponowania. Ostatnim z tej trójcy był Furtive Jack, z którego jestem szczególnie dumny. Pewnego dnia wpadł mi do głowy pomysł na tango w metrum 5/4, który przepuściłem przez moje wyobrażenie o tym, jak mogliby tu zagrać Marco i Bryan. Z basem radzę sobie jeszcze jako tako, ale partia perkusji była tu dla mnie dość przerażająca, ponieważ musiałem zaprogramować solo na bębnach do mojego demo. Wysyłając to do chłopaków zdawałem sobie sprawę, że Marco może zaimprowizować coś znacznie bardziej intrygującego już za pierwszym podejściem. Generalnie staramy się, aby poszczególne sekcje naszych kompozycji były dobrze przemyślane i zaplanowane, ale w miejscach pod solówkami stawiamy na spontaniczność, słuchanie się nawzajem i reagowanie na to co grają inni. W tych momentach robimy w zasadzie to co jazzmani, ale na nieprzyzwoitej głośności i nieczystym brzmieniu (śmiech). To co mi się podoba w takim podejściu, to naturalna ewolucja naszych utworów. Na każdym gigu kompozycje nieznacznie się zmieniają, co jest dla nas fascynujące - każdy koncert może przynieść nowe, ciekawe pomysły, pociągające tę muzykę w kierunku, którego jeszcze nigdy nie próbowaliśmy.
Podczas grania na żywo wykorzystujecie najróżniejsze gadżety. Są to między innymi smartfony, ale słyszeliśmy także o... gumowych kurczakach (śmiech).
To dla nas ekstremalnie ważne, aby granie muzyki oznaczało także dobrą zabawę. Jednym z moich ulubionych aspektów tego trio jest to, że nie musimy nawet próbować - zabawa wydaje się pojawiać zupełnie naturalnie. W dziedzinie złożonej muzyki instrumentalnej, niektórzy ludzie wpadają w pułapkę traktowania jej jedynie jako pretekstu do popisywania się umiejętnościami technicznymi, a mnie zwykle zaczyna to bardzo szybko nudzić. W muzyce chodzi najpierw o komunikację pomiędzy członkami zespołu, a potem o komunikację pomiędzy zespołem, a publicznością - to jak dzielenie się energią. Problemy zaczynają się pojawiać, kiedy jedyne czym muzycy potrafią się podzielić to: "hej, zobacz jak szybko potrafię kostkować, albo jak fajną zagrywkę gram do II-V-I, albo jak trudny trick modulacji metrycznej opanowałem", czy coś w tym stylu. Z drugiej strony, jako zespół fusion nigdy nie mieliśmy ambicji zabawiania publiczności tanimi sztuczkami. Ten trick z iPhonem pojawił się dość spontanicznie. Zawsze lubiłem eksperymentować z telefonem zbliżanym do przetwornika, który generował różne niespodziewane odgłosy - był w tym element ryzyka, krótki odpoczynek od gitarowych dźwięków granych przez całą noc. Kiedy już byliśmy w trasie, zorientowaliśmy się, że każdy z Arystokratów ma na swoim iPhonie syntezatorową aplikację o nazwie BeBot. Nie trzeba było długo czekać, abyśmy zaczęli spędzać długie godziny spędzane w busie na bebotowych dżemach - brzmiących zapewne niezwykle dziecinnie, ale jednocześnie niezwykle zabawnie. Zrozumieliśmy, że jeśli coś bawi nas, to może też będzie bawiło innych i postanowiliśmy podzielić się tym z naszą publicznością. Niech wiedzą, że sami siebie nie traktujemy do końca serio. A co do gumowych kurczaków... znaleźliśmy je pewnego razu na straganie ulicznym w Istambule i nie mogąc się oprzeć ich nieokiełznanemu urokowi, natychmiast kupiliśmy. Mają tę przewagę nad iPhonami, że są dużo głośniejsze i wydają dźwięki bez baterii (śmiech).
Pracujecie właśnie nad drugą płytą. Zdradzisz nam kilka szczegółów dotyczących nowych kompozycji?
Mam mnóstwo nagranego materiału i całą masę nowych pomysłów. Cały czas wpada mi do głwoy coś nowego. Ale jak to w życiu bywa, ostatnio zwaliła się na mnie niewiarygodna ilość spraw - między innymi nowy album Stevena Wilsona - co skutecznie powstrzymało mnie od skomponowania nowych utworów na płytę. Bryan przesłał już demo swojego pierwszego utworu, a Marco - oczywiście jak to on - nagrał jakąś niedorzecznie rozpasaną ilość nowego materiału. Nie martwię się, tak czy inaczej, bo lepiej mi się pracuje kiedy konkretny deadline wisi już nad głową i jest mało czasu. Tak przecież było przy pierwszej płycie. Podejście również będzie takie samo - każdy z nas przyniesie własne propozycje i zaaranżujemy je na trio, starając się uchwycić tę energię i prawdę, jaka jest obecna w graniu na żywo. Jedyną różnicą będzie to, że jesteśmy już dużo bardziej zgrani, znamy się lepiej i wiemy czego oczekiwać, dzięki czemu w muzyce pojawić się może więcej chemii. Myślę, że jedyne do czego dążymy to nagranie albumu w trio, który my sami chcielibyśmy usłyszeć. Tak więc różnorodność stylistyczna nie jest tu jakimś w pełni świadomym działaniem, a wynikiem interakcji i zrozumienia pomiędzy nami. A przynajmniej mam nadzieję, że tak jest.
Podobno pracujecie także nad koncertowym DVD? Co się na nim znajdzie?
Na początku czerwca zagraliśmy dwie sztuki w Alva's Showroom, w San Pedro (Kalifornia, USA). To jest jedno z naszych ulubionych miejsc do grania - nie jest za duże i akustyka jest tam genialna, ale przede wszystkim ludzie, opiekujący się nim, są niezwykle przyjaźni. Zdecydowanie lubimy i chłoniemy pozytywne wibracje tego miejsca. Postanowiliśmy więc zarejestrować tam dwa koncerty i wybrać najlepsze fragmenty na to DVD. Właściwie to mamy już za sobą edycję wideo i mastering, więc mamy nadzieję, że wydawnictwo pojawi się na rynku jeszcze przed końcem 2012 roku. Na DVD znajdziecie koncertowe wersje wszystkich utworów z pierwszej płyty The Aristocrats - które od czasu wydania tego krążka nieco się już zmieniły - oraz trochę muzyki ze starszego katalogu każdego z nas. Przykładowo mój wkład obejmuje kawałki takie jak Waves i Erotic Cakes, które zostały zagrane inaczej niż zwykle - w drugim z wymienionych utworów używam gitary bezprogowej Vigiera, której brzmienie podoba się wręcz kurewsko. Będą też zajawki z nowych kompozycji Marco, między innymi "Dance Of The Aristocrats", reprezentujący nieco inny styl od tego, do którego przyzwyczailiśmy fanów. Szczerze mówiąc zarejestrowana wersja to drugi lub trzeci raz kiedy gramy ten utwór w trio, więc trochę ryzykujemy. Ale w końcu - dlaczego nie?
Przez koncerty i kliniki odbywające się na całym świecie jesteś dość zajętym dżentelmenem. Masz jakieś plany warsztatowe co do Europy?
Robię kliniki kiedykolwiek i gdziekolwiek mogę - jestem pewien, że podczas tej jesiennej trasy prowadzę lekcje, ale w tej chwili nie pamiętam dokładnej rozpiski. Szczerze mówiąc moją ulubioną muzyczną aktywnością jest podróżowanie z zespołem i granie koncertów. Ale warsztaty gitarowe też dają mi sporo satysfakcji - dobrze jest się dzielić pomysłami i energią. Po tylu latach doświadczeń odkryłem już chyba optymalny sposób komunikacji z gitarzystami pojawiającymi się na moich klinikach. Jestem kompletnym samoukiem - co wydaje się zaskakiwać ludzi - więc to co próbuję zrobić, to pomóc im zrozumieć, jak się samodzielnie uczyć. W ten sposób nie czuję się oszustem, pomagając im rozwijać słuch i odnaleźć swoje idealne brzmienie. Myślę, że umiejętność komunikacji ze słuchaczem i przekazania innym muzyki, którą się słyszy w głowie, to znacznie ważniejszy cel niż praca nad techniką, czy opanowanie garści solówek spisanych od innych. O tym staram się mówić za każdym razem, kiedy znajdę się w pokoju wypełnionym po brzegi gitarzystami. Niezwykle pozytywnym aspektem klinik jest poszerzanie bazy fanów, kiedy ściągnięcie całego zespołu jest trudne logistycznie. Dzięki temu pojawiłem się już w miejscach takich jak Chiny, Indie czy Kazachstan. Bardzo chciałbym grać w tak wielu miejscach na świecie jak to tylko możliwe.
Jednym z aspektów Twojej działalności jest także współpraca z JamTrackCentral. Co daje Ci to jako artyście?
Moje zaangażowanie w JTC wynikło ze znajomości z Janem Cyrką, założycielem portalu. To on miksował moją płytę - Erotic Cakes. Zgodziłem się nagrać kilka klipów w ramach podziękowania za owocną współpracę. Wtedy jeszcze firma nosiła nazwę Blues Jam Tracks. Zupełnie nie spodziewałem się tak wielkiego zainteresowania. Szum wokół tego przerósł nasze oczekiwania i okazał się niezwykle pozytywny. Niewiarygodną oglądalność mają klipy takie jak "Larry Carlton Style" co przysłużyło się zarówno mi, jak również Janowi. Portal wyrósł na poważane źródło podkładów i materiałów edukacyjnych. Mają też specjalną sekcję, w której zobaczyć można nieznanych, a niezwykle ciekawych, młodych gitarzystów. Jestem bardzo zadowolony ze swojej współpracy z JTC, chcociaż jeszcze kilka lat temu obawiałem się zaszufladkowania jako "ten, który gra zbyt szybko do bluesowych podkładów" (śmiech). Ale od tamtego czasu portal stał się bardziej urozmaicony, a ja uczestniczę w wielu nowych projektach, takich jak The Aristocrats czy Steven Wilson, więc chyba ludzie nie będą już myśleć, że jedyne czym się zajmuję to granie solówek do gotowych podkładów.
Mieliśmy spory problem z nabyciem Twojej płyty Erotic Cakes...
Rzeczywiście, przez pewien czas było to trudne. Jestem wdzięczny Cornford Records za wysiłki włożone w mój pierwszy album, ale z biegiem czasu coraz mocniej traciło to sens, aż w końcu CD zniknęło bez śladu. Byłem sfrustrowany, tym bardziej, że nikt nie odpowiadał na moje e-maile czy telefony. Ale jest i szczęśliwe zakończenie: www.jtcmerch.com. Tutaj możecie dostać Erotic Cakes, także jako wersję cyfrową lub wzbogaconą o podkłady do wszystkich kawałków. Płyta jest także na iTunes, więc jeśli ktokolwiek z Was ściągnął muzykę nielegalnie i ma delikatne wyrzuty sumienia - wiecie co robić (śmiech).
A co z Twoim kolejnym albumem solowym?
Nauczyłem się nie składać obietnic bez pokrycia, więc nie chcę ogłaszać w tym momencie kiedy się ukaże. Po prostu nie wiem. To jak z grami Blizzarda: będzie, kiedy będzie zrobiony. Z powodu ilości obowiązków, prawdopodobnie zajmę się tym dopiero w przyszłym roku.
Więc jak wyglądają Twoje muzyczne plany w najbliższych 12 miesiącach?
Październik i pierwsza połowa listopada upłyną pod znakiem europejskiej trasy The Aristocrats. W grudniu jedziemy do Rosji - odwiedzimy między innymi Władywostok. W styczniu spotykamy się w Nashville by nagrać nową płytę. Zaraz potem zjawiamy się na The Winter NAMM Show w Anaheim i gramy trochę koncertów w Kalifornii. Kolejny punkt programu, po NAMM, to próby z zespołem Stevena Wilsona. Niedawno wróciłem z EastWest Studios w Hollywood, gdzie nagrywaliśmy płytę pod inżynierskim okiem Alana Parsonsa. Po próbach zacznie się zapewne trasa koncertowa Stevena, ale nie znam jeszcze dokładnych dat. Czekam na to z niecierpliwością, bo uwielbiam grać z chłopakami koncerty. Oprócz tego czas będą wypełniały mi kliniki gitarowe, komponowanie muzyki, nagrywanie sampli gitarowych na rozmaite płyty pop, nowe kawałki na Jam Track Central i tak dalej - gdzieś po drodze być może uda mi się nawet skończyć mój drugi album solowy (śmiech).
Jaki instrument gra pierwsze skrzypce w Arystokratach?
Do nagrania albumu i w trasie koncertowej używam mojego ulubionego Suhra Antique Modern, znanego wcześniej pod nazwą GG Signature Antique Modern. To jest mój główny instrument już od ponad dwóch lat. Ma lipowy korpus z klonowym topem i klonowy gryf wykonany w technologii "roasted". Jest to obróbka w bardzo wysokiej temperaturze, jakbyśmy chcieli upiec drewno w piekarniku, ale bez tlenu, więc nie dochodzi do spalenia, a jedynie poprawy właściwości materiału. Pickupy firmowe Suhra w tej gitarze to SSH+, FL oraz SSV. Mostek Gotoh 510 z vintage'owymi siodełkami i urządzeniem blokującym Tremol-No, dzięki któremu mogę swobodnie używać stroju Drop-D, bez obawy o rozstrojenie się pozostałych strun.
Podobno grasz jakimiś niestandardowymi kostkami gitarowymi. Co to jest?
Te kostki wytwarzane są przez amerykańską firmę o nazwie Red Bear. Produkowane są z jakiegoś specjalnego kompozytu, który brzmi dokładnie jak oryginalna skorupa żółwia, ale możesz go pozyskać bez zabijania czegokolwiek. Hippisowska strona mojej osobowości bardzo lubi ten aspekt.
Czy chciałbyś powiedzieć coś polskim fanom na koniec wywiadu?
To będzie moja druga wizyta w Polsce - pierwszy raz byłem u Was z zespołem Asia w 2005 roku. Pamiętam, że publiczność była niezwykle ciepła i przyjazna, ale jeszcze lepiej pamiętam polskie piwo, które było niewiarygodnie dobre. Tak więc czekam niecierpliwie na ten przyjazd. Pozdrawiam wszystkich fanów dziwnej, gitarowej muzyki - mam nadzieję, że zobaczymy się 6 listopada, na koncercie w poznańskim Blue Note!
Michał Kubicki