Maciej Majchrzak (T.Love)
"Old Is Gold" to najnowszy projekt T.Love - zespołu, który już na stałe wpisał się w historię polskiej muzyki i od lat zajmuje miejsce w panteonie gwiazd. Spotykamy się więc z Majcherem na warszawskim Tarchominie w "tilawowym" Tarchostudio, by zdradził nam kulisy całego tego zamieszania...
Potem przenieśliśmy się do Rogalowa Analogowego, studia pod Kazimierzem Dolnym nad Wisłą. Co ciekawe, jest to studio gdzie nie ma w ogóle komputera. Musieliśmy go sobie przywieźć, a także konwerter cyfrowo-analogowy. I właśnie tam nagrywaliśmy wszystkie wokale. Muniek przychodził do studia, a na zewnątrz łąka, górki, drzewa, staw - to wszystko wpływało na niego bardzo pozytywnie. Wojcek Czern, właściciel i realizator tego studia dysponuje mnóstwem starego sprzętu. Wspomniane preampy WSW walają się dosłownie po ziemi. Do tego ma wielką konsoletę Siemensa. Jest tam też pełno przedwojennych preampów, które świetnie brzmią, jak choćby Maihak. Używaliśmy go w połączeniu ze starym mikrofonem Telefunkena o nazwie Elam i w ten sposób nagrywaliśmy wokal. Taka kombinacja preampu i mikrofonu dała nam bardzo fajne, archaiczne brzmienie.
Wyłoniłem trzy najlepsze. Wśród nich był White Falcon, który był jednak poza moim zasięgiem. I dobrze, bo Gretsch Tennessee Rose, którego kupiłem jest przezajebisty i do dziś wytrzymuje konkurencję wszystkich Gretschy, z którymi go porównywałem. Sprawdzałem jeszcze Gibsona ES, ale z niego szybko zrezygnowałem, tak samo jak z Country Gentlemana. Zabawa była jeszcze, bo dział, gdzie testowałem gitary, sąsiadował z działem metalowym. Tam stały różne wzmacniacze Hughes & Kettner i tym podobne, a młodzi adepci heavymetalu z niegolonym jeszcze wąsikiem testowali sprzęty na totalnie wykonturowanym brzmieniu. Były tam jakieś Marshalle, nawet jakaś Mesa stała, ale to wszystko wstrętne i ohydne. I na ścianach wisiały kartki, że obsługa sklepu prosi, aby nie testować sprzętu na utworach Metalliki (śmiech). I pamiętam, że co i rusz oni patrzyli na mnie z ewidentnym politowaniem, co ja w ogóle robię. Naciągam struny, sprawdzam na tunerze, nie gram w ogóle, tylko jakieś flażolety… długo to trwało. W końcu doszedłem do momentu, w którym należało stestować brzmienie gitar i zdecydować się na którąś. Podłączyłem Tennessee Rose'a pod Voxa, ustawiłem korekcję wzmacniacza podobnie jak wymagał Fender, wiedziałem, że to hambucker, więc podbiłem trochę góry i odpaliłem wzmacniacz. Pierdolnąłem bardzo głośno jeden akord E dur w pierwszej pozycji i wtedy zobaczyłem totalną panikę w oczach metalowców, strach i niedowierzanie, że "jak to, my tutaj takie, a ten tu... co to jest???" Myślę, że otworzyło im się wtedy trzecie oko w głowie, co oznacza lampowa konstrukcja i dobra gitara.
Wróciłem do Warszawy i zacząłem grać bardzo dużo, bo znalazłem sobie przyjaciela, który nie dość, że cudownie brzmi na piecu, to jeszcze możesz go zabrać unplugged na wycieczkę, bo to gitara tak głośna jak średniej wielkości pudło. Nagle odkryłem, że taki mierny gitarzysta jak ja, mając do dyspozycji taki instrument, zmienia się w całkiem niezłego gitarzystę. Nawet jak nie dociśniesz jakiejś struny to brzmi cudownie. Moje granie na tej gitarze też pomogło mi się z powrotem wstrzelić w T.Love, bo więcej ćwiczyłem. Tak więc mam tylko jedną gitarę. I namawiają mnie, żebym kupił drugą, ale jeśli to zrobię, to będzie to taki sam Gretsch, żeby mieć zapas. I teraz jeszcze jedna anegdota. Po trzech miesiącach pełnego zadowolenia, że mam cudowną gitarę z pięknym brzmieniem, którym wszyscy są absolutnie zmiażdżeni, odkryłem ledwo widoczny napis na główce: Made in Japan. Pierdolnęło mnie jak grom z jasnego nieba. Co to, kurwa?! I przypomniałem sobie panią z wiedeńskiego sklepu: "Oczywiście - to amerykańskie gitary". Więc okazuje się, że one ani menzur nie miały zrobionych, ani nie były amerykańskie (śmiech). Wtedy lekko się podłamałem, ale teraz, po latach, muszę jednak powiedzieć: ślepej kurze się trafiło znakomite ziarno - miałem sporo amerykańskich gitar Gretscha w ręku i żadna nie miała nawet startu do mojej.
Marcin Kubicki