Steve Vai
Wywiady
2012-12-05
Mistrza spotykamy w dniu koncertu G3 w klimatycznym butikowym hotelu Lanshid 19 nad budapesztańskim brzegiem Dunaju.
Do recepcji wchodzi wysoki, wysportowany facet w kaszkiecie i okularach oraz filigranowa blondynka, która okazuje się być żoną Steve’a. Po krótkiej, kurtuazyjnej wymianie zdań idziemy usiąść wygodnie, mając do dyspozycji zaledwie 30 minut. Steve Vai sprawia wrażenie bardzo otwartego, pogodnego i przyjaźnie nastawionego człowieka. Bez cienia gwiazdorstwa, poczucia wyższości...
Michał Kubicki
Steve, jesteś spełnionym muzykiem, ojcem, co czyni cię szczęśliwym, jako człowieka?
Hmmm… Uznanie. Tak, uznanie i poczucie wdzięczności. To są uczucia, które czynią mnie szczęśliwym. Uznanie za to, co robisz dla innych i poczucie wdzięczności za to, co inni dają tobie. Zdecydowanie te dwie rzeczy. Bez nich trudno jest być szczęśliwym. Mam wspaniałą żonę (Pia Maiocco jest ex-basistką legendarnej, żeńskiej formacji metalowej Vixen - przyp. Red.) i dwójkę fajnych dzieciaków. Widziałem świat, grałem na największych scenach - ale to właśnie uznanie i poczucie wdzięczności mnie napędzają.
Zupełnie pozamuzyczne pytanie: podobno jesteś urodzonym pszczelarzem. Skąd taka pasja u muzyka?
Sprawa jest dość prozaiczna. Kiedy szukaliśmy z żoną domu w okolicach Los Angeles natrafiliśmy na ofertę dużego, niezamieszkałego od nowości domu. Właściciel po prostu się do niego nie wprowadził przez 10 lat. Jego największą zaletą, poza wielkością, była kilkuakrowa działka. To luksus, który rzadko się zdarza w Encino. Zawsze chciałem mieć sad owocowy, wiesz, te wszystkie drzewka, na których pojawiają się latem owoce. Ale do tego, żeby się pojawiły potrzebne jest skuteczne zapylenie kwiatów. No, a co najlepiej zapyla? Właśnie pszczoły! Stąd postanowiłem założyć sobie pasiekę. Niektórzy myślą, że jest to wyraz jakiegoś szaleństwa - że mam coś nierówno pod sufitem - że jak to, rockman trzyma pszczoły?! Poza tym wielu ludziom wydaje się, że pszczoły wyłącznie żądlą, a już najgorzej jest podczas miodobrania. To wszystko nieprawda! Nie ma nic przyjemniejszego, niż miodobranie. Wiesz, co może być słodszego, niż sam miód? Pewnie nie wszyscy to wiedzą, ale hodowla pszczół jest, wbrew pozorom, mało wymagająca. Tak naprawdę trzeba się nimi mocniej zająć 2-3 razy w miesiącu. Żaden problem.
Czyli nie zajmiesz się produkcją miodu zawodowo?
Z pewnością nie (śmiech)! No i mam prośbę: nie dawajcie mi słoiczków miodu, nie mam co z nimi zrobić w podróży. Bardzo was proszę, NIE PRZYNOŚCIE MIODU! (śmiech).
Może zatem lepiej przejdźmy do twojego najnowszego albumu i zanim zaczniemy po kolei omawiać poszczególne kawałki, powiedz coś o generalnej idei, jaka przyświecała temu albumowi.
"The Story of Light" jest częścią konceptu, tryptyku: "Real Reflections: Illusions", aktualnego "The Story…" oraz kolejnego albumu, który za jakiś czas pewnie powstanie. Nagrywałem go na przestrzeni dwóch lat. Starałem się zebrać wszystkie pomysły, jakie od kilku lat gromadziłem, często nagrywając na mojego iPhone’a riffy, które chciałem potem umieścić w poszczególnych kawałkach. Poza tym czerpałem wiele z otaczającego mnie świata, dźwięków, ludzi. Towarzyszyli mi do tego wspaniali muzycy, także zupełnie mi wcześniej nieznani. Znajdziesz tu wiele wielowarstwowych kompozycji o złożonych orkiestracjach. Jest też sporo klawiszy i nieco popowych brzmień. To trochę takie muzyczne podsumowanie mojej kariery, nieco odleglejsze do tego, co do tej pory zrobiłem, ale bez wątpienia zawierające w każdym kawałku cząstkę mnie. Nagrywając poszczególne kawałki starałem się myśleć: "co by tutaj zrobić, czego jeszcze do tej pory nigdy nie zagrałem".
Z całości płyty bije jakieś uduchowienie, zresztą same tytuły o tym świadczą. Z drugiej strony wędrujesz gdzieś w kosmosie i trochę takich międzyplanetarnych dźwięków też słychać.
Nie doszukiwałbym się tutaj nadmiernej duchowości - nie jestem nazbyt religijną osobą, w każdym razie nie aż tak. Po prostu pewne tematy wydały mi się muzycznie bardzo interesujące. A kosmos? No, może coś z kosmosu też tutaj jest…
Zacznijmy więc od początku. "The Story of Light". Pierwszy kawałek i od razu zaskoczenie rosyjską melodeklamacją. Skąd u ciebie pomysł na rosyjski? Dla nas, środkowoeuropejczyków to ciekawostka.
Nie... broń Boże, nie m tu żadnych podtekstów politycznych! Jako muzyk staram się trzymać z daleka od polityki i polityków...
Nie to miałem na myśli, po prostu u amerykańskiego gitarzysty rosyjskie słowa to rzadkość.
Więc z tym rosyjskim to było tak: chciałem w tym kawałku użyć jakiegoś melodyjnego języka. Włoski jest zbyt oklepany, a francuski jest bardzo romantyczny, ale też za bardzo powszechny. Więc kiedy usłyszałem gdzieś rosyjski, od razu pomyślałem, że jego śpiewny charakter bardzo dobrze pasowałby do tego utworu. Ot i cała zagadka. Muzycznie zaś jest tutaj wodospad gitar i ściana riffów, które mają rozpędzić ten kawałek.
Idąc dalej: "Velorum". Trochę kosmiczny, gwiezdny temat, jakby podróż do gwiazd.
No, coś w tym jest, co mówisz… To dość złożony rytmicznie utwór, ale jednak ze sporą dawką melodii. Jeremy Colson (perkusista - przyp. red.) doskonale sobie poradził z tym tematem.
Następny w kolejce jest "John the Revelator". To niemały szok dla miłośników gitarowego grania…
No tak, wielu pewnie pomyślało: "Co jest? Co on tutaj zagrał?!" Cała historia bierze się od pewnego gościa, który nazywa się Harry Smith i tworzy "Antologię Amerykańskiej Muzyki Folk" zbierając archiwalne nagrania sprzed kilkudziesięciu nawet lat. Kiedy usłyszałem fragment "John the Revelator" Blind Willie Johnsona, to jakby mnie piorun strzelił. Wiedziałem, że muszę to nagrać i nie mogłem się doczekać momentu, kiedy to usłyszę. Zatrudniłem kilku fenomenalnych wokalistów z Los Angeles do chóru i razem to wszystko zmiksowałem. Wkomponowałem także oryginalne nagranie do całego utworu i brzmi to niesamowicie. Do tego dochodzi nieziemski wokal Beverly MacClellan (uczestniczka pierwszego odcinka amerykańskiego talent show "The Voice" w 2011r. - przyp.red). Poznałem ją osobiście przy okazji eventu muzycznego na The Recording Academy, gdzie swoim śpiewem, muzyczną ekspresją zupełnie mnie uwiodła. A do tego kawałka potrzebowałem właśnie takiego głosu, więc zaproponowałem jej, żeby nagrała partie wokalu i wyszło to niesamowicie!
"The Book of 7 Seals" jest kontynuacją "John the Revelator" - słychać to chociażby w refrenie.
Dokładnie tak jest. A właściwie te dwa utwory były jednym kawałkiem, ale je po prostu przedzieliłem. Kto by wytrzymał prawie 8 minut takiej muzycznej egzaltacji (śmiech).
"Creamsickle Sunset." Muszę powiedzieć, że trochę czasu mi zajęło zanim wygooglowałem tę markę lodów. Rozumiem, że ten kawałek jest jak lody Creamsickle, w środku mleczny, a na wierzchu słoneczny sorbet?
Byłeś kiedykolwiek na Hawajach?
Nie, jeszcze nie.
Nigdzie nie ma takiego zachodu słońca, jak na Hawajach. Nie da się tego opisać, ale niebo ma wtedy barwę bardzo podobną do lodów Creamsickle. Poza tym, z upływem czasu i wiekiem wracają do człowieka zapachy i smaki z dzieciństwa. Dla mnie takim powracającym smakiem są właśnie te lody.
O Hawajach można od razu usłyszeć w tych partiach zbliżonych do ukulele. Stratowe brzmienie...
To prawda, wiodąca melodia ma tę hawajską wibrację. I faktycznie używałem do tego nagrania Stratocastera - sygnatury Erica Johnsona - sygnał poszedł prosto przez głowę Bandmaster. Co ciekawe, kawałek narodził się ze zwykłego ćwiczenia - grałem sobie przewroty trójdźwięku E dur i nagle nabrało to sensu, zaczęło brzmieć jak muzyka.
Widzę, że sporo eksperymentowałeś z gitarami.
Nie - tylko pozornie - większość, jak zwykle stanowiły EVO i Flo, trochę Strata, Les Paula i 7-strunówek. Ale gros gitar, to moje ulubione EVO i Flo. Natomiast nakładałem wiele warstw gitar. Nikiedy nawet piętnaście.
"Gravity Storm". Czuć, że riff opada pod wpływem grawitacji. Znów jakiś kosmiczny temat, ale bardzo nietypowo zagrany, jakby wajchą tremolo.
Ha! I tu wszystkich zaskoczę - nie ma tu żadnej wajchy, żadnego efektu, wszystko polega na odpowiednim podciąganiu strun. Ta gitara nawet nie miała tremolo. Sztywny mostek, żadnych wajch! Każdy, kto słyszy ten kawałek jest pewien, że używam albo wajchy, albo jakiegoś efektu, nic z tych rzeczy!
Aż nie do wiary, że akord trzyma strój…
Oczywiście trwa to tylko sekundę, może dwie, więc bez wysiłku. Nie ma kiedy nie stroić. Podciągam i opuszczam, podciągam i opuszczam. Tak samo w samej solówce. A w ogóle wszystko zaczęło się od riffu, który kiedyś nagrałem na iPhone’a.
No właśnie słyszałem, że większość pomysłów na tę płytę pochodzi z iPhone’a (śmiech). "Mullach a’tSi" kojarzy mi się z mułłą (ang. mullah), ale nie słychać żadnych wschodnich dźwięków…
Nie, zupełnie nie to. Mullach a’tSi czyta się "mulak aczi". To język staroceltycki. Jest to temat z celtyckiej kołysanki, którą mam gdzieś na jakiejś płycie. Zawsze mi się podobała jej linia melodyczna i chciałem ja kiedyś nagrać. Włączyliśmy do tego harfę, która nadaje jeszcze bardziej kołyszące tło. Zagrała na niej fantastyczna harfistka, Deborah Henson-Conant, którą gdzieś kiedyś widziałem i byłem oczarowany jej grą.
Utwór "The Moon and I" jest dla ciebie bardzo ważny z powodów osobistych.
Tak. Riff powstał podczas krótkiego jamu, jaki mieliśmy w trakcie soundchecku w Atenach. Zazwyczaj nagrywamy tego typu jamy i tak też robiliśmy wtedy. Wiedziałem, że to będzie coś fajnego, co kiedyś włączę do tematów na płytę. W zasadzie jest to kawałek, który znalazł się na VaiTunes, ale został zupełnie przearanżowany, z dołożonym wokalem, itd. Co zaś się tyczy osobistej strony "The Moon and I" to był czas, na początku lat 80., kiedy już zaczynałem odnosić sukcesy, grałem z Frankiem Zappą. Wpadłem wtedy w wielką czarną dziurę zwaną depresją. Był to naprawdę głęboki stan depresyjny. Wiesz, mówi się, że ma się na ramieniu anioła i diabła i rozmawia raz z jednym, raz z drugim. Wtedy taka walka odbywała się w mojej duszy, walczyło moje ego. Bardzo wtedy psychicznie cierpiałem, do tego stopnia, że nawet miałem myśli samobójcze. Nie brałem żadnych prochów, nie piłem, ani tym bardziej nie uciekłem w narkotyki. Nie poszedłem też do psychiatry, który być może by mi pomógł. Tym gorzej było mi z tym walczyć. I kiedy już zacząłem dobijać psychicznego dna powiedziałem sobie, że zrobienie czegoś strasznego nie jest rozwiązaniem - muszę sam sobie pomóc, bo nikt inny mnie z tego nie wyciągnie. Było więc bardzo blisko przepaści, ale udało mi się jakoś z tego wybrnąć i wzmocnić. Nigdy później już tego nie doświadczyłem.
Może jednak warto było skorzystać z wizyty u lekarza?
Każdy przechodzi taki stan na swój sposób, ja sobie poradziłem sam, choć pewnie wielu innym pomogły leki i psychiatrzy. W każdym razie w tym czasie miewałem takie sny, że opada ze mnie to wszystko, że już nie ma tego psychicznego ciężaru i że unoszę się w kosmos i widzę piękne, po prostu niesamowicie piękne kosmiczne krajobrazy, z księżycem i gwiazdami. Cały tekst "The Moon and I" jest uzewnętrznieniem tego stanu.
"Weeping China Doll" v wydawałoby się - Daleki Wschód. Nie słyszę jednak chińskiej, tradycyjnej muzyki.
Nieee, to zupełnie nie tak. Wiesz, czym jest Weeping China Doll? To odmiana pnącej róży. Moja żona zasadziła je przy ogrodzeniu, gdzie krzaki pną się w górę po drutach, które przypominają pięciolinię. Pomyślałem, że zrobię zdjęcie i przeniosę to faktycznie na zapis nutowy.
Nie wierzę…
Oczywiście, tylko ten początkowy riff (tu Steve śpiewa "dadadadadadada daa daa"). Nie cały utwór (śmiech).
Czyli naprawdę czerpiesz z całego otaczającego cię świata… No dobrze, zbliżamy się do mojego ulubionego kawałka, czyli "Racing the World." Ten kawałek trochę odstaje od reszty, mam wrażenie, jakby stary, dobry Steve jednak chciał się pościgać ze światem shredderów. Coś na zasadzie: "hej, mogę zagrać shredderską solówkę, jeśli zechcę!".
Faktycznie, nie muszę się ścigać ze światem, ale ten kawałek dał mi sporo radości. I rzeczywiście jest nieco inny od pozostałych. Chciałem raczej nieco zrównoważyć pozostałą część materiału jakimś typowym dla mnie tematem. Ciężko jest zagrać instrumentalny, melodyjny kawałek, który nie zabrzmi jak Satriani - cholera, takie melodyjne kawałki tylko on potrafi komponować…
A o co chodzi z "No More Amsterdam"? Coś tam nabroiłeś (śmiech)?
No właśnie… To nie ma nic wspólnego z dragami, nic z tych rzeczy. Uwielbiam Holandię i Amsterdam i często tam bywam. Jak wiesz, grywam często z Metropole Orchestra z Hilversum i bardzo lubię tam wracać. Aimee Mann napisała tekst i go zaśpiewała. Nie bardzo byłem przekonany, że to dobry tytuł, ale tak już zostało. Aimee Mann i jej muzyka są obecne w naszym życiu od dawna. Swego czasu ona, ja i moja żona Pia, chodziliśmy razem do college’u. I kiedy brakowało mi pomysłu na wokal Pia powiedziała "może zadzwoń do Aimee Mann?" Początkowo pomyślałem sobie, że nie jest to dobry pomysł, bo pewnie ma mnie za shreddera z lat 80., ale okazało się, że wcale tak nie jest. Przyjechała do nas, zagraliśmy to razem i wyszło bardzo fajnie.
To zamykamy całe dzieło kolejnym, nieco innym od wszystkich, kawałkiem "Sunshine Electric Raindrops".
Tak, chciałem zwieńczyć ten album takim luźnym, wręcz popowym numerem.
Dodając jeszcze do tego zupełnie popowe brzmienie klawiszy…
Prawda, że brzmi to bardzo popowo? Ale co tam, nie muszę niczego udowadniać. Chodziło mi właśnie o taki wesoły, popowy kawałek.
Bardzo dziękujemy za tak dużą ilość wiedzy o nowym materiale. Mam nadzieję, że zobaczymy się 28 października w Warszawie i zobaczymy te wszystkie nowe patenty z podciąganiem!
Pozdrawiam czytelników Gitarzysty i zapraszam serdecznie na koncert, koniecznie przyjdźcie!
Michał Kubicki