Michael Lee Firkins, pochodzący z kręgu talentów odkrytych przez legendarną wytwórnię Shrapnel Records Mike’a Varneya, jest gitarzystą nietuzinkowym, wyłamującym się z kanonów typowego, instrumentalnego rocka.
Rozpoznawalny styl i brzmienie amerykańskiego gitarzysty, łączącego z przesterowanym brzmieniem rockowym elementy bluegrass, country i jazzu, oparty jest na wykorzystaniu technik slide i hybrid-picking, połączonych z intensywnym użyciem mostka tremolo. Pierwszy album, nagrany dla Shrapnel Records w 1990 roku, sprzedał się w ponad 100.000 egzemplarzy, a Firkins został okrzyknięty przez czytelników pism gitarowych "najlepszym nowym talentem" i "największą nadzieją gitarową na następne 10 lat".
Jak to się wszystko zaczęło?
Chciałem grać na gitarze na długo przed tym jak ją dostałem, ale właściwie jako dzieciak nigdy o nią nie prosiłem moich starych. Po prostu, ojciec kupił jakąś gitarę i przyniósł do domu z postanowieniem, że sam będzie grał. Ale trochę też był to zakup dla mnie, więc zacząłem grać, kiedy miałem 8 lat i przez pierwsze 9 miesięcy grałem bez żadnych lekcji.
Twoi rodzice są muzykami, prawda?
Ojciec grał na gitarze, a mama jest całkiem niezłą pianistką. Zawsze grała muzykę klasyczną, bardzo często grała w domu Chopina. To mi najbardziej utkwiło w pamięci z dziecięcych lat. A ponieważ muzyka ta ma zwykle dość czytelną tonację, nauczyłem się z grania mamy intuicyjnie, czym są tonacje i czym jest harmonia. Pozwoliło mi to dobrze wykształcić słuch muzyczny.
Kiedy więc ostro wziąłeś się do grania?
W wieku 12 lat zostałem gitarzystą chórów szkolnego i kościelnego - to były moje pierwsze, zorganizowane grania. Dla mnie, bardzo nieśmiałego wówczas dzieciaka, były to bardzo ważne wydarzenia. Kiedy grałem, ta nieśmiałość gdzieś znikała. A potem były już występy z moim zespołem w szkole średniej, jakieś konkursy młodych talentów, tego typu gigi, ale jeszcze nic na większą skalę, gdzie mógłbym się popisać przed ludźmi swoimi umiejętnościami.
Byłeś więc dobrze zapowiadającym się, nastoletnim gitarzystą i pewnie miałeś już wtedy swoich ulubionych wioślarzy. Do którego z nich chciałeś być podobny?
Nie powiem pewnie nic oryginalnego - byłem typowym dzieciakiem końca lat 70. Lubiłem Lynyrd Skynyrd i Led Zeppelin, więc uczyłem się grać kawałki takie jak "Stairway to Heaven", "Sweet Home Alabama". Rozpracowywałem ze słuchu płyty Black Sabbath - typowe rzeczy z tamtych lat. Kiedy na początku lat 80. muzyka zaczęła się zmieniać, zacząłem słuchać AC/DC, "Back in Black", "Highway to Hell", uwielbiałem też Ozzy Osbourne’a z Randy Rhoadsem. Kiedyś Randy przyjechał do Omaha, gdzie mieszkałem i wziął parę lekcji od mojego nauczyciela gry na gitarze. Ponoć tak robił, gdziekolwiek występował, po prostu szukał przy okazji nauczyciela gitary i brał w każdym mieście na trasie kilka lekcji. Randy był moją wielką inspiracją. Oczywiście Van Halen - to także ważny dla mnie gitarzysta. Miałem niewątpliwe szczęście załapać się na czasy, kiedy wypłynęli właśnie tacy goście jak Rhoads, Van Halen, czy Malmsteen.
Kolejny, bardzo ważny etap w twoim muzycznym życiu, to kontrakt z legendarną Shrapnel Records. Jak do tego doszło?
Jak wszyscy gitarzyści w owym czasie czytałem pismo Guitar Player, dla którego pracował Mike Varney - on właśnie odkrył Malmsteena. Nagrałem więc kasetę demo i wysłałem do Mike’a. Efektem tego była moja pierwsza instrumentalna płyta: "Michael Lee Firkins".
Album ten różni się stylistycznie zarówno od tego, co grasz dzisiaj, jak i od tego, co robili inni "szrapnelowcy" - Marty Friedman, czy Jason Becker. Jak ukształtował się ten twój specyficzny styl, przypominający nieco grę slide z lekkim vibratem?
Myślę, że to było w czasie, kiedy Jeff Beck grał na gitarach Jackson - pamiętasz? Sądzę, że to od tego się zaczęło. Nie powiedziałbym, że go kopiowałem, ale sposób jego gry bardzo mi się spodobał i sam zacząłem tak właśnie grać. Ale nie chodziło mi wtedy o samą technikę, a o melodię. Mike’owi Varney’owi się to podobało, więc powiedział "hej, zróbmy tego więcej!" On miał bardzo szerokie spojrzenie, jako producent. Wychwytywał unikalne rzeczy i uważał, że to, co gram jest w jakimś sensie wyjątkowe. Dał mi kilka ważnych wskazówek, które uformowały moją pierwszą płytę.
Po debiucie twoja muzyka wyraźnie zwalnia, staje się bardziej bluesowa, miejscami nawet southern rockowa. Nie ścigasz się już ze shredderami na "Cactus Cruz".
No tak, muzyka przełomu lat 80. i 90. zmieniała się bardzo. Pod koniec lat 80., jeśli chciałeś coś nagrać, to trzeba było znaleźć duże, drogie studio i tam nagrywać. Ale początek lat 90. przyniósł nagrywanie w domu, na DAT-ach (Digital Audio Tape). Więc i ja zacząłem nagrywać u siebie. To była zasadnicza zmiana w moim podejściu do tworzenia muzyki. Nie musiałem wszystkiego mieć od razu przemyślanego, nie trzeba było szukać perfekcji, po prostu kiedy przychodził pomysł, nagrywałem go, a potem rozwijałem. W tym czasie przeprowadziłem się też do Kalifornii. Mieszkaliśmy wtedy z żoną sami, żadnych przyjaciół, znajomych, ani rodziny - wiesz, tylko my i nasz pies. Przez cały czas nagrywania "Chapter 11" nikt mnie nie podpatrywał podczas grania, ani nie słyszał żadnego nagranego kawałka. Pełen spokój.
Nie grasz na scenie akustycznych kawałków, a masz przecież fantastyczne utwory, jak "San Lukas", czy "Sargasso Sea". Nie lubisz już grać akustycznie?
Bardzo lubię! Sęk w tym, że zostało mi już niewiele lat elektrycznego grania - kiedy będę miał pięćdziesiąt parę lat, to będę grał tylko akustycznie (śmiech). Dlatego teraz gram wyłącznie na gitarach elektrycznych i chcę to robić możliwie jak najlepiej.
Co się z tobą działo później, po płycie "Decomposition"? Twój album "Blacklight Sonatas" ukazał się po 10-letniej przerwie. Mówiłeś mi kiedyś, że przez ten czas nie zagrałeś żadnego koncertu. Co się wydarzyło?
Tak, właściwie nie zagrałem żadnej sztuki przez 11 lat. Miałem wtedy trochę życiowych problemów. W Kalifornii nie było tak fajnie, jakbym tego oczekiwał. Brakowało miejsc do grania, muzyków, z którymi można było grać itd. Postanowiłem więc, że będę nagrywał i komponował dla siebie. No i tak zeszło do 2007 roku, kiedy udało mi się dobić targu i podpisać kontrakt na płytę "Blacklight Sonatas". I nagle znalazłem się w innym świecie, wiesz, i-Tunes, cyfrowa muzyka, zupełnie inna rzeczywistość.
Czyli nie grasz 11 lat żadnej sztuki, po czym nagrywasz album, który skomponowałeś i zarejestrowałeś w 6 tygodni i ruszasz w mega trasę z Montrose - 20 koncertów pod rząd?
No niedokładnie pod rząd, ale faktycznie, było dość gęsto (śmiech). Dlatego znów komponuję i nagrywam materiał na kolejną płytę. Dostałem mocnego kopa do pracy. I to jest to, co powinienem robić i co chcę robić. To właśnie kocham - mam też nadzieję, że tak już będzie.
Powiedz więc coś o nowej płycie.
Mam nadzieję, że to będzie moja najlepsza płyta. Znajdą się tam może ze dwa instrumentalne kawałki, a w pozostałych usłyszysz mój wokal. Towarzyszą mi fajni goście - basista i bębniarz z Gov’t Mule i klawiszowiec, grający z The Rolling Stones. Ekipa jest więc mocna i bardzo się cieszę z efektów tej współpracy. Jest to klasyczna, rockowa muzyka, nagrana analogowo na taśmie - brzmi analogowo, a nie jak to cyfrowe gówno, którego obecnie pełno. Są na niej kawałki, które spodobają się gitarzystom, ale także piosenki, które powinny przypaść do gustu wszystkim, którzy lubią klasycznego rocka i rockową melodię.
A na jakim obecnie sprzęcie grasz?
Jestem endorserem Fendera, więc mam kilka ich wioseł i one najbardziej mi pasują. Do gitar używam różnych wzmacniaczy, ale ostatnio najczęściej są to piece Vox’a. Czysty kanał i dopalenie partii solowych Tubescreamerem. Poza tym niespecjalnie używam tych elektronicznych kostek, którymi teraz bawią się dzieciaki. Wolę naturalny, korzenny, lampowy sound.
Michał Kubicki