Josh Klinghoffer

Wywiady
2012-11-08
Josh Klinghoffer

Kiedy jedyny i niezastąpiony bóg gitary, John Frusciante, postanowił się "odfunkować" z zespołu w roku 2009, Red Hot Chili Peppers stanęło nad przepaścią.

Dokonując niemożliwego, Papryczki powróciły jednak z krainy umarłych, grając serię rewelacyjnie przyjmowanych przez fanów koncertów. Czy odzyskali swą dawną świetność, zapoczątkowaną przez Frusciante na "Blood Sugar Sex Magik"? Raczej tak, biorąc pod uwagę, jak wiele "krwi, cukru, seksu i magii" wkłada w muzykę kalifornijskiego kwartetu... Josh Klinghoffer.

A więc mamy problem, Houston... Jest 17 grudnia 2009, a Red Hot Chili Peppers, największe sceniczne zwierzę na tej planecie, straciło jedną ze swych czterech kończyn. John Frusciante, gitarowy wizjoner i świadek najlepszych momentów w historii zespołu, opuszcza pokład statku po raz drugi. Z końcem trasy "Stadium Arcadium" zalega martwa cisza, która wydaje się ostatnią kropką kończącą tę fascynującą, muzyczną sagę zatytułowaną RHCP. Co bardziej niepokojące, oświadczenie o solowej karierze opublikowane przez Johna na MySpace brzmi tym razem bardziej sensownie niż wtedy, za pierwszym razem, kiedy to odszedł, by malować, zażywać narkotyki, spalić dom i stracić wszystkie zęby. Internetowe społeczności są w stanie wrzenia. Fani się wściekają. Fora zamieniają się w bzyczące od postów ule. MTV dolewa oliwy do ognia, publikując listy kandydatów godnych zastąpić na tronie króla po niedawnej abdykacji, zastanawiając się, czy do Papryczek lepiej pasowałby Dave Navarro czy Nick Zinner.

Josh Klinghoffer nie załapał się na żadną z takich list. Kiedy więc ten trzydziestolatek zostaje ogłoszony przez zespół jako następca Johna, cały świat orientuje się dopiero po chwili, z kim ma do czynienia. Kandydat idealny - multiinstrumentalista z sesyjnym doświadczeniem, obdarzony niewyczerpanymi pokładami własnych pomysłów, bliski przyjaciel i współpracownik Johna Frusciante, wspierający już wcześniej RHCP podczas koncertów, właściciel odziedziczonego po Frusciante Telecastera '67 Custom. Kiedy już odparowała cała ta mgła cynizmu otaczająca "I'm With You", obecna trasa koncertowa odbierana jest jako ostateczny sprawdzian, podczas którego Josh udowodni swoją wartość.


"Obiecałem sobie, że nie będę czytał żadnych komentarzy zamieszczanych przez ludzi w Internecie" - mówi powalający swą skromnością gitarzysta pytany o pierwsze reakcje fanów zespołu - "Polegam wyłącznie na tym, co widzę podczas koncertów, a tam reakcje są bardzo pozytywne. Zazwyczaj mam dość niską samoocenę, więc jeśli tylko siedziałbym i rozmyślał o tym, że nie jestem Johnem, mógłbym dość szybko złamać samego siebie."

Podczas rozmowy z Joshem Klinghofferem można przyłapać się na myślach takich jak: "Co za farciarz!" Jednakże w rzeczywistości dużo większą rolę niż szczęście odegrały tu talent i odwaga. "Pożegnałem się ze szkołą w wieku 15 lat, poświęcając wszystko co mam, by zostać gitarzystą." - wspomina - "Nie miałem jakiegoś konkretnego planu. W zasadzie wszystko co miałem to marzenie o życiu muzyka. Spełniłem je więc za pomocą gitary, ucząc się poprzez kopiowanie muzyki innych ludzi, w czym notabene byłem całkiem niezły. We własnym rozumowaniu zostałem więc gitarzystą dość szybko, jakkolwiek zarówno wtedy jak i dziś czuję, że brakuje mi solidnej dawki muzycznej edukacji. Właściwie to cały czas nadrabiam zaległości."

W wieku 17 lat bohater naszej opowieści spotyka "świeżego abstynenta", Boba Foresta, który otarł się o sławę jako frontman post-punkowej kapeli Thelonious Monster. Ich wspólny projekt, The Bicycle Thief, gra jako support przed Red Hot Chili Peppers podczas trasy Californication. Wtedy to właśnie rozdzwonił się telefon Josha: "Zaczęły się te wszystkie niewiarygodne zaproszenia wzięcia do udziału w trasach koncertowych. Pierwszy był Butthole Surfers, a potem Beck, PJ Harvey i wiele innych zespołów. Latem 2006, prawdopodobnie pijany, byłem na koncercie Gnarls Barkley, z którego znałem Danger Mouse'a - grałem z nim i Martiną Topley-Bird na płycie, gdzie obsługiwałem prawie wszystkie instrumenty. Słysząc więc, że ich klawiszowiec zamierza odejść, zadeklarowałem - spoko, mogę to robić. Następnego dnia obudziłem się, wytrzeźwiałem i próbowałem sobie przypomnieć - co ty wczoraj powiedziałeś?! Tak właśnie zostałem klawiszowcem Gnarls Barkley i także ten zespół występował przed Red Hotami."


Jednak nawet te ekscytujące doświadczenia sesyjne nie były w stanie zaspokoić Josha. "Muzyka, którą grałem, nie była moja" - wyjaśnia - "Zupełnie jakbym się ciągle chował za czyimiś plecami. Czułem, że nie pozwalam samemu sobie rozwinąć skrzydeł jako kompozytor. Jeździłem w trasy z tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi, przeżywając mnóstwo ekscytujących przygód, ale jednocześnie czułem się nieszczęśliwy, bo nie mogłem się rozwijać. Tak więc w końcu, w roku 2008, podjąłem próbę zerwania z graniem sesyjnym dla innych muzyków i założyłem własny zespół - Dot Hacker."

Kiedy powlekane złotem CV Josha Klinghoffera wreszcie znalazło się na biurku triumwiratu Papryczek, dla Anthony'ego Kiedisa, Flea i Chada Smitha wybór był już dość oczywisty. Nawet basista słynący z częstego traktowania gitarzystów słynnym, dezaprobującym gestem Cezara, tym razem nie miał żadnych wątpliwości. "Kocham sposób w jaki gra Flea" - mówi Josh - "Uwielbiam jego styl i to, jak potrafi go zmieniać w trakcie jednej piosenki, czy nawet na przestrzeni 30 sekund, wycofując się w tło, to znów wychodząc z cienia i zapełniając przestrzeń solowymi frazami. Podoba mi się to, że mogę czasem oddać komuś innemu rolę instrumentu prowadzącego i samemu nie wychodzić przed szereg. Myślę więc, że zarówno mój styl jak i preferencje są w zgodzie z podejściem Flea do muzyki."

Jednakże trudne chwile miały dopiero nadejść. Jako członek składu koncertowego Josh zdał sobie sprawę, że ledwie prześlizgnął się po powierzchni repertuaru tego zespołu o historii sięgającej blisko trzech dekad. "To prawdziwe bogactwo piosenek. Kiedy wyruszałem z nimi w trasę w charakterze zapasowego zawodnika, dostałem listę obowiązkowych piosenek do opanowania i właściwie tylko na tym skupiłem swoją uwagę. Problem z kapelą o takim dorobku polega na tym, że niektóre z utworów nie zagrzewają zbyt długo miejsca na setliście. Trzeba za tym wszystkim nadążać. Czasem jest tak, że mija miesiąc od kiedy ostatni raz grałem utwór, pojawiający się ni z tego ni z owego na liście. Wchodzę na scenę i myślę sobie - cholera, jak szedł ten chorus?!"


Potwierdzeniem ponadprzeciętnych umiejętności Josha jest to, że bez specjalnego wysiłku opanował nawigację po krętych ścieżkach riffów swoich poprzedników. "Właściwie to żadna z piosenek nie była dla mnie zbyt trudna. Tych najtrudniejszych unikamy na razie na żywo. Na przykład Snow (Hey Oh) - nie chodzi nawet o ten gęsty, gitarowy riff, tylko o te mocno synkopowane wokale w tle, które muszę razem z nim śpiewać. Nie lubię grać utworów, które nie weszły mi w krew i jednym z nich jest właśnie Snow. Innym przykładem jest The Zephyr Song - nad tym obecnie pracuję."

Jeśli w ogóle pozostali jeszcze jacykolwiek sceptycy zarzucający Joshowi, jakoby miał być tylko strzelcem do wynajęcia, wątpliwości powinny rozwiać cztery nazwiska podpisane pod kompozycjami na "I'm With You". "Nie trzymamy się żadnych pisanych zasad" - Josh opisuje proces twórczy Papryczek - "Bardzo dużo dżemujemy i wtedy zazwyczaj wpada nam do głów tona różnych pomysłów wykorzystywanych potem w piosenkach. Próbujemy się ze sobą wzajemnie oswoić. Chłopaki mają za sobą lata współpracy, zaczęli mówić wspólnym językiem i ja muszę się tego muzycznego języka nauczyć od podstaw. Jestem świadom tego, że jak bardzo bym się nie starał, nie zdołam nadrobić czasu, który ci dżentelmeni spędzili ze sobą."

Czy własne kompozycje są dla Josha łatwiejsze? Okazuje się, że nie: "Niektóre z nowszych utworów są dla mnie o wiele trudniejsze niż stary repertuar RHCP. Pomimo, że zaangażowany byłem w proces tworzenia nowej płyty, to paradoksalnie słucham jej od niedawna. A takie Under The Bridge jest ze mną od prawie 20 lat. Brzmi to zabawnie, ale to właśnie kompozycje z "I'm With You" są dla mnie największym wyzwaniem. Głównie przez to, że próbuję odtworzyć wszystkie niuanse i nakładki nagrane w studio, co skutkuje dzikim tańcem na pedalboardzie. A muszę przyznać, że z precyzją jest u mnie cieniutko - mogę się patrzeć bezpośrednio na efekt, na który mam nadepnąć, a i tak chybiam."


Jeśli chodzi o sprzęt, Josh wyraźnie podąża szlakiem przetartym przez Frusciante: "Tak, vintage'owy Fender to idealne miejsce do poszukiwań brzmień zawartych w tych utworach. Hillel oraz John lubili stare Stratocastery i ja też je lubię. Na koncertach Papryczek polegam głównie na trzech Stratach. Pierwszego z nich pożyczyłem od Chada - to rocznik 63 z naprawdę grubym gryfem, czego za bardzo nie lubię. Drugi jest złożonym z różnych części Frankensteinem, który całkiem dobrze brzmi i jest wygodny. Trzeciego kupiłem w Sztokholmie - to Strat z lat 70. posiadający niezwykle cienki gryf. Nie spotkałem się z takim w żadnym innym Stratocasterze, a bardzo lubię małe gryfy, podobnie jak Jimmy Page, modyfikujący swoje Les Paule. Mam także Tele Custom z 1967, którego odziedziczyłem po Johnie. Był to jego zapasowy Telecaster. Oprócz tego gram na Gibsonie 335 i Gretschu White Penguin, będącym hołdem dla White Falcona Johna."

A czego nasz mistrz używał w studio? "Podczas nagrywania "I'm With You" korzystałem głównie z tego Tele '67 i Strata '63. Nakładki nagrywałem na różnych śmieciowych wynalazkach, takich jak Airline czy Harmony. Ślady gitary w "Did I Let You Know" powstały na Magnatone Tornado z lat 60. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to zazwyczaj używamy siedmiu, a wszystkie one podłączone do splittera Radiala. Dzięki temu zawsze jesteśmy w stanie wybrać odpowiednią dla danego utworu kombinację różnych wzmacniaczy. Praktycznie nie było przypadku, aby w piosence zagrał tylko jeden z nich. W nagraniach brał udział między innymi Marshall Major - dwustuwatowa, vintage'owa bestia, której używał także John. Wykorzystywałem Silvertone'a - na koncertach używam wersji sześciogłośnikowej, ale do studia zabrałem mniejszą, dwugłośnikową. Z ciekawszych konstrukcji wymienić jeszcze trzeba Fendera Super Six i Super Reverb. Podczas koncertów setup wzmacniaczy jest nieco inny. Zazwyczaj mam trzy z nich, włączone przez cały czas - Fender Super Six, sześciogłośnikowy Silvertone i Marshall Major, dający niezły wycisk podpiętej do niego paczce 8x10. Pracują jednocześnie, a mój techniczny miksuje je odpowiednio do pomieszczenia, w którym gramy, korzystając z teorii opracowanej przez Frusciante. Chodzi o to, by rozkręcić je dość wysoko, ale tylko do momentu przełamania, tam gdzie osiągamy ten niezwykły crunch."

Josh wykazuje nieco mniej zdecydowania w temacie brzmień distortion: "Cały czas dobieram i miksuję, ale nie zdecydowałem się jeszcze czego konkretnie chcę używać. Obecnie gram na starej, żółtej kostce DOD - tej samej, na której grał Yngwie Malmsteen. Mam też Pigtronix PolySaturator oraz fuzza zrobionego przez Wilson Effects, służącego głównie do podbijania solówek. Jako wah wykorzystuję Ibaneza WH10 - dokładnie tego samego używał Frusciante - jest zapakowane w jakąś gównianą, plastikową obudowę, ale to najlepiej brzmiące wah jakie kiedykolwiek słyszałem. Mam tony najróżniejszych efektów gitarowych, prawdopodobnie zbyt wiele, dlatego usilnie staram się pozbyć dużej ich części. Zacząłem z dużym pedalboardem, a teraz go sukcesywnie zmniejszam."


Jakby w kontraście do pedalboardu sylwetka Josha staje się z czasem większa i większa. Czy lata grania sesyjnego przygotowały go do występów na stadionach? "Do pewnego stopnia tak" - odpowiada - "I to zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym sensie. Granie sesyjne utożsamiam bardziej ze studiem, ale koncertowanie z różnymi artystami przygotowało mnie na sytuacje, w których występuję na żywo nie ze swoją kapelą. Wyjście na scenę z Red Hot Chili Peppers było szalonym przeżyciem, ale wcześniejsze koncerty z PJ Harvey czy z Beckiem również były szalone. Będąc członkiem cudzych zespołów, dość szybko zrozumiałem, że najważniejsze to być sobą... o ile ludzie, z którymi grasz, na to pozwolą."

Papryczki pozwoliły. Kiedis nazwał płytę I'm With You "początkiem" i cokolwiek by nie myśleć o tym dziesiątym w dorobku grupy albumie, nie można zaprzeczyć, że starzy wyjadacze umożliwili swemu nowemu bratu pozostawienie własnego śladu, a nie tylko małpowanie swych zacnych poprzedników. "Jak porównałbym siebie do Johna?" - zastanawia się Josh - "Przede wszystkim, on jest bardziej gitarzystą niż ja. Zaczął grać na gitarze jako dziecko i całkowicie poświęcił się temu instrumentowi. W bardzo młodym wieku opanował pisanie piosenek, muzyczną kulturę i teorię poprzez gitarę. Tymczasem ja nie. Początkowo byłem perkusistą, a kiedy zacząłem grać na gitarze, bardziej interesowała mnie sfera rytmiczna niż solowa. Nigdy nie chciałem być gitarzystą prowadzącym i grać solówek, ale w tym zespole muszę to robić i - przyznam - nie jest to coś, co lubię! John jest bliżej związany z tą tradycją, więc przychodziło mu to z łatwością."

Czy multiinstrumentalne uzdolnienia Josha mają wpływ na to, co gra na gitarze? "Wpływają na mój sposób gry w tym sensie, że zawsze myślę, czy dane miejsce w utworze wymaga wypełnienia partią gitary, czy wręcz przeciwnie." - rozważa - "Tak więc fakt, że gram na innych instrumentach i słyszę barwę np. syntezatora, pozwala mi podejść do gitary przez pryzmat architektury i sonorystyki, a nie wyłącznie techniki. Jestem bardziej świadom tych innych brzmień i rytmów, granych przez pozostałych członków zespołu. Cel jaki zawsze mi przyświecał, to bycie jednością z kompozycją i jednością z ludźmi, z którymi gram."


Wygląda na to, że na płycie I'm With You dokładnie to udało mu się osiągnąć. Josh Klinghoffer wniósł do Papryczek element jedności, którego zespół nigdy nie osiągnąłby z sesyjnym strzelcem do wynajęcia lub jakimś indywidualistą o wybujałym ego. Największe sceniczne zwierzę tej planety odzyskało wreszcie swą kończynę, a rana postrzałowa po odejściu Johna Frusciante powoli się zabliźnia. A my wszyscy? Czekamy na kolejne ekscytujące doznania sonorystyczne, jakie zamierza nam zaserwować stacjonujące w Kalifornii funkowe spec-komando. Howgh!

Tekst: Henry Yates; Rozmawiał: Greg Prato