Przed pożegnalnym koncertem Scorpions...

Wywiady
2012-08-08
Przed pożegnalnym koncertem Scorpions...

Jeśli jest mowa o największej gwieździe niemieckiej sceny muzycznej ostatnich kilku dekad, a nie jest to kobieta ani Modern Talking, to zapewne chodzi o Scorpions. To samo tyczy się beretów - jeśli nie są moherowe, to kojarzą się wyłącznie z Che Guevarą albo Klausem Meine.

Kolejna istotna sprawa to wzrost liczby urodzeń, odnotowywany cyklicznie co dziewięć miesięcy po wydaniu każdej kolejnej płyty zespołu zawierającej chodliwą balladę (szczególnie było to widoczne w latach 80-tych, kiedy Marek Niedźwiecki w Liście Przebojów Programu Trzeciego przez wiele miesięcy wałkował "Still Loving You"). Ale czy ja wyglądam na Jimmiego Walesa? Nie jestem Dio i nie opiszę Wam smoka! To absolutnie nie będzie próba zmierzenia się z legendą jednej z największych muzycznych ikon wszech czasów. Mam zamiar przypomnieć jedynie kilka istotnych faktów z okazji zbliżającego się wielkimi krokami 50-cio lecia zespołu i sierpniowego koncertu we Wrocławiu, który przy okazji gorąco chciałam Wam polecić.

Każdy Polak bez względu na płeć, wiek, wykształcenie i miejsce zamieszkania i tak potrafi zanucić (zagwizdać) przynajmniej 3 numery Scorpions. Rozwodzenie się na temat genialnej prostoty riffów, fantastycznych solówek i doskonałego głosu Klausa uważam więc za zbędne.

Zachodnie Niemcy rok 1964 najpierw narastający kryzys wewnętrzny, recesja gospodarcza i strajk studentów, po dwóch latach przezwyciężenie recesji i umocnienie pozycji RFN w gospodarcze światowej. W międzyczasie w Hanowerze - dużym, przemysłowym mieście w zachodnich Niemczech, Rudolf Schenker postanawia założyć zespół. Tyle fakty historyczne. Ważniejsze jest to, że dwa lata później pod koniec lutego 1967 roku pod Krakowem przychodzi na świat facet, którego późniejsze desygnowanie na basistę Scorpionów było wydarzeniem niemal tak wielkim, szczęśliwym i niespodziewanym, jak wybór Wojtyły na Papieża.

Ale wróćmy do Scorpions. Nie zupełnie od razu Rudolf i jego ekipa przeszli do intensywnego działania, grania koncertów i wydawania płyt. Dopiero w styczniu 1970 roku wyklarował się ostateczny, pierwszy skład (Klaus Meine, Rudolf Schenker, Michael Schenker, basista Lothar Heinberg i perkusista Wolfgang Dziony), w którym nagrali debiutancki album "Lonesome Crow" wydany w 1972 roku. Producentem płyty został Konrad "Conny" Plank, którego Skorpionsi poznali rok wcześniej.

Potem przyszła pora na pierwszą, poważną trasę koncertową, na której Panowie supportowali Rory'ego Gallaghera i Uriah Heep oraz brytyjskie UFO. Kolejne albumy: "Fly To The Rainbow" z 1974 roku, "In Trance" i "Virgin Killer" na stałe weszły do kanonu światowego hard rocka i zrobiły z zespołu międzynarodową gwiazdę. Scorpions regularnie grywał trasy koncertowe. W Japonii zyskał status supergwiazdy co poskutkowało wydaniem koncertówki "Tokyo Tapes" w 1978. Kolejnym ogromnym sukcesem była wydana w 1979 roku płyta "Lovedrive" z ckliwym "Holiday", przy którym do tej pory dziarsko obmacują się kolejne pokolenia małolatów. Płyta pokryła się złotem w USA, a zespół zaatakował ze spektakularnym sukcesem Amerykę Północną. Potem przyszedł czas na "Animal Magnetism" z kolejnym klasykiem - "The Zoo" i "Blackout" (1982) z przepiękną pościelówą "When The Smoke Is Going Down". Jakby tego było mało dwa lata później "Love At First Sting" przyniosło nam kolejne dwa mega hiciory: "Rock You Like A Hurricane" i "Still Loving You" (o którym już była mowa).

Od tego czasu niemal bez większych przerw Scorpions wydawał kolejne płyty (może z wyjątkiem "Savage Amusement" i "Unbreakable", na które trzeba było poczekać trochę dłużej). W sumie 19 studyjnych płyt, cztery koncertowe, ponad 100 milionowy nakład na świecie, niezliczona ilość wysprzedanych na pniu koncertów. Nawet nie będę się starać streszczać niemal 50-cio letniej historii zespołu, ponieważ musiałabym napisać dzieło na skalę trylogii Tolkiena.

Trzeba jednak dodać że album "Savage Amusement" (z moim ukochanym "Rhythm Of Love") Panowie promowali między innymi na 10 koncertach w Leningradzie, co przyczyniło się do nagrania najbardziej wyeksploatowanego, rockowego numeru wszech czasów (mowa o "Wind Of Change"), znajdującego się na płycie "Crazy World" z 1990 roku. Żeby było śmieszniej, 99% Polaków myśli że jest to piosenka napisana tylko dla Polaków i Wałęsy, więc na wszelki wypadek każdy umie ją zagwizdać.

Kolejne płyty nagrane w latach dziewięćdziesiątych: "Face the Heat" (1993), "Pure Instinct" (1996) i "Eye II Eye" (1999) umacniały tylko i tak bardzo wysoką pozycję megagrupy, a do sztandarowych skorpio-ballad dołączyła kolejna - "You And I". W 2000 roku na fali mody na nagrania symfoniczne (wcześniej zrobili to Deep Purple, The Moody Blues, a nawet błazen Zappa) powstała płyta "Moment Of Glory", nagrana z orkiestrą symfoniczną Berliner Philharmoniker. 2000 rok to także data największego jak do tej pory polskiego koncertu Scorpions - krakowskiej Inwazji Mocy - na którym Klaus zaśpiewał łamaną polszczyzną dla prawie 800 tysięcznej publiczności znany polski szlagier - "Gdybym miał gitarę". Polska publiczność w ramach wdzięczności zamieniła lotnisko na Pobiedniku w stajnię Augiasza, bo organizatorzy spodziewali się góra 100 tysięcy i rozdysponowali 50 ubikacji.

Tak jak już wspomniałam wcześniej, dla mnie historia Scorpions dzieli się na dwa okresy: przed Mąciwodą (szczenięco-ogniskowo-studniówkowy) i z Mąciwodą, kiedy tak naprawdę zaczęłam uważnie słuchać ich muzyki i pilnie śledzić kolejne sukcesy. Paweł dołączył do ekipy w październiku 2003. Nagrał ze Scorpions cztery fantastyczne płyty "Unbreakable" (2004), "Humanity - Hour" (2007), "Sting In The Tail"(2010) i wydany w 2011 roku "Comeblack" (składający się z ponownie nagranych starych przebojów zespołu oraz coverów popularnych w latach 60. i 70 utworów rockowych).

W międzyczasie zachodnia supergrupa stała się naszym swojskim skorpionem. Na ich koncerty przychodzi cały przekrój społeczny: rodziny z dziećmi, luzacy i garniturowcy, sentymentalne małolaty, ludzie którzy dzielą ich piosenki na szybkie i wolne oraz co jest zresztą zupełnie oczywiste - fani którzy śpiewają każdy numer słowo po słowie i kochają ich nad życie.

Scorpions na koncertach nie zawodzi: ogromna scena, fenomenalna scenografia, James Kottak i jego spektakularne solo na perkusji, monumentalna setlista, zero potknięć, zero pomyłek, pięknie wyreżyserowany spektakl i co dla mnie najważniejsze - nasz człowiek w składzie.

Kto był, ten wie. Kto nie był, ma okazję odmeldować się 31 sierpnia na Zajezdni MPK we Wrocławiu, symbolicznym miejscu, gdzie w sierpniu 1980 roku tworzyła się wrocławska Solidarność. Wszystko wskazuje więc na to, że wrocławski koncert może być ostatnim występem Scorpionsów w Polsce, więc lepiej nie ryzykować i nie przegapić.

Tym razem nie mam zdjęć. Na tych z wcześniejszych koncertów nie bardzo widać gdzie głowa, gdzie dupa, a w ubiegłym roku w Tarnowie zamiast FotoPassa miałam GoldenPassa, więc legendarny plecaczek z reguły przyrośnięty do pleców spał słodko się w bagażniku razem z drabiną. Mam za to plan: skoro jest to magazyn dla gitarzystów podzielę się z Wami zawartością mojego magicznego słoika po majonezie. Tyle z mojej strony, dziękuję za uwagę. Widzimy się (mam nadzieję) we Wrocławiu.

Romana Makówka