John Petrucci & Misha Mansoor
Wywiady
2012-08-14
Co się stanie, kiedy zamkniemy Johna Petrucciego i Mishę Mansoora z Periphery w jednej garderobie i zarzucimy ich gradem pytań?
My gramy rolę mediatora, podczas gdy ci dwaj znakomici muzycy, przedstawiciele dwóch pokoleń gitarzystów progresywnych, biorą się za takie tematy, jak: przemysł muzyczny, postęp technologiczny, internetowe trolle i... przyszłość gitary.
Nigdy nie mieliśmy okazji widzieć dwóch utalentowanych ludzi z dwóch różnych formacji muzycznych siedzących na jednej sofie. Na jednym brzegu siedzi John Petrucci z Dream Theater, progmetalowy gitarzysta, którego dłoń mieliśmy zaszczyt uścisnąć (chyba już nigdy nie umyjemy rąk). A na drugim końcu sofy siedzi Misha Mansoor, człowiek tak miły i tak przesadnie skromny, że trudno nam uwierzyć, że jest liderem metalowej sensacji, zespołu Periphery.
Jak można się było spodziewać, obaj darzą się wzajemnym szacunkiem i obaj nie lubią trzymać się żadnych muzycznych zasad. Musimy zatem uważać, by ten wywiad nie wymknął nam się spod kontroli.
Gitarzyści, choć są podobni, to jednak wiele ich różni. Dream Theater został założony w Berklee College Of Music w 1985 roku. Muzycy do kariery podążali utartym szlakiem - nagrywali platynowe płyty w nowiutkich studiach z lampowymi wzmacniaczami i najdroższym sprzętem boutique. Natomiast grupa Periphery ma zupełnie inną historię. Misha jest samoukiem, który nagrywał płyty własnym sumptem, działał metodą prób i błędów i promował zespół w Internecie. A do tego cenił brzmienie uzyskiwane na drodze symulacji. I ci oto muzycy zasiedli teraz na jednej kanapie. To może być albo początek pięknej przyjaźni, albo najdziwniejszy wywiad, jaki ukazał się w tym magazynie. Nic dziwnego, że potrzebują oni mediatora.
Rozmawiał: Henry Yates
zdjęcia: Adam Gasson
Nigdy nie mieliśmy okazji widzieć dwóch utalentowanych ludzi z dwóch różnych formacji muzycznych siedzących na jednej sofie. Na jednym brzegu siedzi John Petrucci z Dream Theater, progmetalowy gitarzysta, którego dłoń mieliśmy zaszczyt uścisnąć (chyba już nigdy nie umyjemy rąk). A na drugim końcu sofy siedzi Misha Mansoor, człowiek tak miły i tak przesadnie skromny, że trudno nam uwierzyć, że jest liderem metalowej sensacji, zespołu Periphery.
Jak można się było spodziewać, obaj darzą się wzajemnym szacunkiem i obaj nie lubią trzymać się żadnych muzycznych zasad. Musimy zatem uważać, by ten wywiad nie wymknął nam się spod kontroli.
Gitarzyści, choć są podobni, to jednak wiele ich różni. Dream Theater został założony w Berklee College Of Music w 1985 roku. Muzycy do kariery podążali utartym szlakiem - nagrywali platynowe płyty w nowiutkich studiach z lampowymi wzmacniaczami i najdroższym sprzętem boutique. Natomiast grupa Periphery ma zupełnie inną historię. Misha jest samoukiem, który nagrywał płyty własnym sumptem, działał metodą prób i błędów i promował zespół w Internecie. A do tego cenił brzmienie uzyskiwane na drodze symulacji. I ci oto muzycy zasiedli teraz na jednej kanapie. To może być albo początek pięknej przyjaźni, albo najdziwniejszy wywiad, jaki ukazał się w tym magazynie. Nic dziwnego, że potrzebują oni mediatora.
Jak to możliwe, że tak ambitna muzyka zapełnia stadion Wembley?
To nie nasza muzyka, ale raczej Dream Theater przyciągnął publiczność.
Wembley to wspaniałe miejsce! Wciąż pamiętam nasz pierwszy koncert w Londynie. Graliśmy wtedy w klubie The Marquee. Wykonywaliśmy utwory zespołu Rush. Było nas dziesięciu i bardzo chcieliśmy grać progresywny metal. Teraz też dzieciaki próbują coś zrobić, tyle że obecnie wszystko odbywa się w Internecie. Zawsze wiedziałem, że progresywny metal będzie miał swoją publiczność. Trzeba było tylko umieć ten fakt wykorzystać.
Myślę, że Dream Theater jest jednym z ostatnich zespołów, które umieją grać na takim poziomie. Konkurencja jest ogromna, jest tyle zespołów, a wszystko to jest w zasięgu ręki na YouTube i Facebooku. Dzięki tym masowym środkom przekazu każdy ma równe szanse, ale z drugiej strony jest mniej pieniędzy do podziału. Mamy szczęście, że Periphery może zagrać taki koncert, choć gramy tylko support. Teraz jest naprawdę trudno się wybić.
Co myślicie o swojej technice i brzmieniu?
(śmiertelnie poważnie, pokazując na Petrucciego) Myślę, że jego jest do bani.
Pracuję nad tym. Jestem fanem brzmienia Mishy. Jest ostre, ale jednocześnie czyste, a przede wszystkim ma swój własny charakter. To tak, jakby twoje brzmienie opowiadało twoją własną historię. Moim zdaniem Periphery ma naprawdę dobre brzmienie. Nie chcę wyjść na zgreda, ale mam dwóch szesnastoletnich synów i ich koledzy są fanami grupy Periphery i jej stylu gry. Wygląda na to, że tworzy ona zupełnie inne pokolenie muzyków. Pytają mnie nawet, dlaczego nie zagram czegoś takiego.
No to naprawdę mnie teraz wzruszyłeś. Kiedy miałem 17 lat, postanowiłem, że chcę być jak John Petrucci. Mówię to całkiem poważnie. Wcześniej grałem jedynie powerchordy. Aż w końcu kupiłem sobie gitarę siedmiostrunową sygnowaną przez Petrucciego i postanowiłem nauczyć się tylu utworów Dream Theater, ile to możliwe. Szybko okazało się, że to zadanie jest ponad moje siły. Najpierw wyłożyłem się na kostkowaniu naprzemiennym - zresztą zawsze byłem w tym kiepski. Tak więc było to dla mnie spore wyzwanie. A teraz przed wami siedzę na sofie razem z mistrzem. Kiedy John kostkuje, słychać każdą pojedynczą nutę, wszystko jest zagrane z absolutną perfekcją. Poza tym ma się wrażenie, że jego dobór nut jest absolutnie idealny. Nigdy nie byłem fanem shredu i shredderów, którzy traktują grę na gitarze jak wyścigi, byle szybciej, nie dbając o klimat ani feeling.
Dla mnie to kretyństwo.
Totalne gitarowe zidiocenie. Zgadzam się z Johnem w stu procentach.
Misha, jesteś samoukiem, podczas gdy ty, John, studiowałeś w Berklee...
Tak, i to, co powiedział Misha, jest bardzo ciekawe. Misha udowodnił, że można odnieść sukces, naśladując kogoś lub podążając taką samą drogą co on. Zresztą ze mną było podobnie. Kiedyś pomyślałem sobie: "Skoro Steve Vai skończył Berklee, to ja też powinienem iść w jego ślady. Randy Rhoads zabierał swoją gitarę do szkoły, no to ja też zabiorę swoją". Berklee była jazzową szkołą, a ja nie miałem pojęcia na temat jazzu. Wdrożenie się w całą tę teorię, harmonię, akordy, melodykę i zajęcia z improwizowania - wszystko to było dla mnie sporym wyzwaniem. Ale widziałem postępy. Zmiany w mojej grze nie następowały stopniowo, tylko raczej skokami. Długo jest się na równinie, potem coś nagle zaskoczy i jest wielkie bum.
Ja zawsze miałem podejście w stylu: "olewać teorie i zasady". Wtedy cały proces trwa dłużej, bo uczymy się metodą prób i błędów. Ale ja byłem osobą, której wszelkie lekcje gry wchodziły jednym uchem, a wychodziły drugim. Wiele razy podchodziłem do nauki teorii, ale ciągle oszukiwałem i kończyło się na tym, że grałem ze słuchu. Nauka gry nigdy nie była dla mnie prosta, zawsze miałem fatalną technikę. Też robiłem postępy skokowo. Wydawało mi się, że stoję w miejscu, a następnego dnia raptem wszystko układało się w jedną całość. Czasami dobrze jest zrobić sobie tydzień przerwy od grania. Często też przebywam z muzykami, którzy są lepsi ode mnie. To tak, jakbym miał darmowe lekcje gry.
Jako dzieciak robiłem dokładnie to samo. Odwiedzałem lepszych od siebie kolegów i słuchałem, jak jammowali. Dużo się nauczyłem przez podpatrywanie. Czasami okazywało się, że jakiś utwór grałem zupełnie nie tak, dopiero oni pokazali mi, jak poprawnie go zagrać.
Które muzyczne wpływy były dla was najważniejsze i jak ukształtowały one waszą technikę?
Dla mnie ważnym zespołem był Meshuggah. Potrafili grać w nieparzystym metrum, chociaż w warstwie rytmicznej tak naprawdę to było po prostu 4/4. Lubię muzykę, do której można potrząsać łbem. Nauczyłem się od nich, że można tworzyć świetną muzykę za pomocą takich środków wyrazu, jak akcentowanie i synkopy. Często to wykorzystuję. Poza tym słuchałem dużo Dream Theater!
Od zawsze jestem wielkim fanem zespołów Rush i Yes. Oni naprawdę dawali radę i od nich się nauczyłem, że nie zawsze trzeba grać w 4/4.
Obaj bardzo intensywnie promujecie swoje zespoły w Internecie.
To jest absolutnie konieczne. Muzyka, jaką gramy w Dream Theater (dotyczy to też Periphery), nie należy do głównego nurtu. Nie można nas usłyszeć w radiu czy zobaczyć w telewizji. Nam potrzebna jest sieć fanów, którzy są ze sobą w kontakcie i mogą wymieniać między sobą informacje. Tylko dzięki nim taka muzyka jak nasza może istnieć.
W dzisiejszych czasach bardzo trudno jest spieniężyć muzykę. Można wymagać od ludzi, żeby kupowali więcej płyt, ale i tak nic z tego nie wyjdzie. Trzeba się postarać być bardziej kreatywnym. Umieszczałem nasze utwory na stronie SoundClick i ludzie najczęściej je gnoili, a ja dawałem się prowokować. Niestety anonimowa krytyka wpisana jest w to medium. Prawda jest taka, że 99 proc. z tych osób nie powiedziałoby ci tego samego, stojąc przed tobą twarzą w twarz.
Kiedyś to była tylko garstka dzieciaków, którym nic się nie podobało. Teraz jedna krytyczna opinia pojawia się na necie i mamy efekt lawiny. Ale nigdy nie wolno tracić pewności siebie. Trzeba być jak koń z klapkami na oczach, który idzie do przodu. Bo jeśli zaczniesz grać, żeby zaspokoić gusta innych, stracisz wiarygodność jako artysta. Przestaniesz być sobą i wtedy już po tobie.
Obaj nagrywaliście w domu. Czy dzięki temu jesteście lepszymi gitarzystami?
Na pewno nie mam w tej dziedzinie tyle doświadczenia, co Misha. Poza tym wszystkie albumy Dream Theater zostały nagrane w prawdziwym studiu. Trudno byłoby mi się przestawić na nagrywanie w domu. Jednak do studia idzie się po to, żeby pisać, żeby być twórczym i żeby nagrywać. Wszyscy są na miejscu, ekspres do kawy chodzi pełną parą i wszyscy są nastawieni na intensywną pracę. Dla mnie są to najbardziej sprzyjające warunki. Kiedy jest się samemu z laptopem i gitarą, na pewno nie jest już tak wesoło.
Pochodzę z zupełnie innego świata niż John. Ja zaczynałem, kiedy komputery stały się już na tyle potężnymi narzędziami, że można było na nich nagrywać. Pierwszy album nagraliśmy w moim dużym pokoju. Kiedyś mówiło się dużo o metronomie. Nagrywanie w domu było moim metronomem. Może nawet lepiej, bo miałem bezpośredni feedback, choćby podczas dublowania ścieżek - jeśli zagrałem nierówno, to było to bardzo wyraźnie słychać. Myślę, że można się nauczyć tyle samo o gitarze, nagrywając przed komputerem, co mając dostęp do prawdziwego sprzętu, studiów nagraniowych itd. Nauczyłem się wielu sztuczek i niuansów.
Pamiętam, jak mieliśmy nagrywać demo w Berklee. Teraz można osiągnąć naprawdę niesamowite brzmienie dzięki całej masie pluginów dostępnych na rynku. Podczas pracy nad naszą demówką zastosowaliśmy tylko efekt Boss Heavy Metal wpięty bezpośrednio do rejestratora. To było strasznie mocno przesterowane brzmienie.
Za pomocą współczesnych narzędzi można osiągnąć niemal wszystko. Od samego początku używam oprogramowania Toontrack, a konkretnie programu Superior Drummer. Czasami zmiana rytmu może zmienić charakter całego riffu. Kiedy już zarejestrujesz jakąś ścieżkę, Toontrack pozwala ci się nią pobawić.
Są tacy, którzy twierdzą, że nagrywanie za pomocą komputera jest trochę jak oszustwo…
Dla mnie studio to byt zamknięty. To ty masz pomysły i nie możesz się ograniczać. Wszystkie chwyty są dozwolone. Jeśli uzyskam ciekawe brzmienie, uderzając patelnią w ścianę, na pewno to zrobię.
Mnie studio nie ogranicza. Kiedy mam zagrać coś naprawdę trudnego, gaszę wszystkie światła, zakładam sobie bandanę na szyję i gram to pięćset razy.
John, jesteś fanem wzmacniaczy lampowych Mesa Boogie. Misha, ty z kolei wolisz Fractal Axe-Fx.
Nie sądzę, żeby modelowanie brzmienia miało być zagrożeniem dla prawdziwych wzmacniaczy lampowych. Ludzie grubo przesadzają, wygłaszając takie tezy na przykład w Internecie, gdzie często słychać głosy, że dobre brzmienie to "tylko lampa". Przyznaję, że uwielbiam wzmacniacze. Wsłuchuję się w ich brzmienie i myślę sobie, że jest świetne. Ale z praktycznego punktu widzenia Fractal Axe-Fx to genialne narzędzie, dzięki któremu mogę eksperymentować z brzmieniem i uzyskać doskonałe rezultaty bez gromadzenia tony sprzętu.
Ja jestem fanem obu szkół. Zawsze używałem wzmacniaczy i zawsze będę ich używał. I w studiu, i na żywo - nie ma jak gitara podłączona do dobrego wzmacniacza. To jest dla mnie jak narkotyk. Firma Fractal Audio wykonała kawał solidnej roboty, wypuszczając na rynek Axe-Fx. Materiał na płytę "Dramatic Turn Of Events" tworzyliśmy właśnie przy użyciu tego urządzenia. Gdy tworzyliśmy nowe kawałki, siedząc w kółku, nie wyobrażałem sobie rozstawiania wzmacniaczy, nie było to konieczne. W ten sposób zarejestrowaliśmy wszystkie demówki, a potem weszliśmy do studia i nagraliśmy je ponownie już na dużym sprzęcie.
Gdy grałem na wzmacniaczu, to po ustawieniu określonego brzmienia zaczynałem się nim nudzić, dlatego potrzebowałem czegoś nowego. Dzięki Axe-Fx mogę w nieskończoność grzebać w ustawieniach i poszukiwać nowych dźwięków.
Różnicie się też, jeśli chodzi o preferencje w kwestii instrumentów. John, jesteś wierny marce Music Man…
Te gitary zostały zaprojektowane dokładnie z myślą o mnie i pasują idealnie do mojego stylu gry, do moich rąk, mojego ciała, mojego wzmacniacza. Nigdy nie kusiło mnie, żeby szukać czegoś innego. W trasę zabieram kilka starszych modeli sygnowanych moim nazwiskiem. W studiu do nagrania ostatniego albumu Dream Theater użyłem najnowszego modelu gitary JP12. Najważniejsza różnica polega na tym, że zmieniliśmy materiał korpusu. Ten model nie jest wykonany z olchy, tylko z lipy. Pierwszy model JP był właśnie zrobiony z lipy i bardzo dobrze mi się na nim grało. Potem chciałem trochę poeksperymentować z innymi gatunkami drewna. Ale z przyjemnością wracam do gitary z lipy uzbrojonej w mahoniowy blok, z klonową płytą wierzchnią. Połączenie tych trzech gatunków drewna jest moim zdaniem najlepsze.
Z kolei Misha skacze z kwiatka na kwiatek.
Nigdy nie chciałem mieć jednej gitary na wyłączność. To byłoby okropne, gdybym musiał przestać grać na gitarze, którą lubię, tylko dlatego, że jestem profesjonalnym gitarzystą. Dzisiaj jest wiele możliwości modyfikowania: są wykrzywiane progi, różne menzury, korpusy wykonane z przeróżnych gatunków drewna... Teraz mam ze sobą w trasie siedmiostrunowe wiosło Jackson Custom Shop z lipowym korpusem i klonowym gryfem. Świetnie do mnie pasuje. Mam też ze sobą piękną gitarę Daemoness Cimmerian, której korpus wykonany jest z drewna korina i uzupełniony klonową płytą wierzchnią. Wykonał ją dla mnie lutnik z Bristolu, który jest absolutnym mistrzem, jeśli chodzi o inkrustacje. Ta gitara jest chyba najbardziej odpowiednia do mojego stylu gry. Dosłownie dzisiaj dostałem nowy bezgłówkowy model gitary Strandberg i już nie mogę się doczekać, żeby go wypróbować. We wszystkich gitarach używam przetworników Bare Knuckle Aftermath. W studiu stosuję DiMarzio i kilka innych modeli firmy Bare Knuckle, ale na żywo używam przetwornika Aftermath, bo ma wspaniałe brzmienie. Przy wyborze gitary nie kieruję się danymi technicznymi. Ważne, że gram na niej, uśmiecham się i że tworzenie muzyki sprawia mi przyjemność.
Teraz młodzi ludzie mają duże problemy ze skupieniem się na czymś na dłużej. Czy uważacie, że przez to może ucierpieć prawdziwa wirtuozeria gry?
Ależ skąd! Uważam, że dzieciaki będą jeszcze lepsze od nas. Ja też mam problemy z koncentracją uwagi na dłużej, ale kiedy zaczynam grać na gitarze, to jestem bardzo skupiony. Myślę, że muzyka będzie stawała się coraz lepsza. Jak zaczynałem grać, wyznacznikiem dla mnie były zespoły Green Day, Offspring i Nirvana. Potem odkryłem Dream Theater i oni stali się dla mnie inspiracją.
Gitara elektryczna w końcu nie istnieje aż tak długo. Pomyśl, kto był największą gwiazdą gitary w latach 50., kto grał szybkie akordy i tak dalej. Potem byli Hendrix, Clapton i Page, jeszcze później pojawili się Satriani, Vai, Rhoads, a teraz… ośmiolatek na YouTube gra na gitarze Paganiniego. Teraz to jest norma. Wszystko więc zmierza w kierunku postępu.
Rozmawiał: Henry Yates
zdjęcia: Adam Gasson