Nieśmiertelny kawałek "The Final Countdown" z trzeciego albumu grupy Europe znają chyba wszyscy. Jedni ich pokochali, a inni z miejsca znienawidzili. Europe jest jednym z tych zespołów, których utwór przerósł w takim stopniu jak "Hamlet" Shakespeare’a.
Charakterystyczna melodyjka odgrywana na keyboardzie towarzyszyła nam na pierwszych telefonach komórkowych i zaskarbiła sobie z czasem sympatię nawet największych szyderców.
John Norum był tym członkiem kapeli, który sprzeciwił się swego czasu wizerunkowi
Europe i bardzo szybko zdecydował się ją opuścić. Kiedy jednak w 2003 roku zespół reaktywował się w oryginalnym składzie i zaczął nagrywać nowy materiał, okazało się, że rozłąka i doświadczenie zdobyte przez lata nie poszły na marne. Z okazji wydania nowego longplaya zatytułowanego
"Bag Of Bones" rozmawiamy z Johnem o jego arsenale, bolesnych wspomnieniach i o wielkim powrocie
Europe na mapę muzycznego świata.
Zaraz po premierze nowego albumu ruszacie w trasę. Pierwszy przystanek: Polska. Jak wspominasz swój ostatni występ w naszym kraju?
To było dość dawno temu, więc nie pamiętam wszystkiego. Wiem, że graliśmy w strugach deszczu, ale był to dobry koncert. Trochę mniej ciekawym doświadczeniem były natomiast nasze zagubione bagaże (śmiech). Tak się więc złożyło, że pojechaliśmy na koncert bez żadnych ubrań na przebranie i musieliśmy wtedy wysłać kogoś z ekipy na małe zakupy do miasta.
Wypada mi zatem złożyć na twoje ręce spóźnione przeprosiny za ten niefortunny incydent (śmiech).
Dzięki! (śmiech). Mam jednak nadzieję, że tym razem los nas tak już nie doświadczy.
Powiedz mi w takim razie, z jakiego sprzętu korzystasz obecnie? Nadal Gibsony i Marshalle?
Zgadza się. Tu nikogo nie zaskoczę. Jest to moja klasyczna kombinacja, do której się już chyba przyzwyczaiłem. Zazwyczaj korzystam z 50-watowego Marshalla, Les Paula i Flying V. Jeśli chodzi o gitary, to są to moje dwa filary, na których opieram całą grę. Są to świetne Gibsony i raczej nie mam zamiaru ich już chyba wymieniać. Do tego wspomniany Marshall JCM 800 o mocy 50 W, drugi o mocy 100 W, paczki po bokach i kilka kaczek. Wszystko to daje naprawdę fajne brzmienie na dużych koncertach. Do mniejszych klubów, jeśli chodzi o wzmacniacze, zabieram jednak zazwyczaj tylko dwie pięćdziesiątki. Kiedyś brałem więcej, ale wszyscy zawsze narzekali, że jestem za głośny, i ciągle prosili, żebym trochę ściszył gitarę (śmiech), a ja po prostu nie mogłem. Całość i tak już była przy dolnej granicy, a gdybym zszedł poniżej tego poziomu, to nie brzmiałoby to dobrze. Te wzmacniacze brzmią tylko wtedy, gdy grają głośno (śmiech). Czasami tylko zabieram jeszcze ze sobą Marshalla Silver Jubilee 50 W, i jest to tak naprawdę wszystko.
A na czym w takim razie grałeś w latach 80?
W latach 80. korzystałem niemal wyłącznie z Fendera Stratocastera. Tak naprawdę nadal go gdzieś mam. Jest to wersja z 1965 roku w kremowym kolorze, na której grałem chyba wszystko w tamtym okresie. Naprawdę fajny kawałek gitary. Pamiętam, że kupiłem ją w 1984 i nadal bardzo dobrze się trzyma. Z tego, co wiem, jest teraz warta nawet całkiem sporo pieniędzy (śmiech). Nie zabieram jej już jednak w trasę. Mam poza nią jeszcze parę tańszych japońskich wioseł i kilka Stratocasterów Reissue z 1972. Jeśli chodzi natomiast o wzmacniacze, to były to najczęściej jakieś Hiwatty. Do tego kilka efektów - i gotowe. Szukałem wtedy brzmienia a la Gary Moore, który korzystał wtedy mniej więcej z takiego samego zestawu na płytach "Corridors Of Power" i "Victims Of The Future". Teraz jednak, jak już wspomniałem, gram na Gibsonach. Zdarza się czasami, że sięgnę po jakiegoś starego Stratocastera w domu, ale na pewno nie usłyszycie go już na żadnym albumie.
Czy jest zatem w tej kolekcji jedno wiosło, do którego dźwięku jesteś szczególnie mocno przywiązany?
Niestety nadal go szukam (śmiech). Jeszcze nie znalazłem swojego idealnego instrumentu. Chciałbym natknąć się któregoś dnia na Les Paula, którego dźwięk dosłownie wbiłby mnie w ziemię, ale - jak na razie - nie miałem jeszcze tyle szczęścia. Posiadam kilka naprawdę dobrych gitar, ale żadna z nich nie jest idealna. W tej chwili do najlepszych zaliczyłbym chyba mojego Gibsona Les Paul Custom z 1980 w kolorze czerwonego wina. Jest to już ponad 30-letni instrument, a brzmi naprawdę rewelacyjnie. Między innymi dlatego postanowiłem korzystać z tej gitary przy nagrywaniu około 80% materiału na najnowszym krążku. Tym samym nie zaprzestaję poszukiwań jakiegoś standardowego Les Paula, który mógłby zastąpić tego wysłużonego Customa. Znam kilku kolesi, którzy posiadają takie wiosła, ale osiągają one bardzo często horrendalne sumy i są poza moim zasięgiem (śmiech). Szczególnie egzemplarze z lat 50. Za jedną taką gitarę można kupić duży dom z basenem, a jak wiadomo, rodzina jest zawsze na pierwszym miejscu.
Skoro rodzina jest dla ciebie tak ważna, to zapewne wpłynęła znacznie na twoją karierę...
Jak najbardziej. Obecnie zupełnie inaczej niż kiedyś organizuję swój czas. Nie mam tak naprawdę chwili na dodatkowe projekty i nadprogramowe granie, gdyż cały wolny czas staram się poświęcać moim bliskim. Mój starszy syn ma już 7 lat, a za chwilę na świat przyjdzie drugi potomek. Los chciał, że kilka lat temu 7-latek stracił swoją matkę, więc od tego czasu staram mu się zastąpić oboje rodziców. Nie jest to oczywiście łatwe przy tak napiętym harmonogramie. Czasami uda mi się skomponować jakiś kawałek do projektu solowego, kiedy mały zasypia, ale nie jest to raczej komfortowa sytuacja dla muzyka. Niemniej jednak pustaram się powoli wracać do komponowania. Syn jest coraz starszy i wymaga teraz trochę mniej uwagi.
Prawda jest również taka, że nie byłem przez ten czas w stanie stworzyć nic kreatywnego. Po śmierci mojej żony przez bardzo długi czas miałem złamane serce. Byliśmy razem przez tyle lat, a ona nagle po prostu przestała istnieć. Był to dla mnie bardzo trudny okres i raczej nie miałem głowy do pracy. Teraz to się jednak zmienia i powoli wracam do formy. Z uwagi na wspomniane obowiązki nie jestem już tak płodnym muzykiem jak kiedyś, ale staram się nadrabiać stracony czas. Kiedy skończymy trasę promującą ten album, mam zamiar zająć się wydaniem mojego solowego krążka.
W 1986 roku opuściłeś szeregi Europe i zająłeś się tworzeniem własnej muzyki. Czy miałeś wtedy jakieś obawy związane ze swoją przyszłością w tej branży?
Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Z reguły staram się zawsze brać byka za rogi i iść do przodu w takich sytuacjach. Zresztą do dzisiaj nie patrzę na swoje granie jak na karierę. Samo słowo brzmi dla mnie na tyle dziwnie, że staram się go nawet nie używać. Płynę z prądem, i tyle. W tamtym okresie była to jedyna decyzja, jaką mogłem podjąć, no i bardzo dobrze, że się na nią zdobyłem. Gdybym tak nie postąpił, nie poznałbym mojej żony i nie miałbym teraz wspaniałego syna. Nie wyjechałbym do Stanów i nie przeżyłbym tego wszystkiego - nie wyobrażam sobie mojego życia bez tego doświadczenia. To, co nagrywałem tam, było dla mnie czymś świeżym i nowym. W Europe chodziło o trzymanie się utartych schematów i pozostanie na topie - przestało mnie to w pewnym momencie cieszyć. W naszej muzyce było coraz więcej keyboardu, a gitary schodziły na drugi plan. Pamiętam, że rozmawialiśmy tylko o wydawaniu kolejnych hitów, które będą dobrze brzmiały w radiu. Mówiąc krótko - miałem w końcu ochotę wyskoczyć ze spandeksowych gaci (śmiech).
Z pewnością nie można cię za to winić...
Dokładnie! Nie dawałem rady z tym całym pozerstwem. Staliśmy się śmiesznymi chłopcami w obcisłych szmatach i z trwałą na głowie (śmiech). A ja chciałem grać prawdziwego rocka i dlatego musiałem odejść.
Jak bardzo różni się zatem obecne Europe od tego z lat 80? Co sprawiło, że postanowiłeś wrócić?
Teraz możemy liczyć na dużo większą swobodę twórczą. Jesteśmy dorosłymi facetami i nikt nam nie dyktuje warunków współpracy. Nie musimy gonić za trendami i publicznie się ośmieszać. W tej chwili możemy sobie pozwolić na granie dokładnie takiej muzyki, na jaką mamy ochotę. Zatoczyliśmy pełne koło i nie musimy się już przejmować tak bardzo liczbą sprzedanych płyt jak kiedyś. Każdy z nas brał udział w jakichś innych projektach, które pozwoliły mu się rozwinąć nie tylko muzycznie, ale i osobowościowo. Chyba główną różnicą jest zatem dojrzałość i świadomość tego, czego chcemy. Pamiętam, że po tej bardzo długiej przerwie zagraliśmy razem na koncercie noworocznym, witając wspólnie nowe milenium. Co prawda wykonaliśmy wtedy tylko dwa utwory, ale grało nam się na tyle dobrze, że postanowiliśmy spróbować swoich sił jeszcze raz jako Europe. Oficjalnie reaktywowaliśmy zespół w 2003 roku i od tego czasu żyje nam się ze sobą całkiem nieźle.
Czego w takim razie możemy się spodziewać po waszym nowym albumie "Bag Of Bones"?
Materiał nie różni się stylistycznie od tego, co można było posłuchać na "Last Look At Eden", więc rewolucji nie będzie. Jedyną różnicą są chyba bluesowe wstawki, które momentami dominują nad brzmieniem. Sądzę, że na tym krążku udało nam się zgrabnie połączyć rocka i bluesa. Pokuszę się również o opinię, że album ten jest trochę cięższy od tego, czym do tej pory raczyliśmy naszych fanów. Wspomniany "Last Look At Eden" był jak dla mnie za bardzo lekkostrawny. Jest to nasz mały powrót do tego, co grało się w latach 70. Był to świetny okres dla rozwoju rocka i właśnie do tego nawiązujemy naszym nowym wydawnictwem. Myślę, że fani go docenią. Jak na mój gust jest odrobinę za krótki i dorzuciłbym jeszcze ze dwa kawałki. Dodatkowe 5 minut nikogo by nie zabiło (śmiech). Jedynie wersja przeznaczona na rynek japoński jest dłuższa od standardowej o jeden utwór, ale Japończycy zawsze chcą dostawać coś ekstra, więc nie mogliśmy odmówić (śmiech).
Czym zatem różnił się proces nagrywania tego albumu od chociażby poprzedniego?
Dla nas to było coś zupełnie nowego. Kiedy pracowaliśmy nad "Last Look At Eden", zrobiliśmy to dokładnie tak jak każdy, czyli poszczególne instrumenty nagrywane były oddzielnie. Nie mieliśmy ze sobą praktycznie żadnego kontaktu. Przychodziliśmy do studia o innych porach i nawet nie rozmawialiśmy o tym, co każdy z nas nagrywał poprzedniego dnia. Tym razem jednak postanowiliśmy zrobić to po staremu. Cały czas byliśmy razem i pracowaliśmy na żywym organizmie. Po prostu wchodziliśmy do studia i zaczynaliśmy grać jak na koncercie. Różnicę było słychać już po kilku pierwszych dniach. Materiał brzmiał zupełnie inaczej i już wtedy wiedzieliśmy, że była to dobra decyzja.
To, co jeszcze rzuca się w oczy, to okładka nowego albumu, która moim skromnym zdaniem jest chyba najlepsza, jaką do tej pory mieliście. Skąd taki pomysł?
To prawda, tym razem z okładką udało nam się trafić w dziesiątkę. Za każdym razem, kiedy się na nią spogląda, widać coś nowego. Co bardziej wnikliwsi zapewne dojrzą na niej również tytuły wszystkich utworów na płycie, co będzie dla nich dodatkowym smaczkiem.
Czy utwór "The Final Countdown" to swego rodzaju klątwa, z którą musicie się borykać? W pewnym momencie tytuł był bardziej znany niż sam zespół.
Ja tak na to nie patrzę. "The Final Countdown" to mimo wszystko klasyk swojego gatunku. Kiedy zadebiutował na listach przebojów, był bezwzględnym hitem. Pamiętam jednak, że kiedy pierwszy raz usłyszałem demo, pomyślałem, że chłopaki robią sobie ze mnie żarty (śmiech). Gitary były prawie nieobecne, a wszystko opierało się na prostej melodyjce odgrywanej na keyboardzie. Jeszcze wtedy sądziłem, że celujemy w całkiem inne brzmienie, ale jak czas pokazał, myliłem się (śmiech). Sądziłem, że będziemy drugim Deep Purple czy Black Sabbath, a dostaliśmy kolorowy spandeks i kredki do oczu. Między innymi dlatego w tamtym okresie ten utwór wydawał mi się śmieszny i niepoważny. Kiedy jednak gramy go teraz, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Ludzie reagują na niego bardzo żywiołowo, a my zmieniamy lekko aranżacje, żeby brzmiał ciężej niż w oryginale. Z perspektywy czasu cieszę się, że go nagraliśmy, bo on otworzył nam drogę do kilku dużych festiwali i pozwolił zaistnieć w branży. Bez niego pewnie byłoby nam dużo ciężej przebić się na rynku i całkiem możliwe, że nie dawałbym teraz tego wywiadu.
Czy jakiś koncert, który dawaliście na przestrzeni ostatnich lat, zapadł ci jakoś szczególnie w pamięć?
Był kilka lat temu taki jeden koncert w Anglii. Pamiętam, że była to niezła mordownia, na którą zaproszono głównie kapele metalowe. Kiedy ludzie zobaczyli nas na scenie, zupełnie zgłupieli (śmiech). Z racji tego, że większość zespołów grała tam ciężką muzę, fanów Europe można było policzyć na palcach jednej ręki. No, może trochę przesadzam. Ale wszyscy zgromadzeni wtedy na sali pomyśleli sobie chyba, że przyjechały jakieś cieniasy z lat 80., no i dlatego zaczęli się zbierać do wyjścia. Kiedy jednak zaczęliśmy grać, zostali. Okazało się, że daliśmy jeden z najlepszych koncertów w naszym życiu. Ludzie byli zachwyceni i nawet ci najbardziej zatwardziali prześmiewcy skakali w tłumie. Dało nam to bardzo dużo energii i utwierdziło w przekonaniu, że nie jesteśmy już tym zespołem, który nagrywał "The Final Countdown". Mamy jeszcze sporo do powiedzenia i na "Bag Of Bones" na pewno się nie skończy.
Rozmawiał: Marcin Kubicki